środa, 28 listopada 2012

Z kopyścią i warząchwią przez świat...

Stało się. Szympans dostał banany, zjadł je i poszedł spać. A ja spreparowałem bloga stricte kulinarnego. Można na niego zajrzeć tutaj.

A żeby nie było tak krótko i smutno - oto idealny podkład muzyczny do pierwszego nowego wpisu:

poniedziałek, 12 listopada 2012

Przepraszamy - remanent.

Coraz rzadziej zaglądam na bloga. Zmienił się mocno profil mojej aktywności w sieci - odkrycia muzyczne, często związane z potrzebą chwili publikuję na Facebooku. Nagrane przez mnie filmy - lądują na YouTube, chwalę się nimi również poprzez 'fejsa'. Mam coraz mniej czasu na pisanie długachnych tekstów, które były moim znakiem firmowym. Odnoszę też wrażenie, że coraz mniej osób ma ochotę czytać takie tasiemce ;)

Dlatego po długim milczeniu, postanowiłem zmienić profil tego bloga. W takiej formie, w jakiej jest on obecnie - przestanie istnieć. Nie miało zresztą większego sensu, by notka stricte muzyczna lądowała tuż obok notki o grze komputerowej, relacji z koncertu czy wpisu kulinarnego. Taki misz masz jest przyjemnie odświeżający, jeśli publikuje się treści w miarę regularnie. Jeśli jednak pisze się raz na pół roku, a później chce do czegoś powrócić, powoduje jedynie irytację i stres.

Na chwilę obecną blog ten posłuży do ponownego przedstawienia tekstów, które kiedyś popełniłem i które zaszyły się gdzieś tam w zakamarkach sieci. Pojawią się pewnie relacje z koncertów z zamierzchłych czasów i ewentualne recki płyt, jeśli uda mi się je odnaleźć. Materiały z Multum In Parvo najpewniej trafił szlag, być może uda mi się zamieścić to, co dawno temu spłodziłem dla metal.pl (nie było tego wiele a i portal wciąż istnieje). Ten okołomuzyczny bałagan będę uzupełniał od czasu do czasu materiałami bieżącymi, tekstami 'o dupie Maryny' i grach.

Formuła wpisów 'Z warząchwią i kopyścią przez świat' się mocno zdezaktualizowała. Wiem już więcej niż parę lat temu, poznałem parę smaków i kolejne wyjazdy przestają być dla mnie inspiracją. Bo cóż świeżego można napisać o tym, że 'pojechałem do Francji i całe dziesięć dni opychałem się owocami morza'? Cydr, którym się tak zachwycałem, spowszedniał i dziś można go nabyć w każdym sklepie. Chleb litewski, jeden z najpyszniejszych na Ziemi stoi na półce obok nadbałtyckiego nabiału w 'Piotrze i Pawle'. Ostatnią 'ekstremalną' potrawą, którą zjadłem, była pizza obficie podlana pikantnym paprykowym oleum. Jednym słowem, nuda, panie, nuda.

Jednocześnie przeglądam coraz więcej blogów kulinarnych, duża część z nich przeraża mnie stylem 'nie mam nic do powiedzenia, to się wypowiem'. Po ich lekturze mam coraz większą ochotę na napisanie czegoś swojego o potrawie, która zrobiła na mnie wrażenie, o fajnej knajpie albo o ciekawym smaku, na który natrafiłem. Nie, żebym ja się znał na gotowaniu. Raczej staram się znać na tym, gdzie i co smacznie zjeść ;), a z komentarzy dowiedziałem się, że paru osobom chce się poświęcić swój czas, aby o tym przeczytać.

Dlatego wpisy kulinarne trafią na osobnego bloga, w którym w kilku słowach postaram się streścić co fajnego można zjeść i co wypić w miejscach, do których mnie poniosło. Co prawda odpycha mnie jeszcze robienie zdjęć potrawom w knajpach (uważam to za niewłaściwe), więc fotografie będę raczej 'pożyczał' z Sieci, ale może kiedyś się przełamię i zamieszczę coś co osobiście sfotografuję przed konsumpcją. Możecie się spodziewać wszystkiego ;) Postaram się Was nie zanudzić. Adres nowego, lepszego, kulinarnego bloga podam, jak już przygotuję szablon, wygląd, kontent, budżet, audyt, szympansa wyłapującego literufki, nadzór nad szympansem wyłapującym literufki, nadzór nad nadzorcą szympansa, okresową kontrolę nadzorcy osoby nadzorującej szympansa, transport bananów dla szympansa, koordynatora transportu bananów, testera bananów oraz oczywiście małego, uroczego, puszystego królisia (TM).

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Co słychać w Starej Republice?

 - Istny dom wariatów! - warknął Eldritch odklejając się od ściany, która moment później rozprysnęła się pod uderzeniem jednej z macek demona. Demon zaryczał głucho i ruszył w kierunku sitha. - Myślałem, że tylko Huttowie trzymają pod sypialnią menażerię! 
Młody akolita splunął i spróbował unieść Mocą strzaskany fragment kolumny. Nie dał rady, sięgnął więc po mniejszy odłamek muru, który poderwał się w powietrze i z cichym mlaśnięciem uderzył w bok demona. Demon tego nawet nie zauważył. Wciąż powoli parł w kierunku Eldritcha, tłukąc mackami jak wściekły.

Na Star Wars: The Old Republic czekałem ponad półtora roku. Ta gra miała być wszystkim tym, czym nie był dla mnie World of Warcraft. Doskonałe trailery  tak podgrzały atmosferę, że musiałem się nieustannie hamować, aby nie podbudować oczekiwań do takich rozmiarów, że żadna z gier nie mogłaby im sprostać. Ominęły mnie betatesty - nie chciałem psuć sobie zabawy grając w produkt nie do końca sprawdzony, nie daj Cthulhu - zabugowany jak niesławny Daggerfall. Wytrzymałem. Potem dałem sobie dwa tygodnie wolnego, aby serwery wytrzymały pierwszy najazd graczy. Dotrwałem nie grając do Nowego Roku. Wreszcie zainstalowałem, zarejestrowałem, ściągnąłem najnowsze patche i zacząłem grać.

To znaczy chciałem zacząć grać, lecz BioWare razem z Electronic Arts postanowiły na mnie zarobić jeszcze bardziej jeszcze zanim w ogóle mogłem postawić stopę na Korriban czy Tythonie. Otóż nabycie gry daje darmowe trzydzieści dni rzezania stworów i wypełniania zadań. Ale żeby otrzymać te trzydzieści darmowych dni, muszę albo dokonać subskrypcji podając numer swej karty kredytowej, albo wykupić kartę z kodem na kolejne, dajmy na to, sześćdziesiąt dni grania. Musze przyznać, że tu konkurencja z Blizzarda zarobiła swoje pierwsze, jakże istotne plusy w konfrontacji ze SW:TOR'em - World of Warcraft daje pierwsze trzydzieści dni gry za darmo, na zapoznanie się ze światem. To gest w stylu: 'zrobiliśmy fajną grę, pograj sobie, mamy nadzieję, że Ci się spodoba i zostaniesz na kolejne dni - oczywiście płacąc nam za nie'. W przypadku ekipy EA/BioWare odczułem to raczej jako 'zapłać nam z góry, jak najlepiej jak najwięcej, bo mamy wrażenie, że po tych trzydziestu dniach nie będziesz już chciał z nami się bawić'. Duży minus dla Gwiezdnych Wojen.
To zadanie miało być proste. Wchodzisz, zabijasz wszystko, co zalęgło się w piwnicach pod Akademią Sithów,, bierzesz dowolną z czaszek z ołtarza jako dowód, że udało ci się oczyścić teren, i wracasz. Po drodze wrzucasz czaszkę do małej krwawej fontanny tuż przy wyjściu, i wyciągasz ją aby Matka Przełożona mogła później odczytać twój los z szkarłatnych nacieków na czerepie. Nikt nie wspominał o mackach. Nikt nie wspominał o stworze, który jednym ciosem kruszy twój jedyny oręż! Lecz to Akademia Sithów. Powinieneś być gotów na wszystko!

Uniwersum Gwiezdnych Wojen to fantastyczny teatr gry ze świetnie zarysowanymi stronami konfliktu, wieloma rasami, odkrywaniem nowych planet... Raj dla scenarzystów. Ale czy także raj dla graczy?

Star Wars: The Old Republic pozwala graczowi na wybór ośmiu klas postaci - po cztery na Stronę Mocy. Dwie z nich, to klasy walczące wręcz, dwie - używające broni dystansowej. W porównaniu z występującymi w World of Warcraft dziesięcioma klasami furory to nie robi, ale jeśli dodamy, że każda z klas w SW:TOR ma swoją własną linię scenariusza, to przechyla szalę na korzyść dzieła EA/BioWare. Grywalnych ras w Gwiezdnych Wojnach jest kilka, jednak nie różnią się one znacząco statystykami czy dodatkowymi umiejętnościami (przynajmniej dla mnie jako zwykłego gracza), więc ma to znaczenie tylko dla identyfikowania się ze swoim bohaterem. Postać gracza można zindywidualizować, wybierając fryzurę, kolor włosów, oczu, biżuterię, tatuaże a nawet blizny! Jednak mam wrażenie, że bogactwo opcji jest jedynie pozorne, gdyż już drugiego dnia gry biegałem w grupie z rattatakańskim łowcą nagród wyglądającym kropka w kropkę jak ja.

Grafika Gwiezdnych Wojen jest naprawdę niezła. Modele są szczegółowe - zwłaszcza zamieszkująca planety fauna może się podobać. Humanoidy jednak wyglądają już dużo gorzej - być może cała graficzna para poszła w gwizdek pokazywania - całkiem udanie, jednak tylko w filmikach - mimiki postaci. Jednak dużym minusem terenu gry są puste przestrzenie - gdyby nie gracze i ich przeciwnicy, na mapach nie byłoby żadnego ruchu. World of Warcraft pod tym względem wygląda dużo lepiej, ruszają się drzewa, trawa, latają ptaszki, motylki i inne męczące owady. Tu, gdzieś nad głowami przelecieć może od czasu do czasu para Tie-Fighterów, albo w oddali widać majestatycznie powoli poruszający się olbrzymi statek kosmiczny. Ja wiem, ze założenia gry sprawiają, że planety na które trafiamy we wczesnej fazie gry są dość niegościnne (Ord Mantell to strefa wojny domowej, Huttę trawią wojny gangów, Korriban to pustynia a na Tythonie nie byłem), ale później też nie jest wcale lepiej. Przestrzenie Coruscant, planety - miasta, stolicy Republiki, to głównie wnętrza budynków, wyjęte żywcem z serii Mass Effect. Najładniej wygląda stolica Imperium - Dromund Kaas, porośnięta prastarym lasem.

Za to muzyka kruszy piszczele! Doskonale wprowadza w nastrój Gwiezdnej Sagi. Kiedy trzeba - jest epicka i podniosła, kiedy indziej - zalatuje klimatami knajpy na Tatooine. Znane z filmów motywy są wplatane w zupełnie nowe utwory, a wszystko razem daje wspaniały efekt. To w dużej mierze zasługa muzyki, że gracz może wczuć się w rolę młodego ucznia - sitha czy szmuglera w typie Hana Solo. Najlepszym przykładem niech będzie fakt, że choć nie usłyszałem jeszcze w grze słynnego Marsza Imperialnego, to wcale mi go nie brakuje!

Nowością w Gwiezdnych Wojnach jest fakt, że wszystkie dialogi są mówione przez bohatera i postacie niezależne, w trakcie odpowiednich filmików. Podczas tych filmików można także poprowadzić rozmowę na kilka różnych sposobów - podobnie jak w serii Mass Effect, co pozwala nam wpływać na losy świata gry (przynajmniej w tym małym wycinku dotyczącym postaci) i uzyskiwać punkty Mocy - jej Jasnej bądź Mrocznej strony. Oznacza to ni mniej ni więcej, że może być imperialny lord sith stojący po Jasnej stronie Mocy, jak i republikański jedi, który wybrał jej Mroczną stronę. Fajną zasadą jest to, że odtwarzając jakiś filmik będąc w grupie graczy, losowane jest to, który z uczestniczących w rozgrywce graczy będzie prowadził rozmowę, dokonując wyborów zgodnych charakterem z odgrywanej przez niego postaci (i może na przykład odmówić wykonania jakiegoś zadania). Przerywniki filmowe z jednej strony są świetnym rozwiązaniem dla tych, którzy w komputerowym RPG szukają namiastki odgrywania i wcielania się w rolę, jednak przeszkadzają tym, którzy w MMORPG szukają emocji związanych z walką, mordowaniem przeciwników i zbieraniem tego, co z ich trucheł wypadnie. Dla mnie są dużym plusem, bo bez bicia przyznam się, że w pewnym momencie przestałem czytać opisy zadań w World of Warcraft, ograniczając się do sprawdzenia, ile czego należy utłuc tym razem i co przynieść jako trofeum. Widziałem też jednak niecierpliwców nie pozwalających innym nacieszyć się grą i przewijających filmiki, których byli gospodarzami.

Bardzo fajną rzeczą jest możliwość posiadania także własnego statku i brania udziału w kosmicznych bitwach - zrealizowanych w formie urzekających graficznie arcade'owych strzelanek z lat dziewięćdziesiątych - mam jednak nadzieję, że ten potencjał nie został na późniejszej fazie gry zmarnowany i starcia w kosmosie nie staną się nużące.

Początek faktycznie był prosty - w piwnicy były jedynie szczuropodobne o'guuny i kilka błoniastoskrzydłych nieśmiałków. Ołtarz udało się odnaleźć bez kłopotu, leżące na nim czaszki nie były zabezpieczone ani żadną pułapką ani nawet nie były spowite Mocą. Ot, stare spróchniałe kości leżące na kamiennym stole. Dopiero po wrzuceniu czerepu do fontanny z krwią rozpętało się pandemonium... 

Fantastyczną rzeczą w Star Wars: The Old Republic jest mnogość bohaterów trzecioplanowych, eNPeCów czy wreszcie przeciwników. Ciężko trafić wśród postaci wygenerowanych prze grę na 'klona', co było bolączką choćby rodzimego Wiedźmina. Twoja własna postać może być człowiekiem albo należeć do którejś z ośmiu pozostałych grywalnych ras, zaś w świecie gry natkniesz się na przedstawicieli ponad trzydziestu różnych, znanych z uniwersum ras. Wiele z nich posługuje się wyjątkowymi, znanymi z filmowej sagi językami - Huttowie gulgoczą, roboty ćwierkają a Ugnaught'owie chrząkają. Wookie, rzecz jasna, wyją. Łatwo też w świecie gry odnaleźć wyraziste, zapadające w pamięć postacie, jak na przykład prawnik doskonale orientujący się w kosmicznych przepisach, nie mający zielonego pojęcia dlaczego większość 'normalnych ludzi' ma problemy ze zrozumieniem go, albo rasa inteligentnych droidów, używająca kolorów do opisywania emocji.


Wszystkie te zalety wypływają z tego, że twórcy postanowili uczynić sieciowe Gwiezdne Wojny tworem jak najbardziej przyjaznym dla gracza odkrywającego Starą Republikę w pojedynkę. Poziomy są zaprojektowane w ten sposób, że przeciwnicy stanowią wyzwanie dla jednego gracza, natomiast w przypadku gry w grupie postacie graczy nie zdążą się nawet rozgrzać w starciu, zanim pobiją wszystkich przeciwników. Szybko, bo już w okolicach 8 poziomu, postać gracza dostaje jako wsparcie towarzysza - różniącego się w zależności od klasy postaci. Gra w grupie bardzo przyspiesza samą historię - ukończenie wszystkich zadań na Korriban, planecie na której zaczynają Sithowie, zajęło mi dobre dziesięć godzin gry. We dwójkę, z Najlepszą z Najlepszych spędziliśmy na Korriban połowę tego czasu, doskonale się bawiąc i robiąc pewne rzeczy kilkukrotnie - od tak, dla zabawy i klimatu.

W tej sytuacji wyzwaniami są obliczone na grę zespołową tak zwane Heroiki, a także Flashpointy. Niestety, ich poziom nie został zbyt dobrze wyważony - niektóre nie stanowią większego wyzwania dla graczy, inne zaś gwarantują ciągłe frustrujące porażki, jeśli choć jedna z postaci w grupie nie spełnia założeń, jakie przyjęli sobie twórcy gry. Dla przykładu - jeśli któraś z postaci graczy ma niższy poziom niż przewidziany dla zadania - wtedy kierowany przez komputer przeciwnik najpierw wytnie najsłabsze ogniwo, sprawiając że cała grupa rozpadnie się jak domek z kart. Szybko też okazuje się, że podstawą w grupie jest choć jedna postać z umiejętnością leczenia - bez tego rzadko udaje się odnieść sukces. Z drugiej strony takie postawienie sprawy i tak jest lepsze od tego, co oferuje World of Warcraft - konieczności odwiedzania lochów w konfiguracji tank - medyk - trzech morderców.

Jednak nie udało się twórcom gry uniknąć kilku wad, miejmy nadzieję należących do 'wad okresu dziecięcego'. Najbardziej chyba zirytowała mnie niewielka ilość dostępnych przedmiotów w grze. World of Warcraft cieszył bogactwem sprzętu - rzadko spotykało się postacie korzystające z identycznego ekwipunku. Tutaj, przynajmniej do 18 poziomu (tyle udało mi się do tej pory nabić mojej najlepszej postaci), większość najlepszego ekwipunku otrzymuje się za wypełnienie zadań, co powoduje, że wszyscy wyglądają mniej więcej tak samo. Sithowie od pierwszego do czwartego poziomu biegają w czerwonym szlafroku, który później zamieniają na brązowy uniform. Szczęśliwcy, którym udało się dopaść Republikańskiego generała na 'Czarnym Pazurze' (jednej z misji dla całej grupy), mogą ubrać czarną szatę. Niskopoziomowi łowcy nagród na Hutcie biegają w identycznych panterkach, zaś przemytnicy po piętnastym poziomie wszyscy biegają w identycznych kretyńskich czapeczkach. Słabo. Kolejny minus to fakt, że otrzymane za wykonanie zadań heroicznych albo flashpointów przedmioty są co najmniej o dwie klasy lepsze od innych, i nie ma zamienników dostępnych choćby za kredyty, które pozwoliły by na indywidualizację postaci. Słowem - bardzo warto czekać, aż zbierze się grupa czterech graczy do wykonania któregoś z trudniejszych zadań.

Na szczęście nie ma problemów z zebraniem tej czwórki graczy. Na serwerach póki co panuje tłok, popołudniami trzeba czekać w kolejkach na zalogowanie (na szczęście czas oczekiwania udało się zredukować z ponad dziewięćdziesięciu momentami minut do góra piętnastu). Ludzie bardzo intensywnie grają i zebranie chętnych do wspólnego przemierzania zakamarków Odległej Galaktyki trwa moment. Ma to niestety również swoje złe strony. Graczy jest czasem więcej niż przeciwników, i do wypełnienia zadań polegających na pokonaniu określonego adwersarza ustawiają się prawdziwe kolejki. Nie obca bywa także sytuacja, gdy w pocie czoła mozolnie opróżniamy pomieszczenie z dajmy na to - wrażych droidów, a ktoś wbiega nam zza pleców i pokonuje przeciwnika, na którego sami się czailiśmy. Cóż - wtedy pozostaje tylko czekanie na ponowne przyjście na ten świat rzeczonego adwersarza, albo - jeśli trafimy na uprzejmego gracza - szybkie zaproszenie go do gry w grupie. Sytuacja ta stanowi sporą różnicę w stosunku do WoWa, gdzie sporej części instancji - odpowiedników tutejszych Heroików - po prostu nawet nie zobaczyłem, bo nie znalazłem nikogo, kto chciałby ze mną do nich wejść.

Eldritch podjął decyzję. Sprężył się i skoczył w kierunku paszczy stwora. Demon najwyraźniej nie tego się spodziewał, jego macki o centymetry minęły swą zdobycz. Akolita przeturlał się pod jedną z nich, przeskoczył drugą i moment później był już przy fontannie, rozpaczliwie szukając w niej czaszki. Fontanna była płytsza niż mogło by się wydawać, palce sitha wkrótce natrafiły na obły przedmiot. Eldritch chwycił go i umknął jak niepyszny przez otwarte wrota, ścigany przez głośny ryk demona.


Wkurzył mnie także fakt, że spora część zadań jest wspólna dla wszystkich klas Imperium, i wszystkich klas Republiki. Tak więc, jeśli poznałeś sekrety planety Dromund Kaas czy Coruscant grając jedną postacią, tworząc kolejną będziesz wypełniał te same zadania, które zdążą Ci się dawno znudzić. Natomiast bardzo, bardzo spodobały mi się Flashpointy, historia opowiedziana w pierwszych dwóch - Czarnym Szponie i The Essels, naprawdę wciąga. Któż bowiem nie chciałby wziąć udziału w brawurowym abordażu na potężny okręt Republiki, by wyrwać z rąk jedi imperialnego generała, czy chronić republikańskiej senator przed próbą jej porwania przez sithów?

Kolejny minus - ciekawie rozwiązane zbieranie surowców i tworzenie własnych przedmiotów. Robią to za nas nasi towarzysze. Jednakże nieczęsto będziemy mogli skorzystać z pozyskanych w ten sposób dóbr - zwyczajnie częściej dużo lepsze możemy otrzymać za wykonywanie zadań. Sprzedaż surowców jak i wytworzonych przedmiotów w domu aukcyjnym również nie powala i jest zwyczajnie nieopłacalna.

Nieciekawie wygląda też sytuacja z grą gracz przeciwko graczowi. Szczerze mówiąc, nie zgłębiłem tego aspektu gry w ogóle, gdyż kolejki do stref PvP są długaśne, a także dlatego, że dowiedziałem się, że postacie niskopoziomowe walczą ramię w ramię - a także przeciwko - postaciom z maksymalnym udo uzyskania, 50 poziomem. Wynik takiego starcia jest bardzo łatwy do przewidzenia. Na czacie w grze dało się jednak zauważyć,że zwłaszcza jedna z potyczek - Huttball - cieszy się dużą popularnością i 'jest satysfakcjonująca, jeśli gra się według jej zasad'. Jeśli zapytacie mnie, czym jest ów Huttball, to obstawiałbym jakąś wariację na temat warhammerowego snotballa.

Co jeszcze. W grze zdarzają się zaciachy - postać gracza potrafi utknąć gdzieś w połowie zbocza, na drzewie, albo na prostym, równym terenie. Nie ma reguły. Zdarza się, że surowce widoczne na mapie i przed oczami gracza nie mogą zostać zebrane. Postać, której nakaże się podążanie za innym graczem, gubi go po pięciu sekundach (w WoW'ie można było tak przemierzać całe krainy). Są momenty, gdy postać gracza prowadzi ogień do dawno już padłego przeciwnika, nawet jeśli jej broń wisi u pasa a ona biegnie w przeciwnym kierunku. Niektóre emotikonki nie działają tak jak przyzwyczaił nas do tego WoW - gdzie postać w zasadzie robiła to, na co wskazywała emotka - kładła się spać, przesyłała soczystego buziaka czy klaskała. Tu można przeczytać informację, że 'Eldritch zasypia przy Strażniku Cytadeli', podczas gdy moja postać stoi jak kołek. Niektóre teksty zostały - nie wiem czy nie celowo - stuprocentowo przepisane wręcz z WoW'a - zwłaszcza przytrafia się to na targowisku, wśród kupców. Także wśród kupców handlujących bodajże zbrojami na Dromund Kaas cała trójka mówiła do mnie jednym, przyjemnym damskim głosem. Problem w tym, że ciężkie zbroje sprzedawał niejaki Desmond. Wreszcie fakt, ze niektóre fragmenty gry, jak na przykład poruszanie się postaci i taniec, wyglądają jakby były nieudolnie skopiowane z World of Warcraft. Szkoda.

Generalnie, w mej ocenie Star Wars: The Old Republic, to bardzo dobry roleplay dla jednej osoby osadzony w uniwersum Gwiezdnych Wojen, z opcjonalnym wprowadzeniem kolejnych graczy do zabawy. Roleplay, który owszem, jest wart ponad sto pięćdziesiąt złotych, które żąda za niego dystrybutor, lecz nie wiem, czy opłacą się zainwestowane w abonament fundusze. Na razie nie zapowiada się, żeby po doprowadzeniu historii gracza do końca było po co grać - chyba tylko po to, aby poznać opowieść innej postaci. Potraktowanie SW:TOR jako  zwykłego, szybkiego MMORPG zepsuje zabawę i osobie oczekującej akcji - i innym, którzy chcieliby nacieszyć się historią.
Matka Przełożona czekała tuż przy wyjściu. Jej przenikliwe spojrzenie omiotło sitha. Eldritch wyglądał jak siedem nieszczęść - odzienie miał w strzępach, przyprószone tynkiem i zakrwawione, był bez świetlnego miecza. Bez słowa rzucił jej pod nogi czaszkę. Dopiero gdy to zrobił uświadomił sobie, że to był błąd, że jego buta być może właśnie kosztowała go życie. Przedmiot, który wyciągnął z fontanny, nie był czaszką, którą wcześniej do niej wrzucił. U stóp Matki Przełożonej leżała, oskarżając bezgłośnym krzykiem, głowa jego Mistrza.

środa, 31 sierpnia 2011

Węgorzewo Seven Festival 2011

Na początku był pomysł. Nieśmiała idea, aby oprócz dorocznej wyprawy na Castle Party pojawić się na jakimś innym rockowym spędzie, aby odetchnąć od czarnych koronek i lateksowych gaci. By odstawić w kąt przyzwyczajenia nabyte przez te paręnaście wizyt w Bolkowie i zobaczyć, jak inne miasteczka radzą sobie z nalotem 'czarnej szarańczy'. By wreszcie posłuchać takiej muzyki, dla jakiej nie znalazłoby się miejsca na bolkowskim zamku. 

Wybór festiwalu był problemem tylko przez moment. Sonisphere wypadło nam z kalendarza przez inne zobowiązania, Szczytno upadło, Brutal Assault i With Full Force odrzuciły składem a Wacken obawą przed zdeptaniem w wielotysięcznym tłumie maniaków metalicznej muzyki. Na placu boju pozostało Węgorzewo, kuszące gwiazdami, lokalizacją i opinią niewielkiego, przyjaznego dla fanów festiwalu. I tak pojechaliśmy na Mazury.

Trudno uwierzyć, ale rockowe święto zagościło w Węgorzewie już po raz osiemnasty. Festiwal rokrocznie odbywa się na terenie jednostki wojskowej - 11 Mazurskiego Pułku Artylerii. Początkowo był to po prostu przegląd wojskowych zespołów rockowych, później zaczęto zapraszać krajowe gwiazdy, dołożono konkurs kapel lokalnych, wreszcie konkurs rozciągnięto na zespoły z całej Polski i państw tzw. grupy wyszehradzkiej. Festiwal przez lata zmieniał nazwę - raz było to Rockowisko, raz Eko Union of Rock, by w tym roku przybrać nazwę Seven Festival, z nośnym marketingowo hasłem "Muzyka - Mazury - Ekologia".

Główną scenę festiwalu ustawiono na placu manewrowym w miejscowych koszarach. Plac ten, o rozmiarach przekraczających boisko piłkarskie, z jednej strony ogrodzony był budynkiem mieszkalnym, przed którym ustawiono scenę, z dwóch zaś ciągiem garaży i magazynów. Ostatnią stronę stanowiła dziwna, poniemiecka konstrukcja z żelbetu, na której szczycie ustawiono zestaw anten wszelakich (podobna stoi w Poznaniu). Scena zrobiła na mnie imponujące wrażenie - spodziewałem się niewielkiej estrady z kilkoma reflektorami na krzyż, a zastałem dużą, w pełni profesjonalną konstrukcję, wyposażoną we wszystko, co może być potrzebne do robienia show. Przed sceną znajdowała się platforma realizatora dźwięku - wysoka na dobre trzy piętra, na których oprócz konsolety znalazło się miejsce dla kamer. Koncerty bowiem były rejestrowane, a ci, którym nie chciało się podchodzić pod scenę mogli oglądać muzyków na telebimie umieszczonym na tyle wspomnianej platformy. Dodać trzeba, że obraz z telebimu był doskonałej jakości i w pełni profesjonalnie montowany na żywo.

Drugiej sceny, na której prezentowały się kapele konkursowe, nie dane nam było zobaczyć. Organizatorzy umieścili ją bowiem na festiwalowym campingu, który w tym roku znajdował się jakieś cztery kilometry od miejsca festiwalu. Jako, że zdecydowaliśmy się nie nocować w Węgorzewie, tylko codziennie dojeżdżać z leżącego nieopodal Giżycka, krążenie między scenami wydało nam się zbędnym marnowaniem czasu. Niestety ominęły nas przez to koncerty kilku zespołów, których byliśmy ciekawi, oraz cały wachlarz atrakcji oferowanych przez pole namiotowe, a to imprez do białego rana oraz kąpieli w pobliskim jeziorze Święcajty. Nie tylko my byliśmy rozczarowani takim rozłożeniem scen - większość fanów klęła na czym świat stoi wracając po koncertach na zmęczonych nogach na pole namiotowe i wspominała z nostalgią czasy, gdy 'polem wymiotowym namiotowym' był miejski park, położony rzut beretem od koszar - i, co nie mniej ważne - od miejscowej Biedronki. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że w tym roku na małej scenie zagrały m.in. D4D, 1984, Enej czy Skvorcy Stiepanova. Na wspomnianym polu namiotowym znalazło się ponoć miejsce dla trzeciej sceny, na której zaprezentowały się wojskowe zespoły rockowe, jak Hiroshima czy Pierwiastek z Trzech

Trzeba przyznać, że różnice pomiędzy festiwalami w Węgorzewie i Bolkowie bardzo rzucają się w oczy. Tak jak w Bolkowie na te kilka dni w roku czarno ubrane postacie 'przejmują miasto', spacerując wszędzie i uprzyjemniając sobie życie sącząc co kto lubi, tak w Węgorzewie uczestników festiwalu było widać jedynie w bezpośredniej bliskości koszar, przy wspomnianej wyżej Biedronce oraz kursujących na trasie scena główna - pole namiotowe. Sączących różnego rodzaju napoje szybko wyławiała policja, ustawicznie krążąca po mieście, i sączenie na tym się kończyło. Trzeba jednak przyznać, że bywalcy festiwalu należą do ludzi kulturalnych, burd nie wszczyniających, a uzupełniających elektrolity w miejscach, do których policjanci nie zaglądali (pole namiotowe i okolice bramek wejściowych na teren festiwalu). Inną różnicą jest fakt, iż mieszkańcy miasta nie zarabiają na przybyszach w takim zakresie, jak uczynni mieszkańcy Bolkowa. Wątpię bowiem, by wynajmowali festiwalowiczom pokoje w swych mieszkaniach, a i z tego, co widziałem, prywatne inicjatywy ograniczyły się do jednego stoiska sprzedaży obwoźnej łańcuszków i kolczyków, oraz do udostępnienia części parkingu na łączce przy koszarach przez obsługę, pod rozbicie namiotów tym, którym nie chciało się drałować na oficjalny camping.
Życie towarzyskie miast w mieście, wrzało więc na campingu (ponoć) i pod sceną główną, gdzie jeden ze sponsorów festiwalu ustawił piwny zakątek, w którym przy odrobinie szczęścia i wytrwałości udawało się zająć całkiem wygodne miejsca siedzące przy ławach biesiadnych. Sponsor ten, mający żubra w herbie, miał wyłączność na sprzedaż piwa, co z jednej strony poskutkowało zadowalającą ceną (piętaszek za kufelek), zaś z drugiej strony jedynie wyjątkowo mało wybredni festiwalowicze mogli uznać jakość złocistego trunku za zadowalającą. Wyboru bowiem nie było - raptem dwa rodzaje puszkowego, jedno lane, jedno bezalkoholowe i bodaj Red's dla spragnionych smaku innego niż chmielowy. Za to trzeba przyznać, że organizacja kącika piwnego była doskonała - dwie kasy zamieniające złocisze na oficjalną piwną walutę - blaszkę z dziwną runą, i z dziesięć nalewaków obsługiwanych przez zaprawionych w piwnych bojach weteranów. Kolejki po piwo były więc znacząco krótsze niż te do toi-toi'ów, których mogło spokojnie stanąć z dziesięć więcej, bo i miejsce na nie by się znalazło, a i zapotrzebowanie na nie było. Oddając jednak sprawiedliwość organizatorom przyznaję, że toi-toie były czyste i zadziwiająco często znajdowałem w nich papier i mydło (choć wody do umycia rąk już nie było).

Kończąc wątek aprowizacyjno - organizacyjny muszę poświęcić kilka słów stoiskom handlowym znajdującym się nieopodal głównej sceny. A więc można było na nich nabyć oficjalne koszulki festiwalu (za 69 PLN i w promocji ostatniego dnia festiwalu - już tylko za 19 PLN), nieoficjalne koszulki kapel niewystępujących w Węgorzewie, ręcznie malowane koszulki z wzorami indiańskimi, multum pasków, wisiorków, kolczyków, spinek, klipsów i innych rzeczy, które młode niewiasty zwykły sobie sprawiać na wieczną rzeczy pamiątkę, był stand Tylko Rocka oferujący archiwalia tegoż periodyku, były (jedynie w piątek) stoiska z merchandisem Pro-Pain i Łąki Łan, wreszcie było stoisko, na którym za oszałamiającą kwotę dwóch złotych można było nałykać się helu (nie skorzystałem tylko dlatego, że po piątkowym wieczorze straciłem głos). Miłośnicy zakąszania mogli odstać w kilometrowej kolejce za megazapiekanką (10 PLN, metrowa buła z pieczarkami, serem i ketchupem) albo w zdecydowanie krótszych za megahotdogiem (10 PLN, nie polecam ze względu na nie pierwszej świeżości surówę i bardzo ostrą musztardę), megapierogami ruskimi (10 PLN za sporą tackę, bardzo smaczne), megamakaronem z megawarzywami (10 PLN, znikał w tempie zastraszającym, co pozwala sądzić, że był wyjątkowo dobry), czy megaziemniaczkami (też za dychę, a co, w niedzielę zastąpiły makaron). Prócz tego można było nasycić się popcornem, goframi, lodowymi sorbetami (bez alkoholu) oraz watą cukrową. Dodatkowo swoje stoisko miała jedna z tytoniowych marek, całkiem spore wypełnione ulotkami i nie tylko stoisko miał Urząd Marszałkowski Województwa Warmińsko-Mazurskiego wraz z przedstawicielami miejscowego samorządu terytorialnego, a z uwagi na to, że Seven Festival mocno wspiera ekologię i inicjatywy obywatelskie, pojawiły się też standy WWF (na którym można było wziąć udział w różnego rodzaju konkursach i quizach, i dzięki któremu po terenie festiwalu przechadzał się Puszysty Przyjazny Miś) i Amnesty International (na którym zbierano podpisy pod petycją wzywającą do uwolnienia jednego z białoruskich opozycjonistów).

Piątek - Dzień Pierwszy


Koncerty na głównej scenie rozpoczął warszawski Made of Hate. Kapela ta powstała na gruzach heavymetalowego Archeon, który przed rozpadem pozostawił długograja wydanego przez Massive Music oraz całkiem przyzwoity telebłysk. Made of Hate, ku mojemu zaskoczeniu, zagrało całkiem fajny, energetyczny koncert, gromadząc przy barierkach całkiem sporą grupę rozentuzjazmowanej - choć zdecydowanie małoletniej - publiczności. Warto zwrócić uwagę na instrumentalistów, zwłaszcza obdarzonego niebanalnymi umiejętnościami gitarzystę - Michała Kostrzyńskiego, perliście wydobywającego kolejne kaskady dźwięków ze swoich sześciu strun. Warszawiacy zwycięsko wybrnęli z niewdzięcznej roli kapeli otwierającej festiwal, i po dobrych czterdziestu minutach zeszli ze sceny.

Kolejnemu koncertowi przyglądałem się z pewnym niedowierzaniem - Łąki Łan oprócz kompletnie nieprzemawiającej do mnie muzyki postawił na odjechany klimat i dobrą zabawę. Za perkusją pojawił się różowy Mega Motyl, na gitarze zagrał ubrany w żółto-czarne spodnie niejaki Bonk a na basie szary, długouchy Zając Cokictokloc. Obrazu szaleństwa dopełniał skaczący po scenie, uzbrojony w mikrofon i bukiet polnych kwiatów Paprodziad, którego image sceniczny (pomarańczowy płaszcz narzucony na prawie gołe ciało, takiż szapoklak i ciemne okulary) był równie porażający. Jednym słowem, chłopaki nieźle odlecieli. Nastrój totalnej zabawy udzielił się również coraz liczniejszej publiczności, która miała okazję wysłuchać między innymi 'Big Batona' (tu w wersji z Przystanku Woodstock), 'Ho No Na Łono' czy niepokojąco dyskotekowego 'Patyczaki'. Na scenie w pewnym momencie pojawił się także Puszysty Przyjazny Miś WWF'u, radośnie pląsając między członkami zespołu. Mocna rzecz, którą na trzeźwo ciężko byłoby znieść ;).

Następnie na scenie zameldowali się weterani z Dezertera, a wśród publiczności nastąpiła pokoleniowa zmiana warty. Na koncert tego tria przyjechali załoganci, nierzadko dźwigający już czwarty krzyżyk na swoich barkach. Niemniej jednak pod sceną zakotłowało się już od pierwszego numeru, a i sam zespół nie oszczędzał się posyłając w publikę petardy skomasowanej energii. Publiczność szalała, śpiewała z Krzyśkiem Grabowskim teksty, pojawili się też pierwsi crowd-surferzy. Dezerter zamiast bawić się w jakieś wydumane choreograficzne cuda-niewidy postawił na siłę muzyki i doskonale na tym wyszedł. Genialnie zwłaszcza było słychać basistę - zapewniał zespołowi naprawdę potężne brzmienie. Tego wieczoru usłyszeliśmy między innymi 'Ratuj Swoją Duszę', 'Jesteśmy Sektą', 'Co Za Czasy?', 'Blasfemię' i 'Made In China' z najnowszego długograja zespołu 'Prawo do Bycia Idiotą', poleciał 'Nielegalny Zabójca Czasu', były też przyjęte niesłychanie entuzjastycznie 'Ku Przyszłości', 'Plakat', 'Polska Złota Młodzież' i 'Spytaj Policjanta' (sic!), wreszcie był także odegrany 'Ile % Duszy'. W pewnym momencie w me ramiona wpadł załogant w spranej koszulce Bad Religion, który sapiąc wykrzyczał mi do ucha, że 'jest zajebiście, ale ma 42 lata i już brak mu sił', na co moją jedyną ripostą było, że 'ma nie marudzić, bo dziś wieczór ma lat osiemnaście', po czym razem ruszyliśmy w tany. Przy okazji okazało się, że Najlepsza z Najlepszych jest pankówą - mimo że nie mamy ani jednej płyty Dezertera w domu odśpiewała wraz z zespołem większość numerów ;) . Podsumowując w trzech słowach - koncert perfekcyjny, dynamiczny i niezapomniany.

W jednej z pierwszych prawdziwych recenzji jakie przeczytałem padły słowa: 'heavy metal grany przez Stratovarius (tu litościwie przemilczę nazwę kapeli) ma tyle sił, co zdechła mysz'. Aby odpowiednio opisać koncert Strachów Na Lachy, które objęły scenę w posiadanie po Dezerterze, musiał bym napisać, że punk rock grany przez kapelę Grabarza ma tyle energii, co rozdeptana ropucha. Strachy, miast na żywioł, postawiły na nostalgię, spokój i wręcz oniryczny nastrój. Pod sceną zauważalnie spadła średnia wieku, znacząco także wzrósł odsetek białogłów wśród publiczności. Zespół zagrał sporo nowości z 'Dodekafonii' i przekrój z wcześniejszych wydawnictw, między innymi 'Szklaną Górę' Kaczmarskiego. Miłym zaskoczeniem była polskojęzyczna wersja przeboju Stonesów - 'Paint It Black', zadedykowana zmarłemu niedawno 'Stopie', perkusiście Armii, VooVoo i Izraela. Miałem nadzieję, że choć 'Ostatki - Nie Widzisz Stawki' zostaną odegrane z werwą i pozwolą mi rozruszać nieco zastygłe mięśnie ale nie - Grabarz zachęcał raczej do klaskania, rytmicznego kołysania się i wspólnych śpiewów niż do radosnego pogo. Zresztą najwyraźniej w to graj było zebranej młodzieży, która miała szansę na skradnięcie kilku całusów od swoich sympatii, tulenia się, a później romantycznego spaceru pod gwiazdami i kontynuowania jakże mile rozpoczętego wieczoru (prrrrr....). Był to moment, w którym można było pożałować tego, że samemu, gdy się miało te piętnaście - szesnaście lat, nie dane było brać udział w takim festiwalu. W każdym razie nieco starsza publiczność przysypiała, sarkała na to, że ciekawszy znacznie twór Grabarzowy - Pidżama Porno - gryzie piach (zresztą sami prowadzący koncert mieli podobne odczucia, notorycznie myląc Strachy z Pidżamą właśnie) i czekała na finał wieczoru - nowojorski Pro-Pain.

Pro-Pain wyszedł na scenę i przyjebał. A potem jeszcze raz i jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Nie brał jeńców. Motoryczna sekcja rytmiczna, cięta gitara i wykrzyczany wokal Gary'ego Meskila wystarczyły, aby znaczącą większość publiczności odesłać do namiotów. Zostali - znowu - najstarsi załoganci, i ruszyli w szalone tany. Zespół nie baczył na to, że pod sceną zostało może dwieście osób, i zagrał miażdżący koncert. Pierwsze takty intra ('The Star Spangled Banner', jak to ostatnio mają w zwyczaju ;) ) wywołały mi ciarki na plecach, zaś 'Foul Taste of Freedom', który odpalili po kilku sekundach zmusił i mnie do szaleństwa. Przez cały numer miałem piętnaście lat i pięćdziesiąt kilo mniej, lecz w połowie następnego - 'Death on the Dancefloor' - podciął mnie (a następnie przespacerował się po moich łydkach) przemiły piętnaście lat młodszy i pięćdziesiąt kilo lżejszy młodzieniec. Zanim pozbierałem się z gleby już leciał kolejny wałek a za nim następny i następny. Pro-Pain nie zatrzymywał się, nie dawał nam ani chwili na wytchnienie, nie zwalniał tempa. Nie dziwota więc, że młyn pod sceną był rotacyjny - ci zmęczeni odchodzili w tył, by nałykać się powietrza, później wnet wracali, gdyż ciężko było oprzeć się tej gniewnej energii płynącej ze sceny. Pro-Pain to wkurwiony rottweiler, to rzucająca się do gardła bestia, to bezlitosna maszyna siejąca śmierć i zniszczenie. Odniosłem wrażenie, że Bogowie ze Slayer przy nowojorczykach to jedynie grzeczne ratlerki. Jednym słowem - była Moc! Tego wieczoru mieliśmy okazję posłuchać całego debiutanckiego albumu Pro-Pain i największych hitów z kolejnych płyt (choć ja nie doczekałem się na ten przykład 'Truth Hurts' ani ulubionego 'Put The Lights Out', choćby zagranego na koniec czy na bis). Było więc 'In For The Kill' czy 'Make War (Not Love)', było wreszcie poparte niesamowitą perkusyjną kanonadą 'No Way Out' od którego odpadła mi głowa. Jeszcze tylko 'All For King George' z charakterystycznymi chórkami i... pisk w uszach. Pro-Pain gra kawałki bardzo zbliżone do siebie, więc zdaję sobie sprawę z tego, że widzowie nieobeznani z muzyką zespołu obejrzeli jakieś dwadzieścia identycznych numerów, które poleciały ze sceny. Nie będę zresztą oszukiwał - sam znam jedynie dwa pierwsze albumy nowojorczyków, i parę kawałków z kolejnych, które wydawały mi się zbyt monotonne, bym zdecydował się na ich zakup i przesłuchanie. Ale od tego koncertu oczekiwałem rzeźni, chciałem się poczuć wgnieciony w ziemię - i dokładnie to dostałem. Po tym występie festiwal spokojnie mógł się dla mnie zakończyć.... Ale na dokładkę dostałem dwa kolejne wieczory :)

Sobota - Dzień Drugi

Ten dzień rozpoczęliśmy od rodzinnego grilla, który nieco się przeciągnął. Nie obejrzeliśmy więc koncertu Apteki i tylko ze trzy kawałki z setu brytyjskiego Touchstone. Ich muzyka chyba niezbyt wpasowała się w klimat festiwalu, brzmieli zbyt płasko i jednowymiarowo jak na poziom skomplikowania ich muzyki słuchanej z płyt. Solówki - zarówno klawiszowe jak i gitarowe - zdawały się być przerostem formy nad treścią, a sytuacji nie ratowała wokalistka, której partie wypadały wyjątkowo blado... Ale może to ja miałem problem ze słuchem po dźwiękowej masakrze dnia poprzedniego. Występ został zwieńczony przez doskonale znany mi numer, którego melodia przez kilka dni chodziła mi po głowie. Melodia, lecz nie wykonawca i tytuł. Dopiero dziś, pisząc tę notkę dotarłem do informacji, iż był to cover Tears For Fears - 'Mad World'. Na pożegnanie usłyszeliśmy wyjątkowo trudną do wymówienia dla obcokrajowców zbitkę: 'Dziękuję, Węgorzewo!', co spotkało się z uznaniem publiki i na scenie zaczął instalować się Buldog.

Dla mnie był to absolutnie pierwszy kontakt z warszawiakami. Buldog to kapela złożona z muzyków związanych przez lata z Kultem, zresztą ich wokalistą do 2009 roku był Kazik. Na scenie zamiast Staszewskiego zameldował się jednak nowy gardłowy - znany z Akurat Tomek Kłaptocz. Gdybym miał w jednym zdaniu opisać muzykę zespołu, to napisałbym, że są oni bezpośrednimi kontynuatorami kierunku, w którym na swej płycie 'Ostateczny Krach Systemu Korporacji' podążył Kult. Jako, że jest to bez dwóch zdań mój ulubiony krążek Kultu, koncertu Buldoga wysłuchałem z niekłamaną przyjemnością. Muszę jednak przyznać, że choć nie porwali mnie swoimi piosenkami, to zgromadzona publiczność bawiła się całkiem nieźle.

Z upływem czasu pod sceną gęstniał tłum odzianych na czarno, długowłosych postaci. Pacyfy na koszulkach zostały zamienione na powyginane logotypy kultowych, często podziemnych metalowych ansambli. Ewidentny to znak, iż nastał czas szwajcarów z Samael. Krótkie intro i pojechali. Na start wałki z nowego, jeszcze gorącego 'Lux Mundi' - 'Luxferre', 'In The Deep', 'Soul Invictus'. Później - wyjątkowo szybko - cios w twarz: 'Baphomet's Throne'. Publiczność kupiona, ludzie się rozszaleli. Dalej mogło być tylko lepiej: 'Rain', 'Slavocracy', 'Rebellion', 'Jupiterian Vibe'... Mroczny 'Into The Pentagram', przy którym ciarrrry chodziły mi po plerach, rytmiczny 'Antigod' w którym Vorph marszowym krokiem poruszał się po scenie, wreszcie transowy 'Reign of Light'. Niestety, akustyk nie popisał się i ustawił wszystkie potencjometry na maksa, przez co koncert był niesłychanie głośny i - niestety - mało selektywny. Tak jak przy większości numerów krew leciała mi z uszu, tak przy intensywnym, wzbogaconym stroboskopami 'The Ones Who Came Before' zacząłem krwawić również z oczu... Końcówka show okazała się być wypełniona starociami - poleciało 'Ceremony of Opposites', 'Shining Kingdom' oraz dawno nie słyszane 'Black Trip' i 'My Saviour', po którym ze sceny poleciały kostki, pałeczki i festiwalowy dżingiel. Koncert szwajcarów był doskonały, dobór utworów - festiwalowy, a więc leciał hit za hitem. Gdyby akustyk nie spierniczył brzmienia, byłby to najlepszy koncert nie tylko węgorzewskiego festiwalu, ale i najlepsze show Samael jakie widziałem. A tak - pozostał lekki niedosyt i szansa na zobaczenie ich na rozpoczynającej się we wrześniu w Łodzi trasie klubowej. Jeśli zastanawialiście się w jakiej są formie - mogę Was uspokoić - w wybornej, a więc warto poświęcić te parę złotych i zobaczyć ich w trasie.


Portugalski Moonspell był największą zagraniczną gwiazdą tej edycji Seven Festival Węgorzewo. Wchodząc na scenę mieli przed sobą morze publiczności, nieco zmęczonej po Samaelu, lecz wciąż głodnej dobrego metalowego wygrzewu. Jednak Moonspell nie pragnął dalszej dźwiękowej masakry, muzycy chcieli nas oczarować swą grą i wprowadzić w romantyczny wręcz nastrój. Akustyk i oświetleniowiec tym razem sprawili się bez zarzutu - brzmienie było odpowiednio soczyste, a światła stanowiły przepiękne tło dla spektaklu rozgrywającego się na scenie. Nie będę ukrywał, że początek koncertu nieco mnie uśpił - jestem fanem starszych dokonań portugalczyków, zaś oni rozpoczęli od 'In Memoriam' i 'Finisterry'. Numery te wydały mi się jednak zbyt spokojne i statyczne do zabawy, po dźwiękowym tornado zaserwowanym przez Samael. Publiczność jednak od samego początku została kupiona, razem z Najlepszą z Najlepszych ;) Kolejny numer, dynamiczny na płycie 'Night Eternal', tu został w jakiś sposób ugładzony, w moim odczuciu stępiono mu kły i pazury. Kolejnych w secie - 'The Southern Deathstyle' i 'Nocturii' - w ogóle nie kojarzyłem, uspokoiły one publiczność i przygotowały na wyjątkowo liryczny 'Scorpion Flower'. Jak się miało za moment okazać, tej pierwszej części koncertu mogłoby dla mnie w ogóle nie być, zespół bowiem zabrał nas w podróż do roku 1995... Pierwsze takty 'Wolfshade (A Werewolf Masquerade)' i atmosfera koncertu zaczyna się udzielać także i mnie, ciary latają po plecach, jest fantastycznie. Dalej, jak na płycie. 'Love Crimes', przyjęty z niesłychanym entuzjazmem 'Of Dream And Drama (Midnight Ride)', z wykrzyczanym przez całe chyba Węgorzewo 'When she SHINEEES!!!'... Gdy już byłem pewien, że za moment rozlegną się dźwięki 'tańca pijanych krasnoludów', mrok spowił scenę i rozległy się pierwsze takty 'Vampirii'. Mówię Wam, klimat nie z tej ziemi, potężne partie klawiszy i odegranie tego numeru w wolniejszym niż na płycie tempie tylko dodały tej i tak wspaniałej piosence uroku. Chwilę później coś, na co wszyscy czekali - 'Alma Mater'!!! Nietaktem byłoby opisywać amok, w który wpadła publiczność. Było bosko, a to nie był przecież koniec! Charakterystyczne bicie perkusyjnych stóp i ze sceny leci 'Opium', a więc przenosimy się do kolejnego albumu portugalczyków. Kolejny w secie 'Awake' powalił potęgą brzmienia i oczarował. Podczas 'Herr Spiegelmann'a', Langsuyar ujął w dłonie dwa lusterka, i - podświetlony przez reflektor - puszczał zajączki w tłum, co poprzez unoszący się nad sceną dym wyglądało iście magicznie. Świetny motyw! Jeszcze tylko dwa numery - chóralnie odśpiewany 'Mephisto' oraz grany zawsze na zakończenie koncertu 'Full Moon Madness' - i zespół schodzi ze sceny, rzucając uprzednio w publikę czym popadnie - kostkami, pałeczkami i butelkami z wodą. Cisza znów dzwoni w uszach, chłodny wietrzyk wieje znad jeziora. Tak skończył się drugi dzień festiwalu.

Niedziela - Dzień Trzeci

Trzeciego dnia, jak oznajmia pismo, na scenie jako pierwsi stawili się warszawiacy z Lao Che i dali takiego czadu, że nie było czego zbierać. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby to oni otwierali koncerty w niedzielę, bo nie było tego wieczoru lepszego show, ale przypuszczam, że w grę wchodziły jakieś zobowiązania zespołu, typu "musimy zagrać jak najwcześniej, bo jutro rano musimy już być w stolicy". W każdym razie jak chłopaki odpalili swe piece, to węgorzewska publiczność odleciała. Zaczęli od utworów z najnowszej płyty, by później zapuszczać się coraz głębiej w przeszłość. Zagrali między innymi 'Prąd Stały / Prąd Zmienny', 'Życie Jest Jak Tramwaj', 'Hydropiekłowstąpienie' - które zagotowało publiczność, bodajże nawet 'Klucznik' znalazł się w ich setliście. Były ze dwa numery z 'Powstania Warszawskiego' - o ile mnie pamięć nie myli 'Godzina W' i 'Zrzuty'. Lao Che zagrali także 'Ludze Wschodu' z repertuaru Siekiery - szkoda tylko, że numer ten najwyraźniej kojarzyła tylko niewielka część publiczności. Podsumowując - było głośno, melodyjnie, wesoło i czadowo, więc jeśli tylko będę miał okazję, to z wielką chęcią zobacze ich na scenie klubowej.

Po koncercie warszawiaków nastąpił masowy exodus fanów spod sceny, na której zameldowała się Chemia. W skutek tego zespół zagrał swój koncert dla góra trzydziestu osób, jeśli liczyć też nagłośnieniowca i kamerzystów. Niestety, wiele o ich koncercie powiedzieć nie mogę - to co leciało ze sceny przypominało mi muzykę, jaką najczęściej da się usłyszeć na Dniach Wstaw-Tu-Nazwę-Swojej-Miejscowości. Typowy easy-rock, którego miejsce na festiwalu w Opolu czy Sopocie, czy też u Marka Sierockiego w Teleekspresie. Koncert bez historii, żaden z utworów nie czepił się mego ucha.

Po Chemii krótki koncert dali zwycięscy tegorocznego festiwalowego konkursu młodych kapel - litwini z Freaks On Floor. Choć młodzi, to absolutnie pozbawieni scenicznej tremy, udało im się nawet skłonić publiczność do wspólnego kucania i wyskakiwania w powietrze podczas 'Freedom, Peace & Me'. Ich muzyka jest dość mocno inspirowana amerykańskim rockiem, wśród wyraźnych inspiracji słychać było przede wszystkim Red Hot Chilli Peppers i Soundgarden. W każdym razie swój czas na scenie wykorzystali w 100%, zarażając publikę dobrą energią i pozostawiając po sobie bardzo dobre wrażenie. I - choć nie przepadam za tego rodzaju dźwiękami - przyznaję, że tamtego wieczoru Freaks On Floor bardzo mi się spodobali. :).


Następnego zespołu byłem bardzo ciekawy. Na scenie mieli zaprezentować się białostoczanie z Cochise, z Pawłem Małaszyńskim za mikrofonem. Zespół ma na koncie jedną płytę, i to głównie z niej usłyszeliśmy numery (szkoda tylko, ze zabrakło przebojowego 'Letter From Hell'). Występ wzbogaciły covery - 'Five To One' Doorsów i pokazany wyżej 'Lick The Blood Off My Hands' Danziga. Muszę przyznać, że koncert zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie - Cochise ma sprawnych instrumentalistów i niezłego frontmana. Małaszyński jako wokalista sprawdził się całkiem nieźle, mimo iż brak mu było nieco charyzmy, no i nie dysponuje on oszałamiającym wokalem. Jednak całkowicie wystarcza do grania fajnego rocka czerpiącego garściami z tradycji grunge/southern. Oby chciało im się dalej grać, to może wykluć się z tego coś naprawdę fajnego. Będę im kibicował.

Przedostatnim zespołem, jaki dane nam było zobaczyć na tegorocznym festiwalu była Indica. Zespół składający się z samych kobiet - a do tego urodziwych - to jak spełnienie mokrego snu buchającego testosteronem nastolatka. Niestety, szybko okazało się, że kapela ta lepiej wygląda niż gra - nawet jeśli gitarzystka odgrywała jakąś fajną melodię, ta ginęła w masie lukru z przesłodzonych klawiszy. Do tego wokalistka - grająca na scenie także na skrzypcach i komponująca lwią część zespołowego repertuaru multiinstrumentalistka - moim zdaniem nie potrafi śpiewać. To znaczy nie wykorzystuje potencjału swojej naturalnej barwy głosu usiłując śpiewać sztucznie naśladując wysoko piejące wokalistki w typie Sharon den Adel czy Liv Kristine. Gwoździem do trumny była jej próba zmierzenia się z 'Wuthering Heights' z repertuaru Kate Bush. Koszmar. Wizualnie - rzeczywiście było na co popatrzeć, dziewczyny najwyraźniej dobrze bawiły się na scenie tamtego wieczoru. Jednakże walorów wizualnych starczyło na to, by przyciągnąć mnie pod scenę na jakieś piętnaście minut, potem zrobiło się nużąco i przez pozostałą godzinę zachodziłem w głowę ile razy można odegrać w kółko tę samą piosenkę. Bez urazy, fani najpewniej byli zachwyceni, ja - nie znając twórczości zespołu - nie zostałem zachęcony do tego, aby się z nią zapoznać. Już prędzej kupię DVD Indica (albo solowe DVD keyboardzistki bądź basistki - tylko ciiii, nie mówcie Najlepszej z Najlepszych) by w zaciszu domowego ogniska przypomnieć sobie ich show...


Na sam koniec festiwalu, scenę w posiadanie objął Kult. Kazik z kolegami wyszli na scenę około północy, opuścili ją na krótko przed trzecią. Myśmy w tym czasie powoli zasypiali w swych łóżkach... Dlatego ominęły nas chyba największe hity, które Kult zaserwował właśnie podczas bisów - 'Arahja', 'Wódka' czy 'Polska'. Ominęły nas, bo nie jesteśmy jakimiś wielkimi fanami Kultu i koncert nas zwyczajnie zmęczył... Kult ma tak bogaty repertuar, że niepodobna aby wszystkich zadowolić, jednak jeśli na węgorzewskim koncercie pojawili się fani znający twórczość Kazika na wyrywki - musieli być bardzo zadowoleni. Co zostało zagrane? Na pewno była 'Brooklyńska Rada Żydów', przy której Najlepsza z Najlepszych odtańczyła tanieć świętego Wita, na pewno był 'Baranek', na którym zdarłem sobie gardło do reszty. Było 'Do Ani' odsłuchane już z parkingu, była też 'Goopya Peezda', z której strasznie się ucieszyłem. Było radosne 'Gdy Nie Ma W Domu Dzieci', były 'Kurwy Wędrowniczki', była 'Piosenka Młodych Wioślarzy' i był 'Niejeden'. Były nowości - 'Maria Ma Syna' czy 'Amnezja', był 'Passenger', była 'Wspaniała Nowina'. I było dużo więcej, dużo dużo więcej muzyki, której zwyczajnie nie rozpoznałem. Brzmienie było fantastyczne, szczególne wrażenie robiła sekcja dęta - ich trąbienie miało moc! Wizualnie było jak na imprezie techno - realizator ździebko przesadził ze stroboskopami. Kult zgromadził przed sceną zdecydowanie największą publiczność, która doskonale się bawiła w takty muzyki, i to było naprawdę fantastyczne zwieńczenie udanego festiwalu.

Jeśli line-up dopisze, za rok zobaczymy Węgorzewo kolejny raz...

P.S. Dzięki wszystkim zainteresowanym za możliwość umieszczenia tutaj sznurków do Waszych klipów. :)
Ci, który jeszcze mało informacji i zdjęć, znajdą tu i tu dwie kolejne, profesjonalne relacje z festiwalu, zaś tu-sporo-fotek.

niedziela, 5 czerwca 2011

Z warząchwią i kopyścią przez Francję

Kiedy wyjeżdżam za granicę pamiętam o trzech rzeczach: wygodnym samochodzie, okularach przeciwsłonecznych, oraz tym, by kiedy tylko się da kosztować smaków miejscowej kuchni. Dzięki temu zawsze wracam pełen nowych doznań... Tym razem trafiłem do Francji, gdzie moje soki trawienne musiały stawić czoła takim delicjom, jak kleszcze kraba, 'żółwik', płonące naleśniki i kir. Dziś, razem ze mną, poniższą notkę skomentuje Niezależny Ekspert do spraw Owoców Morza, Wina a także Serów Różnistych - czyli Najlepsza z Najlepszych.

W podróży
Burgery wszelakie

Gdy jesteś w podróży, nie masz czasu na szukanie wykwintnych restauracji. Gdy zgłodniejesz, wyglądasz drogowskazów wskazujących najbliższy fast food i tam właśnie robisz przystanek - chwytasz cokolwiek, zjadasz i po chwili wracasz za kółko. Przy niemieckich autostradach masz największą szansę na znalezienie lokali, w których spécialité de la maison stanowią wszelkiej maści burgery. 

Do dziś pamiętam pierwszego hamburgera, jakiego zjadłem. Był to leżący na siermiężnym talerzyku uklepany na płask kotlet mielony, obok którego leżała kajzerka i paćka musztardy. Miałem wtedy może z dziesięć lat... Wiele się zmieniło od tamtego czasu, ale burger wciąż pozostaje królem ery fast food. Myliłby się jednak ten, który uważa, że w temacie burgerów nie da się już odkryć Ameryki - kucharze wciąż pracują nad udoskonaleniem starych przepisów i wymyślają nowe, często bardzo oryginalne. O dziwo, można się było o tym przekonać nawet w sieci McDonalds w niemieckim Zagłębiu Ruhry, gdzie oprócz sztandarowych kanapek sieci można było skosztować Nürnburgerów, czyli kanapek z trzema małymi würstchen, zapieczonymi na ostro (tylko dla fanów kiełbas wszelakich) a także McRibs, czyli kanapki z żeberkami bez kości (naprawdę przedziwny twór wymyślony zapewne przez ludzi, którzy wrzuciliby na grilla także cynaderki, prącie walenia czy ikrę jesiotra). Jako ciekawostkę mogę napisać, że z kolei w niektórych francuskich restauracjach McDonalds istnieje automatyczna 'recepcja' - stanowiska z ekranem dotykowym a la bankomat, w którym możemy złożyć zamówienie oraz zapłacić (o ile dysponujemy kartą kredytową), a kanapki odebrać bezpośrednio za ladą. Jest to dość znaczące usprawnienie i pozwala wyeliminować kolejki do kasy.

Wracając do burgerów - Złotą Patelnię za najsmaczniejsze hamburgery na zachód od Odry otrzymuje restauracja Cindy's, leżąca na pierwszym od granicy parkingu północnej obwodnicy Berlina. Sam lokal wygląda bezbłędnie - umiejętnie wystylizowano go na amerykańskie bary szybkiej obsługi z lat sześćdziesiątych, z szafą grającą, aluminiowymi stolikami i sączącym się z głośników stareńkim rock'n'rollem. Kuchnia oferuje niewiele więcej niż burgery, jednak to ich warto spróbować. Podczas gdy ja delektowałem się olbrzymim burgerem z sałatą, pomidorem i trzema rodzajami sera, Najlepsza z Najlepszych wybrała 'burgera miesiąca', którym okazał się być burger z bakłażanem, rukolą i mozzarellą. Esencję smaku owych cudeniek stanowiło mięso - bardzo soczyste (a nie spieczone na wiór, jak w sieciówkach) i delikatne. Mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że burgery z Cindy's pobiły na głowę nawet unikalne burgery z ananasem i serem mascarpone, których miałem okazję kiedyś spróbować w poznańskim (nieistniejącym już, niestety) Rodeo Drive.
Słowo Eksperta:Pesto! Jak mogłeś zapomnieć o świeżo przyrządzonym, idealnie bazyliowym pesto, precyzyjnie umieszczonym między bakłażanem a rukolą - bez pesto mój burger nie byłby tym, czym był! Dobrze, że masz eksperta na podorędziu! ;)
Korzystając z okazji, chciałbym serdecznie odradzić wszystkim stołowanie się na ostatnim przed granicą parkingu północnej obwodnicy Berlina, leżącym dokładnie naprzeciwko parkingu z Cindy's. Obawy moje wzbudziła już wielka tablica przy wejściu, głosząca po polsku, że sprzedają tu prawdziwy, babciny bigos - jak bym po dwóch tygodniach na obczyźnie nie mógł doczekać się bigosu! Poza potrawą tą zresztą wybór jest niewielki, a każda pozycja z menu sprawia wrażenie, jak by za moment miała w owym bigosie wylądować.

Dolina Loary
Steki, ślimaki i wino

Francuzi bardzo chętnie jadają na mieście. W czasie lunchu, czyli między dwunastą a drugą, oraz w porze kolacji - czyli po osiemnastej, tłumnie zjawiają się w miejscowych restauracjach i kafejkach. W lokalach i przynależących do nich ogródkach robi się tłoczno, głośno i wesoło. Dla mnie był to swoisty szok kulturowy, bo przyzwyczajony jestem raczej do kuchni barowej i okazjonalnego odwiedzania restauracji, tymczasem dla przeciętnego Francuza kilkugodzinne obiadowanie w gronie krewnych czy znajomych to codzienność. Przy okazji potwierdziła się znana reguła, że najgwarniejsze i najbardziej zatłoczone lokale serwują najsmaczniejsze posiłki, nawet, jeśli znalezienie stolika graniczy z cudem, a na kelnera należy poczekać małe pół godzinki.

Jeśli więc będziecie kiedyś w Blois, wpadnijcie na obiad do Cafe Chineur, przy placu Trzech Kluczy. Tamtejszy szef kuchni wie, jak przyrządzić stek tak, by wręcz rozpływał się w ustach, jednocześnie zachowując odpowiednio 'surowy' smak mięsa. Jest także mistrzem w przygotowywaniu sosów - zwłaszcza sos musztardowy, przygotowywany na bazie białego wina, odznacza się niesłychanym aromatem. Miłośnikom doznań ekstremalnych polecam zaś sos pieprzowy - jego smaku nie dało się złagodzić ani wodą, ani winem i mimo uciążliwego palenia w gardle chciało się go kosztować bez końca. Majstersztyk kulinarny! Zdarzało mi się już wcześniej jadać ostre potrawy, jednak wspomniany sos przebijał  apokaliptycznymi doznaniami nawet papryczki domowej roboty, jakimi raczył nas w akademiku jeden ze współlokatorów.

Francuzi mają opinię pożeraczy ślimaków i żabich udek. O ile tych drugich nie znaleźliśmy w żadnym menu (choć trzeba przyznać, że nie byliśmy zbyt dokładni w poszukiwaniach), o tyle urokowi escargot'ów ochoczo spożywanych przez współbiesiadników daliśmy się skusić. Ślimaki podawane są po ugotowaniu - bądź usmażeniu na specjalnej patelni - najczęściej na odpowiednim talerzu. Tajemnicą poliszynela jest, że przed ugotowaniem są wyjmowane ze swoich skorupek, do których wracają prosto z patelni, razem z roztopionym masłem i innymi przyprawami, które podsunie fantazja szefowi kuchni. W zestawie znajduje się sprytny, przypominający nieco szydełko, sztuciec, dzięki któremu ślimak bezproblemowo ląduje w ustach delikwenta, który odważy się zamówić to danie. A jak smakuje taki escargot? Jak jędrny, lekko gumowaty kawałek kurczaka mięsa, z masłem i przyprawami :)
Słowo Eksperta: Pamiętam pierwszego w życiu ślimaka, jakiego dane mi było skonsumować. Był to spieczony na wiórek kadłubek, nadziany na wykałaczkę, serwowany przy jednym ze stoisk przy sopockim "monciaku"; miałam wtedy może z 11 lat i wspólnie z kuzynką zorganizowałyśmy zrzutę kieszonkowego, aby posmakować owej egzotycznej delicji. Która zresztą okazała się być gumowata i nijaka.
Kolejną próbę podjęłam wiele lat później, już we Francji - paryskie ślimaki były, podobnie jak te z Doliny Loary, delikatne i wręcz zatopione w smakowitym maśle z przyprawami. Co bardzo pozytywnie wpłynęło na smak całego dania :)
I choć francuskie ślimaki w niczym nie przypominały wysuszonego wiórka, od którego moją przygodę z tamtejszą kuchnią zaczynałam, to nadal ośmielam się twierdzić: może i ślimaki same w sobie są delikatne w smaku, ale nie istniałyby bez ziołowo-maślanych dodatków. No po prostu "taste like chicken" i już.

Podróżując, zadziwiająco często mamy szczęście natrafić na różnego rodzaju targi, jarmarki czy festyny, odbywające się akurat w miejscowościach, które odwiedzamy. Dzięki temu mamy okazję zapoznać się z miejscowymi produktami spożywczymi, jakich próżno szukać w restauracjach czy sklepach spożywczych. Rezygnacja z okazji, które podrzuca nam los, byłaby niepowetowaną stratą, więc - w większości przypadków - dajemy się porwać chwili i kosztujemy tego, co tylko można znaleźć na targowych straganach. Na najciekawszy targ natrafiliśmy już na samym początku pobytu - w Amboise. Czego na nim nie było! Począwszy od figurek aniołków z drewna, przez diabełki ceramiczne, biżuterię i materiały do decoupage'u, małe, kolorowe witrażyki po poważne, malowane olejem na płótnie obrazy sławiące miejscowe jelenie i ich rykowiska. Wiadoma rzecz, że najwięcej stoisk oferowało różnego rodzaju produkty spożywcze - a większości można było skosztować na miejscu. I choć ominęliśmy szerokim łukiem stoisko z gigantyczną patelnią, na której podgrzewano przedziwną mieszaninę ziemniaków, papryki, cukinii i mięsa, to spędziliśmy kilka chwil kosztując miejscowych wędlin, jak na przykład białej, bo pokrytej delikatną pleśnią kiełbasy i pokręciliśmy nosem nad miejscowymi serami, żałując, że nie możemy zabrać większej ich ilości od późniejszej konsumpcji. Chyba najbardziej zachwycił mnie przepięknej barwy napój zrobiony z brzoskwini, nalewany z ustrojstwa, które bardzo przypominało saturator na wodę sodową, który pamiętałem z dzieciństwa. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że napój ów zawierał procenty w ilości dość sporej, lecz i tak byłem zachwycony - najpewniej była to jakaś owocowa brandy. Nie mniej zachwycona była Najlepsza z Najlepszych, co chwila degustując kolejny produkt miejscowych winiarzy, i pakując do plecaka butelczynę 'na później'. Jednak w prawdziwą euforię wpadła na widok stoiska zapełnionego 'żółwiami' - wspaniałymi okrąglutkimi sernikami, zaopatrzonymi w spieczoną (niemal na węgiel) skorupkę na wierzchu, za to wybornymi, mięciutkimi w środku. Ciekawostką - przynajmniej dla mnie - było zastosowane przy produkcji owego cuda wymieszanie masy serowej łącznie z ciastem, co spowodowało, że sernik ten nie był zbytnio ciężki, za to bardzo sycący. Zwieńczeniem wizyty w Amboise był spokojny wieczór w Chocolaterii Bigot, lokalu z długą czekoladową tradycją, gdzie alkoholowe targowe szaleństwa odreagowaliśmy przy pucharku mlecznego shake'a i 'dziewiczego drinka'.

Słowo Eksperta: Dodam tylko nieśmiało, że owa wspomniana gargantuiczna patelnia zawierała wariację na temat ratatuja (ratatui? nigdy nie wiem, jak się to draństwo odmienia). I nie, nie zauważyliśmy nigdzie utalentowanego kulinarnie szczura :)

Francuskie wina są legendą samą w sobie. I tak naprawdę, dla takiego winiarskiego lajkonika jakim jestem ja - zadeklarowany piwosz, najlepszym sposobem na poznanie i docenienie jej jest obcowanie z tą legendą u samego źródła. Dolina Loary jest jednym z francuskich winnych źródełek, obok Szampanii, Bordeaux czy Prowansji. Specjalnością winiarzy z tego regionu są wina czerwone i różowe, aromatyczne w smaku i wyróżniające się lekkością i delikatnym posmakiem owoców. Na każdym kroku można odnaleźć winnice, które - odmiennie od Węgier - zajmują nie tylko miejscowe pagórki (których zbyt wielu nie ma w tym rejonie), ale przede wszystkim równe, podłużne poletka. Winorośl jest wszechobecna - sadzi się ją zarówno dla celów winiarskich, jak i jako ozdobę - bo nie wierzę, aby ktokolwiek zdecydował się na zbiór winogron rosnących na środku ronda przy ruchliwej trasie wzdłuż Loary. Rozmaitość odmian a także siedlisk powoduje, że obok absolutnych winiarskich przebojów mogą znajdować się podlejsze trunki, wszystkie opatrzone nazwą jednego regionu winiarskiego - czy to Chinon, czy Touraine, czy Saumur. Dlatego w takich miejscach warto rezygnować z zakupu wina w sklepach spożywczych czy sieciowych marketach na rzecz sklepów winiarskich czy po prostu winnic, gdzie możemy uzyskać fachową poradę a nawet skosztować, czy dany trunek odpowiada naszemu podniebieniu. Jedyny warunek jest taki, że musimy dość dokładnie wiedzieć, czego od wina oczekujemy. Gdy bowiem pewnego wieczoru poszukiwałem wina, które oczarowałoby Najlepszą z Najlepszych, nie umiałem przemiłemu, wyglądającemu jak Devin Townsend winiarzowi wytłumaczyć, jakiego tak naprawdę wina szukam. Na sugestię, że dobrze by było, aby wino było zbliżone intensywnością smaku do win gruzińskich otrzymałem urażoną nieco odpowiedź, że może nie zdaję sobie z tego sprawy, ale znajduję się we Francji i otrzymam tylko wina francuskie. Zdecydowałem się na butelkę miejscowego trunku, wytwarzanego metodą tradycyjną, co niestety kosztowało mnie oprócz dziesięciu euro także spore rozczarowanie, gdy okazało się, że jest to wino lekko musujące... Dlatego też jedyne, co mogę doradzić w wyborze wina to próbować, kosztować i jeszcze raz próbować, nie zrażać się niepowodzeniami i przede wszystkim zapamiętywać konkretnych producentów wina i konkretne jego odmiany (pamiętając, że różne roczniki tych samych producentów mogą różnić się prawie wszystkim w smaku). Warto także pamiętać, że Francuzi właściwie nie używają przymiotnika 'słodki'  do określania rodzaju wina - choć oczywiście określają je według ilości zawartego w nim cukru. Są więc ultrawytrawne wina określane jako brut bądź extra-sec (najczęściej są to szampany), wytrawne - czyli sec, oraz półwytrawne, które w praktyce obejmują całą resztę - demi-sec. Oczywiście, jeśli chcemy się napić wina naprawdę słodkiego, możemy o nie poprosić stwierdzając, że chcemy doux vine, co może skutkować tym, że kelner przyniesie nam jakiś słodki ulepek, a winiarz odeśle nas do półek z portugalską maderą. A jakie wina smakowały mi osobiście najbardziej? W Chinon, polecany przez kelnera lokalny czerwony muscadet z domeny Baudry (tyle, że teraz mam kłopot, czy z tej, czy z tej...). Zaś w Bretanii, w Vannes, odkryłem uroki schłodzonego, sprowadzanego z Burgundii Chablis, które uznałem za najlepsze białe wino dostępne we Francji.
Słowo Eksperta: Ekspert milczy i z uśmiechem na ustach wspomina Chablis. Oraz domaga się kieliszka tegoż na wieczór.

Choć to ponoć Normandia uznawana jest za ojczyznę francuskich serów (o czym mieliśmy się olfaktorycznie przekonać podczas podróży przez nią - 'nie ma jak zapach krów o poranku' ;) ), to te naprawdę wyśmienite można znaleźć w całej Francji. Mnogość ich rodzajów potrafi oszołomić i taki klient jak ja we fromagerii zachowuje się jak niejaki Roquefort na widok ementalera. Kto by jednak nie wpadł w zachwyt na widok tych smakowitych krągłości, tych wspaniale intensywnych serów dojrzewających, czy jedynych w swoim rodzaju serów kozich? Zawsze byłem serożercą, zaś możliwość kosztowania tak różnych ich rodzajów była dla mnie jak spełnienie marzeń :).

W większości francuskich lokali gastronomicznych w karcie - jako deser - widnieje deska serów. W zależności od klasy lokalu mogą różnić się praktycznie wszystkim: od ceny, poprzez możliwość wyboru, po ilość wreszcie. Najbardziej fatalnie wypadła hotelowa knajpa w Chinon, gdzie za wygórowaną cenę podano mi spodeczek z trzema najprostszymi serami (bleu, camembert i chevre) w ilości przywodzącej na myśl śniadanie na wczasach w ośrodku wypoczynkowym w połowie lat osiemdziesiątych (czyli kryzys, panie!, kryzys!). Podane sery mogłem jedynie określić jako zjadliwe. Rewelacyjnie za to pod tym względem spisała się Creperie Morel w Paimpolu i restauracja hotelu de France w Plougasnou (lokal przywodzący na myśl Cafe Rene z 'Allo Allo'). W jednym i drugim przypadku pojawił się kelner z tacą pełną serów, z których mogłem wybrać trzy rodzaje, które zostały podane w ilości spokojnie mogącej zaspokoić głód czteroosobowej rodziny. Dzięki temu, a także dzięki zakupom poczynionym w rozlicznych fromageriach, udało mi się poznać kilka nowych dla mnie smaków.

Po pierwsze chevre - czyli koza. Naturalne sery kozie były rzeczą mi dotychczas nieznaną. Dziś wiem, że ich smak w pierwszym rzędzie będzie mi się kojarzył z Francją. Intensywnie ostre, a jednocześnie śmietankowo delikatne, miękkie i z lekko tylko wysuszoną skórką, tak różniące się od serów z mleka krowiego. Absolutnie niepodrabialne! Do tego wyglądają tak apetycznie - lekko pokryte pleśnią roladki sugerują, że w ich wnętrzu kryje się esencja serowatości...

Po drugie - sery twarogowe z przyprawami. Choć to może brzmieć dziwnie, znalezione w sieciowym markecie małe koreczki z twarożku przyprawione do smaku przeróżnymi ziołami tak bardzo przypadły mi do gustu, że szukałem ich do nabycia także i po naszej stronie rzeczywistości. I znalazłem! Małe białe kulki z twarogu przyprawione ziołami prowansalskimi, pieprzem czy papryką sprawdzają się doskonale jako przekąski między posiłkami, przegryzka do piwa czy wina a także jako dodatek do posiłku - a smakują wprost bosko!

Po trzecie - prawdziwe żółte sery - czyli przede wszystkim Emmental Grand Cru i różne rodzaje sera Tomme. Absolutnie fantastyczne! Ementaler ma w sobie więcej dziur niż sera, jest tak twardy, że trudno go przekroić  i tak intensywny w smaku, że niewielki jego kawałek potrafi nasycić na długo. Ten ser to prawdziwa esencja żółtych serów! Sery Tomme mogą różnić się od siebie w smaku tak bardzo, jak nasz ser morski od goudy z Moniek :) Są dużo bardziej miękkie - lecz tak bardzo różne w smaku od tego, co możemy znaleźć na stoiskach z serami w Polsce, że aż trudno to opisać. Pierwsze wrażenie jest bardzo celne - ich smak jest bardzo agresywny i potrafi przypomnieć o tym, że sery mają wiele wspólnego z pleśnią :)

Po czwarte - brie. Ponoć różni się od camemberta tylko regionem, z którego pochodzi (brie - z Ile de France, camembert - z Normandii), w praktyce jest to ser dużo łagodniejszy, łatwiej też znosi dodatki rozmaitych przypraw. Na swój niezrównany sposób potrafi uzupełnić posiłek, dobrze pasował też jako przekąska pod wino. Z serami kozimi nie miał jednak szans :)

Po piąte wreszcie - niesamowity 'kordylion' - czyli 'Lwie Serce'. Ten camembert to wyjątkowa próba dla miłośnika serów. Ser pleśniowy aż do przesady, o tak intensywnym zapachu i smaku, że tylko gdzieś w głębi tli się wspomnienie o śmietankowym smaku camemberta. Od tej intensywności nie ma ucieczki, ona dopadnie Cię i skopie po dupie. Jak dla mnie - ser tylko dla wytrwałych. Najlepsza z Najlepszych zaś pragnęła układać o nim poemat liryczny, w pięciu zwrotkach.


Słowo Eksperta: Powstaniu poematu przeszkodziły li tylko rozliczne dylematy, które mię dopadły. No bo jak uczcić TAKI ser: ośmiozgłoskowcem? Osiem wydaje się być zbyt małą liczbą, jak na siłę aromatu. Jedenastozgłoskowiec? Nieee, za mało dostojny. Pentametr jambiczny? Ech, to anglosaska forma (a jak wiemy, Francuzi za Anglikami nie przepadają). I tak oto nie powstał najwspanialszy na świecie poemat o serze.


Bretania
Owoce morza, naleśniki i cydr

Bretania to kraina dzika i posępna, lecz także na swój niezrównany sposób urocza. Podróżując po niej próżno szukać wykwintnych dań, całodobowych stacji benzynowych czy przerażających opustoszałych miasteczek jakby wyjętych z prozy H.P. Lovecrafta... Choć nie, akurat te ostatnie się zdarzają ;). Właśnie w tych niewielkich bretańskich miasteczkach dane mi było skosztować zdecydowanie najciekawszych i najsmaczniejszych potraw we Francji. Gdy zastanawiałem się, dlaczego akurat bretońskie wersje dań smakowały mi bardziej niż praktycznie te same, których kosztowałem nad Loarą, przyszło mi do głowy kilka możliwych odpowiedzi na to pytanie. Po pierwsze czas - przez francuskie zamki w Dolinie Loary przewala się taka ilość turystów, że znalezienie wolnego miejsca w restauracji graniczy z cudem. Tamtejszym kucharzom nie zależy więc na utrzymaniu klienta jak najdłużej w lokalu, tylko na tym, aby po posiłku zrobił miejsce dla innych chętnych. Ciągły ruch wymusza też siłą rzeczy poświęcanie mniejszej niż byśmy chcieli ilości czasu na dopieszczenie potraw i ich smaku. Tymczasem w Bretanii ruch turystyczny jest dużo mniejszy, żyje się spokojnie i bez pośpiechu, nawet gdy jakimś cudem lokal zapełnia się do ostatniego stolika, to można być pewnym, że i kucharze, i obsługa podejdą do dań i klientów z należytą starannością. Po drugie konieczność przyciągnięcia klienta do lokalu wymusza na kucharzach eksperymentowanie - na które mają i czas, i - najpewniej - ochotę. Dzięki czemu nawet w zwykłych creperiach lista możliwych do zamówienia i zjedzenia naleśników jest nawet dziesięć razy obszerniejsza niż w odpowiednikach znad Loary, gdzie często poprzestaje się na miksie czterech standardowych dodatków - sera, szynki, jajka i pieczarek. Wreszcie rzecz trzecia, czyli zamiłowanie Bretanów do potraw zdecydowanie prostszych niż przekombinowanych, stąd też ich urzeczenie wszystkim tym, co morze wyrzuci na brzeg i mewy nie zdążą rozdziobać, czyli mnogością ryb i owoców morza przyrządzonych na przeróżne sposoby. A owoce morza w lokalu położonym tuż przy marinie - to wystarcza, aby mnie zauroczyć.

W każdym przyzwoitym (a z pewnością również w wielu zdecydowanie nieprzyzwoitych ;) ) lokalu we Francji można zamówić moules, czyli po naszemu omułki. Są to małże gotowane z reguły w białym winie, podawane w skorupkach z dodatkiem bagietki bądź tostów. Gdy zamówi się to danie, kelner przynosi spory garnek ze specjalną przykrywką, która po zdjęciu stanowi idealny pojemnik na opróżnione skorupki (rzadziej bywa, że potrawę tę podaje się w miskach). Trzeba pamiętać, że jeśli któraś ze skorupek nie otworzy się podczas gotowania, to małża zamknięta w środku jest z pewnością nieświeża, i należy ją bezwzględnie wyrzucić. O ile moules podawane w Dolinie Loary można było dostać w trzech głównych odmianach (tylko gotowane w winie, przyrządzone z sosem serowym albo ze śmietaną), o tyle nadmorskie miejscowości Bretanii kusiły rozmaitymi wersjami tej potrawy - rekordzistą podczas naszej podróży okazał się lokal o nazwie Au P'tit Bouchot z Saint Malo, gdzie moules można było dostać na dwanaście różnych sposobów - a jak zapewniała przemiła kelnerka rodem z Azji - 'Każde pyszne!' :). Gdy zamówiłem małże w śmietanie z szynką, to potrawa, którą otrzymałem była godna podniebienia głów koronowanych. Jeśli kiedykolwiek jeszcze pojawię się w Saint Malo, nie omieszkam powrócić do tego lokalu i spróbować także innych moules! Muszę też dodać, że bretońską specjalnością są omułki gotowane w cydrze, zdecydowanie bardziej wytrawne w smaku, przyrządzane najpewniej z myślą o takich osobach jak ja, które za winem nie przepadają, za to za cydrem - jak najbardziej :)

Bretania to także świeże owoce morza, podawane na zimno, a także ryby różnego rodzaju. W każdym porcie stoją stragany, z których możesz zakupić świeżo złowione ryby i małże w śmiesznych cenach (np. pięciokilogramowy worek przegrzebków za cztery euro). Ze smutkiem stwierdzam, że moja znajomość angielskiego w przypadku ryb niestety kończy się na heringu, katfiszu i salmonie, więc ryby we Francji sobie odpuściłem (bo śledzia, suma czy łososia mogę różnie dobrze zjeść i w Polsce), za to jeśli chodzi o 'brzydale' to sobie pofolgowaliśmy. Spora część restauracji w nadmorskich miejscowościach oferuje przeróżne zestawy złożone z małż, ślimaków, krewetek i krabów, podawane w wymyślnych półmiskach na zimno, często prosto z lodu. Dla mnie, osoby nie odróżniającej krewetki królewskiej od tygrysiej, jedyną akceptowalną opcją było zamówienie zestawu 'wszystko co się da w jednej misce' i podzielenie się tym z Moją Uroczą Ekspertką. Musiałem być też twardy, bo męska ambicja i duma nie pozwalały mi na odmowę kontynuacji posiłku w przypadku, gdybym stwierdził, że 'to coś, co na mnie łypie z półmiska' jest jednak obrzydliwe w smaku.

Wieczór z owocami morza urządziliśmy sobie w Restaurant du Port w Paimpolu. Zamówiliśmy butelkę dobrego białego wina i łódkę pełną specyjałów. Przy ich konsumpcji podglądaliśmy zachowanie sąsiadów - co jak wydłubać ze skorupki i jakiego sztućca użyć - a także dość wesoło improwizowaliśmy. Na pierwszy ogień poszły rzeczy, które mniej więcej potrafiliśmy zidentyfikować - huîtres czyli ostrygi. Ostrygi podawane są w swoich, uprzednio otwartych, muszlach, wypełnionych słoną wodą. Najpierw trzeba było oddzielić mięsko od skorupki specjalnym sztućcem, potem - opcjonalnie - skropić je cytryną, wreszcie wessać je wraz z tą wodą do gardzieli. Jak one smakują? Jak coś bardzo słonego, z intensywnym posmakiem czegoś, co długo mieszkało w morzu. Doprawdy nie rozumiem, jak można delektować się czymś takim, i - dodatkowo - uważać to za afrodyzjak. Dziwni ci Francuzi, naprawdę.

Dość długo przyglądałem się kolejnemu stworowi, który łypał na mnie z talerza. Była to langoustine, czyli po naszemu homarzec, których kilka sztuk ewidentnie usiłowało zagrzebać się w lodzie. Nie daliśmy im jednak szans na ucieczkę, i dobrze, jak się bowiem okazało homarce to były dla mnie najprzyjemniejsze - i najsmaczniejsze - owoce morza tego wieczoru. Coś, co wygląda jak przerośnięta krewetka skrzyżowana z rakiem nie mogło smakować źle i faktycznie, po oderwaniu odnóży i łba, oraz pozbyciu się chitynowego pancerzyka pozostawało nam wyssanie białego, delikatnego mięsa, zbliżonego w smaku do krewetek. Fantastyczna rzecz, do tego możliwa do zamówienia w większości restauracji jako osobne danie (bez dodatku małż czy innych ślimaków).

No właśnie. Małże i ślimaki. Na półmisku było ich kilka rodzajów - palourdes, praires, bulotes i umieszczone w małej miseczce bigorneau. Palourdes to po naszemu małże Wenus a praires to ni mniej ni więcej tylko rodzaj przegrzebka. I jedne, i drugie podawane na połówce własnej skorupki, po króciutkim obgotowaniu. Smakują podobnie - to po prostu lekko gumowaty kawałek mięczaka o intensywnym morskim smaku. Przegrzebki są nieco większe i delikatniejsze, małże Wenus za to są nieco mniej gumowate. Pisząc szczerze - nie dało się nimi najeść, ale jako przekąska były całkiem niezłe. Bigorneau to po naszemu pobrzeżki, maleńkie, maksymalnie dwucentymetrowe ślimaczki, które trzeba było finezyjnie wyciągać przy użyciu małego 'szydełka' ze skorupek. Zabawy z tym było co niemiara! Podawane były z octem i takim octem właśnie smakowały. Największe były bulotes - czyli trąbiki. Podane w swoich twardych porcelanowych konchach, stanowiły dla mnie wyzwanie, aby wyciągnąć je w całości. Miały twarde, gumowane mięso, które ciężko było przeżuć, smakowały jednak zadziwiająco delikatnie, zwłaszcza, gdy dodało się do nich odrobinę majonezu. Muszę przyznać, że zagustowałem w nich i bez żalu oddałem Najlepszej z Najlepszych część swej porcji małż i krewetek. Bo przecież krewetki także leżały na zamówionym półmisku. Jednak nie poświęcaliśmy im tyle uwagi, co pozostałym owocom morza, najpewniej z uwagi na to, że już wcześniej byliśmy oswojeni z ich smakiem i traktowaliśmy je jako najnormalniejszą pod słońcem potrawę. Krewetki więc - jak to krewetki - smakowały jak krewetki i wyglądały jak krewetki. I jak krewetki pachniały. Tyle o nich.

Gdy wreszcie dobraliśmy się do dania głównego, górującego nad półmiskiem i spoglądającego groźnie w naszym kierunku tourteau, była już prawie północ. Tourteau to krab jadalny, a właściwie jego wypatroszony pancerz i oddzielone od tułowia odnóża. Nasz krab był wyjątkowy - dostał aż dwie pary szczypiec i tylko trzy odnóża kroczące :) Jako, że cały pokryty był pancerzem, aby dobrać się do ukrytego pod nim mięsa, należało użyć czegoś, co przypominało maszynkę do zgniatania palców dziadka do orzechów, a później po prostu wyssać mięso spomiędzy skorupy. Czynność ta wymagała siły i koncentracji - kruszone kawałki krabowego pancerza lubiły wzlatywać w powietrze, odlatywać o kilka metrów od stolika albo wpadać do kieliszków z winem (na szczęście naszych, a nie innych klientów). Nic więc dziwnego, że gdy my kończyliśmy jeść owego kraba, ze stolików dookoła nas dyskretnie uciekali inni współbiesiadnicy. Podczas jedzenia zauważyłem, że wnętrze kraba miejscami wypełnia jakaś maź, przypominająca w smaku i zapachu musztardę. Jako, że nie była ona zbyt apetyczna, po wyciągnięciu większości mięsa darowałem sobie dalszy kontakt z tą skorupą. Przeczucie mnie (chyba) nie myliło, kilka tygodni później, oglądając w TV jakąś głupią komedię, dowiedziałem się, że to były resztki krabowych wnętrzności. Także ostrzegam przed tym i Was :). A jak smakował krab? Jak kurczak. Bardzo, naprawdę bardzo delikatne białe mięso, leciutko tylko smakujące rybą. Gdyby nie fakt, że tak trudno się do niego dobrać, byłaby to z pewnością najlepsza potrawa tamtego wieczoru (a tak, palmę pierwszeństwa przyznaję homarcom).

Jeśli chodzi o owoce morza, to większość restauracji w miasteczkach portowych serwujących homary, kraby i (czasami) langusty zaopatrzona jest w wielkie akwaria, w których te głowonogi skorupiaki swobodnie sobie żyją w oczekiwaniu na wrzucenie do garnka. Akwaria te są wystawione na widok publiczny, także gość może poczuć się przez chwilę jak rzymski cesarz, decydując o tym, którego z więźniów czeka straszny los - kąpiel we wrzątku. Myśmy na homara się nie zdecydowali, natomiast Najlepsza z Najlepszych przygodę z krabem powtórzyła jeszcze w Roscoff, w Auberge du Quai (z tym, że tam podano jej młodszego kraba o czerwonej barwie skorupy). Jeśli chodzi zaś o słynne małże Świętego Jakuba, to akurat nie było na nie sezonu - poławia się je bowiem od października do kwietnia. Mimo to nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności i zamówiłem makaron z owymi małżami - był po prostu rewelacyjny (znowu kłaniają się restauracje w Saint Malo, tym razem Creperie Margaux).

Słowo Eksperta: Czytając te słowa mam ochotę zakrzyknąć "Chwilo, trwaj wiecznie!". Chyba najwyższa pora się przyznać: tak, jestem uzależniona od owoców morza. Tak, dajcie mi miskę pełną morskich rozmaitości, a uczynicie mnie szczęśliwą.
Czy wspominałam już, że na emeryturze chcę mieszkać w miejscu z szybkim i łatwym dostępem do les fruits de mer? Nie? No to wspominam: chcę.

Klimat Bretanii nie sprzyja sadzeniu winorośli, lecz choć winnic jest jak na lekarstwo, to pojedyncze krzewy - sadzone najpewniej dla celów ozdobnych - udało nam się tu i ówdzie wypatrzyć. Nie frasowałem się jednak brakiem wina, gdyż przyjechałem tam by poznać smak miejscowego cudu nad cudami - owocowego cydru. Cydr co prawda można zamówić chyba w każdej knajpie we Francji, jednak to bretońskie cydry uznawane są, nie bez powodu, za najlepsze. Ich smaku nie da się jednoznacznie opisać - te najbardziej wytrawne (brut) są cierpkie, z zauważalną goryczką - gdyby nie brak pianki, można by pomyśleć, że pije się leciutkie piwo. Te słodsze (doux) są intensywnie owocowe, zbliżone do lekkiego jabłkowego wina, charakterystycznego dla Skandynawii. Minusem cydru jest jego lekkość i rozmiary czarek, w których jest podawany - ani się człowiek obejrzy, a już go wypije. Z drugiej jednak strony nic tak fajnie nie gasi pragnienia podczas upału.

Lokalnym napojem na bazie cydru jest w Bretanii  kir, czyli przedziwna mieszanina cydru i soku owocowego. Tradycyjnie podaje się kir cassis, czyli cydr zmieszany z sokiem (bądź likierem) z czarnej porzeczki. Nadaje to napojowi świeżego smaku i dodaje energetycznego kopniaka w postaci cukru zmieszanego z dużą dawką witaminy C. W zależności od fantazji barmana, kir można przyrządzić także z soku brzoskwiniowego, żurawinowego, truskawkowego albo gruszkowego, można go także doprawić lekko niedużą ilością czystej wódki. Jako ciekawostkę mogę dodać, że w różnych częściach Francji cydr w kirach zastąpić można szampanem czy różowym winem, zaś niektóre rodzaje kirów mają swoją ścisłą recepturę, która chroniona jest przez te same prawa, które chronią wytwórców wina.

Moje zamiłowanie do próbowania nowych rzeczy przyniosło też kilka negatywnych odkryć w dziedzinie napojów gazowanych - i jedno pozytywne. Negatywnymi były sygnowane logiem Coca Coli wynalazki mające w zamierzeniu stanowić odpowiedź na Pepsi Twist - a więc Coca Cola Lime i Coca Cola Citron. W praktyce oba te napoje okazały się niepijalne, jadące z dala chemicznym zapachem i tak kwaśne w smaku, że odechciewało się ich pić. Pozytywne odkrycie zaś to Orangina - jedyny napój gazowany, w którym widziałem fragmenty owoców, i jednocześnie jedyna pomarańczowa oranżada o tak soczystym smaku. Porządnie schłodzony nieźle gasił pragnienie, jedynym jego minusem była zawarta w nim ilość cukru - po jakimś czasie to pragnienie wracało.

 Podróżując przez Francję można odnieść wrażenie, że najpopularniejszymi lokalami są naleśnikarnie, a najlepszymi daniami lunchowymi - crêpes i galettes. Galette to tradycyjny bretoński naleśnik z ciemnej mąki gryczanej, z reguły o sporej powierzchni, podawany na wytrawnie - najczęściej zawierający wariacje na temat sadzonego jajka, szynki, pieczarek i sera. Zwykle otrzymamy taki naleśnik złożony w kwadrat, rzadziej - w kopertę, natomiast nie spotkałem się z galetami zwiniętymi w rulon nawet, jeśli nie zawierały sadzonego jajka. Niektórzy szefowie kuchni eksperymentują z różnymi dodatkami nie kojarzącymi się z naleśnikami, jak ryby (najczęściej wędzony łosoś), czy różne sery z żurawiną, a praktycznie każdy lokal posiada swój specjalny, wyjątkowy przepis na przepysznego naleśnika. Crêpe to także naleśnik, tyle, że ze zwyczajnej pszennej mąki. Z reguły jest podawany na słodko - z owocami, lodami, czekoladą czy słodkim twarożkiem. Natomiast w Vannes, w Crêperie Saint Exupéry postanowiliśmy skosztować słynnych bretońskich płonących naleśników. Dostępnych było kilka różnych ich rodzajów, z odmiennym nadzieniem i 'paliwem' - czyli płonącym alkoholem. Ja wybrałem owoce i Grand Marniera, Najlepsza z Najlepszych - lody, gruszki i rum. Przed podaniem naleśników wzbudziłem wesołość u kelnerów, dopytując się o to, jak należy je jeść - czy wcześniej je ugasić? i czy podają podręczną gaśnicę jednorazowego użytku?, czy może jeść płonące? Czy raczej poczekać do momentu, aż same zgasną (ale czy wtedy nie będę jadł węgla?) Ku mojej uldze, okazało się, że zapalony alkohol wypala się w ciągu kilku sekund, że naleśniki dzięki temu miast zbędnych procentów zyskują niezapomniany aromat - esencję trunku, i że da się je jeść unikając poparzeń trzeciego stopnia. Smakowały niebiańsko! A sam wygląd płonącego półmiska w półmroku zapadającego wieczoru jest wprost niesamowity. Nieskromnie powiem, że danie to wymusiło na mnie zakup butli Gran Marniera - nie tylko do celów kulinarnych. Gran Marnier bowiem, to rodzaj koniaku aromatyzowanego skórką gorzkich, karaibskich pomarańczy, ja zaś do pomarańczowej skórki mam wielką słabość.

Słowo Eksperta: Ja słabości do skórki pomarańczowej nie mam. Do koniaku tym bardziej (dziękuję, postoję). Mimo to Gran Marnier to jeden z nielicznych mocnych alkoholi, które mi smakują. I choć ze względu na silny aromat i intensywny smak nie da się go wypić dużo (ot, naparstek dla smaku), to po jakimś czasie chce się go skosztować znowu. Jedyny minus - nie udało nam się namierzyć tego trunku w żadnym z lokalnych sklepów (nawet tych, co to twierdzą, że mają alkohole "z całego świata"; tja...). Co ja biedna zrobię, jak się nam przywieziona butelczyna skończy? Przyjdzie nam znowu udać się w podróż i zdobyć kolejne trofeum... ;)

Zaprawdę, powiadam Wam - nie zna życia, kto nie spróbował zmierzyć się z Bestią z Saint Malo - bretońskim tortem czekoladowym, którego dwóch różnych odmian mieliśmy okazję skosztować w cukierni Timothy. Mieliśmy pecha, że daliśmy się ponieść emocjom i do ciasta zamówiliśmy również po filiżance gorzkiej, gorącej czekolady, przez co w połowie deseru musieliśmy ratować się dodatkowo wodą mineralną.. Bretoński tort czekoladowy w formie, którą znaleźliśmy w tej cukierni, to nic innego niż pół kilograma wściekłej, dyszącej rządzą krwi czekolady na talerzu zajmujący cały spory talerz cienki plaster ciasta czekoladowego, przełożonego kremem czekoladowym, oblanego polewą czekoladową i posypanego małymi, czekoladowymi kulkami. Podczas konsumpcji miałem wrażenie obcowania z daniem składającym się niemal wyłącznie z czekolady. Ciasto przeobraziło się w gęstą czekoladę, krem - w intensywnie czekoladowy nougat, polewa - to była zwykła, twarda chrupiąca czekolada. Czekolada, która była słodka, ciężka i bardzo sycąca... W połowie porcji poczułem, że mi słabo, że tort oblepia mnie od środka, uczucie zadowolenia zaczęło zmieniać się w przesyt, a przede mną wciąż leżała porcja, wielkości Azji (a co najmniej Syberii)!  Gdy na talerzu zostało ćwierć porcji, solennie obiecałem sobie nie jeść żadnej czekolady do końca roku. Kilka kęsów przed końcem moja dusza wyła a ja obiecywałem sobie nawet nie spojrzeć więcej na to coś na literę 'C'. Przyznaję, Bestia z Saint Malo wygrała, musiałem podkulić ogon i uznać jej wyższość. Takiej porcji.... wyrobu cukierniczego sporządzanego z miazgi kakaowej, tłuszczu kakaowego lub cukierniczego, środka słodzącego i innych dodatków, mój układ trawienny nie był w stanie przyswoić. Resztę dnia spędziliśmy spacerując ociężale po murach miasta i (skutecznie!) szukając odtrutki (ponoć alkohol wiąże tłuszcze...) :)

Na koniec wypada wspomnieć o kolejnej kulinarnej niezwykłości, podpatrzonej w północnej Bretanii, a mianowicie o karczochach. Karczochy zrobiły na mnie niezapomniane wrażenie - wizualne. Tak jak dolina Loary wypełniona była polami pełnymi słoneczników i winnicami, tak północne wybrzeże Bretanii było krainą karczochów. Karczoch w stanie naturalnym wygląda jak dorodny oset, z rozłożystymi, ostrymi liśćmi i sterczącym ku górze, przywodzącym mi na myśl zaciśniętą pięść w łuskowatej rękawicy, kwiatostanie. To właśnie owe kwiaty się spożywa - zebrane odpowiednio wcześnie przed zakwitnięciem. Jeśli jednak karczoch zakwitnie - nic złego się nie staje, gdyż kwiat ma przepiękny, i - jak udało się nam zauważyć - często wykorzystywany przez francuskich bukieciarzy. Wstyd się jednak przyznać, karczocha nie spróbowaliśmy, bo - choć mijaliśmy pola pełne tych roślin w różnych stadiach rozwoju - wciąż nie było na nie sezonu. Odbiliśmy to sobie jednak we wrześniu już w Polsce - dobrze przyrządzony gotowany karczoch ma świeży, kwaśny smak przywodzący lekko na myśl delikatną kapustę. Pycha!