poniedziałek, 14 lipca 2008

... i przed szkodą, i po szkodzie głupi.


Przeraża mnie sposób prowadzenia samochodu i kultura jazdy większości polskich kierowców. Może trochę zanadto się przyzwyczaiłem do zwyczajów litewskich, gdzie byliśmy co prawda tylko 8 dni, ale to co się dzieje w Polsce przerasta ludzkie pojęcie. Na Litwie zrobiliśmy ponad tysiąc kilometrów, zaś aby na nią w ogóle wjechać, drugie tyle. Nie mieliśmy przez ten czas ani jednej groźnej sytuacji na drodze. Litwini jeżdżą może trochę brawurowo (i bez szacunku dla maszyny), ale w sumie zgodnie z przepisami i kulturalnie (np. co w Polsce jest niesłychane, zatrzymują się przed przejściami dla pieszych i przepuszczają przechodniów!). Jeśli jadą wolniej, bez problemów pozwalają się wyprzedzić. I tak dalej, i tak dalej.

W ten weekend postanowiliśmy odwiedzić moich rodziców, więc mieliśmy do zrobienia 200 km nad morze. Kierowcy jeździli jak szaleni, bo przecież muszą być na miejscu jak najszybciej, bo 'nie zdążą się opalić'. Huzzah, wyprzedzanie na trzeciego, na podwójnej ciągłej, zakręcie, pod górkę, a najlepiej wszystko na raz. Wyprzedzanie mimo iż widzę, że z przeciwka ktoś nadjeżdża? Spoko, skoro ja go widzę, to i on widzi mnie, i zjedzie na pobocze. Albo zdążę się schować w tym sznurku samochodów, który jest przede mną. Przecież muszą mnie wpuścić! A jakie były fantastyczne warunki do jazdy! Burza za burzą, a więc mokro, woda w koleinach, ciśnienie szaleje - nie wiem, jak to działa na innych, ale ja mam wtedy problemy z koncentracją i ogólnie kiepskie samopoczucie. Wyniki?

Dwadzieścia kilometrów za Poznaniem pierwszy wypadek. Z uwagi na to, że już był zorganizowany przejazd, wiele nie było widać. W każdym razie był motocykl (z rodzaju tych, co do stówy w 4 sekundy się rozpędzają) w rowie, i były dwie karetki pogotowia, i była na poboczu roztrzęsiona blondyna w kombinezonie motocyklowym, i stały dwa inne motocykle. Ciekawe, czy było to zwykłe 'kozaczenie', czy może bardzo się spieszyli nad morze?

Dojeżdżając do Chodzieży warunki pogodowe pogorszyły się jeszcze bardziej, więc zwolniłem do 80tki i zjechałem na pobocze, pozwalając się wyprzedzić dwóm autom, które od jakiegoś czasu za mną jechały. Wjazd do miasta od strony Poznania to dosyć stromy zjazd z zakrętami i koleinami. Okazało się, że pierwszy z samochodów, które moment wcześniej przepuściłem, zjechał na lewy pas i zderzył się czołowo z nadjeżdżającym z przeciwka autem. Najprawdopodobniej zawiniła brawura i niedoświadczenie kierowcy (miał najwyżej 20 lat), prawdopodobnie wjechał prawym kołem w kałużę (wypełnioną wodą koleinę?), poczuł jak go ściąga w prawo i za mocno skontrował kierownicą w lewo, wyjeżdżając na przeciwległy pas. Dzięki temu zyskałem niezapomniane, pełne emocji chwile biegania z gaśnicą (na szczęście żaden z wraków nie zajął się ogniem), Moja Lepsza Połowa mogła zapoznać się z procedurą dzwonienia pod numer alarmowy (112), a pasażerowie drugiego samochodu, który wyprzedzał mnie chwilę wcześniej mieli szansę udzielenia pomocy poszkodowanym (którzy, o dziwo o własnych siłach, wydostali się z wraków). Straż pożarna zjawiła się na miejscu po jakichś 5 minutach (ale miała najbliżej, no i 112 obsługuje właśnie straż), pogotowie chwilę później, policja na końcu. Były cztery osoby poszkodowane - młody kierowca volkswagena, sprawca wypadku, któremu - jak to zwykle bywa - nic widocznego się nie stało, chyba że później dostał po mordzie od kierowcy drugiego wozu, który wyglądał tak, jak by miał na to niewąską ochotę, czemu się w ogóle nie dziwię. Była młoda kobieta, pasażerka drugiego wozu, w szoku, ale bez widocznych obrażeń. Było jej małe dziecko, najwyżej roczne, które przejmująco płakało - i było w tym płaczu coś iście przerażającego, mianowicie fakt, że na dobrą sprawę nie wiadomo było, czy coś się mu nie stało, czy płacze z bólu, szoku, czy przestrachu, czy po prostu wyczuwa niepokój swoich rodziców. I był kierowca, głowa rodzinki, z rozbitymi wargami, możliwe, że ze złamanym nosem, plujący krwią, straszny, i wkurzony. Oba samochody nadawały się do kasacji, volkswagen miał zmiażdżony cały przód, ale to samochód w który uderzył wyglądał najgorzej - nie dało się stwierdzić, jakiej był marki, silnik, który miał umieszczony z przodu, cały był wyrwany z komory. Droga, oczywiście, została zatarasowana przez oba wraki. Od razu też pojawiły się samochody, które widząc tworzący się korek i to, że nikt nie nadjeżdża z przeciwka, próbowały przejechać pomiędzy wrakami. Spowodowało to fakt, że gdy już nadjechały karetki pogotowia, nie miały się gdzie zatrzymać, bo auta próbujące ominąć kolizję stały na obu pasach. Musiałem przez to bawić się w kierującego ruchem, ale generalnie zostałem olany. Dlaczego? Nikt się przecież nie cofnie, skoro 'jest szansa przejechania'. Ludziom brakuje wyobraźni.

Po godzinie policja zorganizowała objazd, bo jeszcze przez jakiś czas techniczni mieli trzaskać foty i zbierać inne dowody w sprawie. Zanim odholowano by wraki, minęłyby co najmniej trzy kolejne godziny. Objazd był super. Miły pan policjant błędnie poinstruował nas odnośnie miejsca, w którym należało zjechać z głównej trasy, i tylko fakt, że kojarzyłem mniej więcej miejsce, w którym mogłem skręcić pozwolił nam odnaleźć właściwą drogę. Ten sam pan policjant wcześniej zasugerował nam, że możemy oszczędzić sobie czasu i kilometrów, przejeżdżając przez miejscowy punkt widokowy, wąską polną drogą, w nieznanym terenie, w czasie burzy. Dziękuję bardzo, nie mam zamiaru skończyć zawieszony gdzieś na wyrwie albo zakopany w błocie. Wracając do objazdu - droga była owszem, asfaltowa, ale bardzo wąska. Noc była ciemna, padał deszcz, a błyskawice raz po raz rozświetlały niebo. Idealna sceneria na rozpoczęcie horroru, ten archetyp zadziałał na mnie tak bardzo, że zacząłem się zastanawiać, co zrobię, gdy a) zabraknie nam paliwa, b) złapię gumę, c) samochód po prostu przestanie działać. Jako, ze niczego konstruktywnego wymyślić nie potrafiłem, skoncentrowałem się na omijaniu legionów żab, które wyległy na rozgrzany asfalt, na który lały się litry wody z niebios. Muszę ze wstydem przyznać, że w pewnym momencie przestałem je omijać, całkiem słusznie zresztą twierdząc, że jeśli nie rozjadę ich ja, to rozjadą pozostałe auta, które niechybnie zostały skierowane na tę samą trasę.

W domu byliśmy wpół do drugiej w nocy.

Jeśli myślicie, ze to koniec emocji, to się grubo mylicie. W niedzielę przecież musieliśmy wracać do Poznania, wszak pora pojawić się w pracy. Już przy wyjeździe z Koszalina widzieliśmy sytuację, która o włos mogła skończyć się stłuczką. Oczywiście, wszystkiemu winne wyprzedzanie na skrzyżowaniu. Baba jechała równo, postanowiła skręcić w lewo na skrzyżowaniu. Zauważyła, że jest akurat wyprzedzana, więc zwolniła, ale nie wzięła pod uwagę tego, że może być wyprzedzana jednocześnie przez dwa, jadące zderzak w zderzak, samochody. Gdy pierwszy z nich ją minął, skręciła. Drugi, na szczęście też odbił w lewo, zatrąbił, a baba w ułamku sekundy przestała skręcać i zatrzymała się. Przez to i ja musiałem ostro zahamować, aby uniknąć wjechania jej w zad. Ładny początek :)

30 kilometrów dalej korek. Musiało coś się stać. Nie myśleliśmy długo, tylko wybraliśmy jazdę dłuższą, węższą, ale przez to mniej uczęszczaną trasą przez Czaplinek, Wałcz i Czarnków. Od Wałcza leje. W samym mieście doszczętnie rozbity mercedes, który 'owinął się' wokół drzewa. Tuż obok sporo siatek z porozrzucanymi zakupami. Niedaleko był sklep. Karetki już nie było, zostały za to dwa radiowozy.

Trasa między Trzcianką a Czarnkowem. Leje tak, że wycieraczki nie nadążają zbierać. Jadę w kolumnie samochodów, gdzieś z przodu jedzie autobus. I dziwię się jak jasna cholera, że ciągle z tyłu na lewym pasie widzę kolejne auta, wyprzedzające całą tę cholerną kolumnę.

Polacy to jednak idioci.

Aha, dziś bez zdjęć i odnośników, chcecie sobie pooglądać wraki, to wpiszcie w google słowo 'wypadek' i popatrzcie na obrazki.

wtorek, 8 lipca 2008

Z warząchwią i kopyścią przez Litwę


Kiedy wyjeżdżam za granicę pamiętam o trzech rzeczach: wygodnych butach, rozdzielaniu miejscowej waluty między co najmniej trzy portfele oraz tym, by kiedy tylko się da kosztować smaków miejscowej kuchni. Dzięki temu zawsze wracam pełen nowych doznań (wszak nie zawsze pozytywnych :) ). Tym razem trafiłem na Litwę, gdzie moje soki trawienne musiały stawić czoła takim okropieństwom, jak suszone ryby, świńskie uszy czy sfermentowany chleb.

Trakai.
Kybliny i Baltas.

Pierwszego dnia podróży trafiliśmy do karaimskiej restauracji w Trokach. Kuchnia Karaimów bierze wiele z kuchni tureckiej i tatarskiej, więc nietaktem byłoby nie wykorzystać okazji i nie spróbować tego, co mają do zaoferowania. Najbardziej znaną potrawą są kyblyny - całkiem spore smażone pierogi nadziewane baraniną, wołowiną bądź - jak wszędzie na Litwie - nadzieniem z ziemniaków i twarogu przypominającym nasze 'ruskie pierogi'. Można było również zamówić czeburaki - równie spore, najpierw gotowane a później zapiekane baraninowe pierożki (które miałem okazję kiedyś konsumować na Mazurach), a także jazmę, czyli smakowity biały chłodnik, na który skusiła się Kasia. Ponoć był rewelacyjny :) Ja zaś stwierdziłem, że najsmakowiciej w menu prezentuje się ajaklyk, czyli wypełniony baraniną pieróg z ciasta francuskiego, o rozmiarach małego czołgu porucznika Grubera, do tego skusił mnie nadziewany orzechami... pomidor. Wyboru nie żałowałem, bo takie zestawienie było nie tylko smaczne, ale pozwoliło na skuteczne wzmocnienie utrudzonego podróżą organizmu. Gdybym jeszcze wiedział, że nie będę już tego wieczora prowadził, z pewnością skusiłbym się na krupnik, znany również w Polsce specjał pochodzący właśnie z kuchni karaimskiej. Niestety, kosztowanie tego napitku muszę odłożyć na kolejną wizytę w Trokach. Za to wieczorem pełen relaks - piwko w restauracji z przepięknym widokiem na zamek. Zdecydowaliśmy się na 'Baltasa', jasne, pszeniczne piwo, podawane w wąskich, rozszerzających się ku górze pokalach, udekorowanych plasterkiem cytryny. Smak - powalający na kolana! Później, zupełnie przypadkiem, w muzeum w Pałandze dowiedzieliśmy się, że Baltas to nazwa rodzaju mlecznego bursztynu znajdowanego nad Bałtykiem. Co za adekwatna nazwa! Świeżo nalane piwo jest białe, potem, w miarę upływu czasu biel się zmienia w lekko mętny bursztyn :) Rewelacyjna, gęsta piana, która nie pozwala bąbelkom swobodnie uchodzić. Pierwszy strzał w miejscowe piwa, i od razu trafienie, do tego takie, które bardzo wysoko ustawiło poprzeczkę dla kolejnych testowanych napitków.

Vilnius.
Bliny, Chlebuś i Gira.

Wilno słynie ze swoich restauracji i cukierni. Cukierni niestety nie dane nam było odwiedzić, gdyż pogoda nie sprzyjała spożywaniu słodyczy, do tego i ja skupiłem się raczej na testowaniu piw wszelakich, które z ciastem się nie komponują :) Odkryciem dnia był schłodzony kwas chlebowy, jeszcze pracujący, który można było nabyć w jednej z sieci sklepów. Duona gira, czyli ów kwas, jest bardzo popularny na Litwie, można go zamówić w każdej knajpce, gdzie często jest przyrządzany na miejscu, dzięki temu staje się niepowtarzalny. Podawany jest również różnie - w zwykłych kubkach, w pokalach albo jak w restauracyjce w Kownie - w kamionkowej czarce, z dodatkiem rodzynek. Smakuje karmelem, bardzo leciutkim, słodkim, ale jednocześnie goryczkowatym. Co poniektórzy twierdzą, że gira jest dużo lepsza od piwa (co bzdurą jest, bo od piwa jest lepsze jedynie jeszcze więcej piwa). Plusem jest to, że po kwasie chlebowym można legalnie prowadzić (ale można się nim także upić, gdyż zawiera do 2% alkoholu). Co ciekawe, we wszystkich lokalach na Litwie można zamówić zakąskę do piwa. Może to być gotowany groch, chleb smażony z czosnkiem i serem, a nawet wędzone świńskie uszka! Trzeba było wszystkiego popróbować, zwłaszcza chleba, który w jednym z wileńskich lokali był bezkonkurencyjny. Gorący, pachnący duona, czyli chleb, nie przesuszony na grzankę, z ciągnącym się aromatycznym serem - idealna przekąska. W zestawie było kilka jego rodzajów - ciemny, miodowy ajer, pieczony na liściach tataraku (które można często znaleźć w samym chlebie!), słodowy chleb kowieński z kminkiem i jasny chleb Pałanga, pieczony bez dodatku cukru. Od dawna byłem fanem litewskiego pieczywa, ale podawane w takiej formie - to po prostu niebo w gębie! Świńskie uszka to osobny temat, smakują jak dosyć twardy, wędzony boczek, z chrząstką i dość tłusty. Interesujący smak, jednak nie na tyle, by zamawiać go do każdego spełnionego kufla. No i wreszcie bliny. Po blinach spodziewałem się tego, że będą robione z mąki gryczanej, ale jak się okazało, tak podawane są specjałem kuchni rosyjskiej, nie zaś litewskiej. Litwini robią naleśniki tak, jak my, ze zwykłej mąki, natomiast uznanie budzi wielość różnych nadzień. Od słodkich, serowych czy owocowych (pieczony banan jest wspaniały!), po grzybowe (z pieczarek lub leśnych grzybów), mięsne (kurczak lub wieprzowina) czy pikantne (duuuużo papryki). Do tego sporo sera i mamy fajny wybór. Nic dziwnego, że pewną naleśnikarnię spod Ostrej Bramy trzeba było testować dwukrotnie!

Nemencine i okolice.
Stintos, Cydr i inne wynalazki.

Po tych kulinarnych szaleństwach trzeba było odpocząć. Dzięki uprzejmości Krzysia wylądowaliśmy pod Niemenczynem w małym domku nad brzegiem jeziora. Jak jezioro - to muszą być ryby! Ryb, oczywiście, nie brakowało, tak w wodzie (łowiliśmy je raźno przez całe popołudnie i wieczór), jak i na stole. Rybami z grilla uraczyła nas Mama Krzysia, były to węgorz, łosoś, lin i - sądząc po ilości ości - leszcz. Pierwszy raz się zetknąłem z tak pieczonymi rybami, ale muszę przyznać, że były przepyszne! Może to zasługa przypraw, może - grilla napędzanego nie węglem a pachnącym drewnem, a może wspaniałego leśnego powietrza, ale smak pieczonej na grillu ryby był doskonały! Do tego Ewa wyciągnęła z plecaka inny litewski specyjał - suszone stintos. Były to małe, bardzo słone rybki, wysuszone tak, że trzeba je było żuć. Nie umiałem ich zidentyfikować, ale przypuszczam, że były to jakieś szproty. Smakowały bardzo intensywnie i ciekawie. Kiedyś, takie rybki służyły pewnie ludziom nie tylko jako pokarm, ale też jako świece :) Niezła przegryzka pod piwo :) A że rybka lubi pływać nie tylko w piwie, wziąłem się za testowanie różnych innych wynalazków, w które litewskie sklepy rzeczywiście obfitują. Na pierwsze miejsce wysunął się cydr, czyli owocowy napój alkoholowy, znany i ceniony głównie w zachodniej Europie. W lokalach podawany jest czasami tradycyjny cydr jabłkowy, bardzo smaczny zresztą, natomiast w sklepach dostępne są cydry gruszkowe, truskawkowe i wiśniowe. Największym powodzeniem cieszył się cydr gruszkowy, który jednogłośnie uznany został za najsmaczniejszy z butelkowanych (jabłkowego jednak nie dane mu było przebić). Pozostałe dwa potrafiły niestety (zwłaszcza przy powolnej konsumpcji i ociepleniu się napoju) dość mocno zalecieć siarką. Cydr owocowy dość mocno kojarzył mi się ze swojskim kruszonem, który wieki temu został wycofany z polskich sklepów. Oprócz cydru zdarzyło mi się skosztować różnych drinków, puszkowanych i butelkowanych - dżinu z tonikiem (robię lepsze, ratował go rozmiar - 0,5 litra zniknęło dosyć szybko w mej gardzieli), caipirinhy (zalatywała chemią, poza kolorem nie miała w sobie nic ciekawego) i czegoś, co nazywało się FIZZ a było paskudnym sikaczem, który smakował jak woda z sokiem i odrobiną kiepskiej wódki. Autorytatywnie stwierdzam - piwo jest dużo lepsze od tych świństw!

Kaunas.
Zeppeliny i Chłodnik.

Kowno to przede wszystkim starówka, położona u zbiegu dwóch wielkich litewskich rzek - Niemenu i Wilii. Na tejże starówce dane nam było trafić do stylizowanej na wiejską chatę restauracji, w której kosztowaliśmy kolejnego miejscowego specjału - Zeppelinów. Zeppeliny, zwane także kartaczami, to bardzo duże pierogi z mąki ziemniaczanej i tartych ziemniaków, z nadzieniem z mielonego mięsa, bądź - znów - z twarogu, podawane z kwaśną śmietaną bądź polane tłuszczem i skwarkami (kwaśna śmietana to jeden z symboli kulinarnej Litwy). Co tu dużo gadać, dwa takie pierogi nasycą stado emigrantów z Etiopii, a nie tylko jednego głodnego podróżnika :) Przepyszna sprawa! Kolejną testowaną potrawą była saltibarsciai, czyli po ichniemu chłodnik. Na różne chłodniki trafialiśmy, każdy z nich był pyszny. Czerwony barszcz z gęstą kwaśną śmietaną (znowu!), mięsem, serem, czasem jajkiem oraz dużą ilością warzyw na zimno - podawany z gotowanymi ziemniakami na osobnym spodeczku. Pychota!

Neringa.
Kołduny i Sałatki.

W Nidzie znaleźliśmy się pod koniec naszego wyjazdu, i tak naprawdę dopiero tam trafiliśmy na polecaną nam sieć pizzerii 'Cili Pica'. Mogliśmy dzięki temu spróbować naprawdę świetnych kołdunów, czyli małych pierożków. Do wyboru było nadzienie z leśnych grzybów (bardzo aromatyczne i wręcz rewelacyjne) oraz mielonego mięsa wieprzowego (nieco przyciężkie, ale wciąż pyszne). Kołduny można gotować, tu jednak pierożki były smażone w głębokim tłuszczu a później zapiekane z serem i odpowiednim sosem. Konsumpcja tak mnie pochłonęła, że straciłem całą pierwszą połowę finału Euro (i, jak się potem okazało, jedynego gola tegoż finału), ale absolutnie nie żałuję. Nie byłbym też sobą, gdybym nie wspomniał o ciekawej koncepcji tworzenia sałatek, którą prezentują litewskie restauracje. Otóż są one z reguły podawane na wielkim, płaskim talerzu, oraz, co ważniejsze, nie składają się z sałaty i dodatków, co jest w Polsce regułą, ale mają swoje własne unikalne połączenia. Do ryb i owoców morza podaje się rukolę albo kapustę pekińską, do mięs zwykłą kapustę a sałatę widziałem jedynie w składzie typowo warzywnych sałatek (np. w greckiej). Można też skosztować absolutnie unikalnych sałatek, jak np. 'Kaprys', czyli sałatka z moim ukochanym ozorkiem cielęcym, czy 'Eldorado' z orzechami włoskimi i awokado. Palce lizać (i obgryzać) ;).

Palanga.
Karbonada i Lody.

Połąga była wisienką na torcie naszego wyjazdu. Na pobyt w niej poświęciliśmy jedynie kilka godzin, ale absolutnie było warto! Gdy nad morzem wieje wiatr, wystawiony na jego działanie człowiek musi szybko uzupełnić braki energetyczne. Tym razem trafiliśmy do świetnej, stylizowanej na kubańską, knajpki. Podczas całego pobytu na Litwie zdarzyło nam się kosztować lodów. Jednak w tamtejszych lokalach nie znajdziecie wielu różnorodnych deserów lodowych. Lody najczęściej podaje się bez dodatków, ewentualnie z owocami albo... dżemem :). Miłym wyjątkiem był lokal w Połądze, gdzie wybór deserów lodowych był spory, a same desery smaczne i niemałe. Sam zestaw smaków był ciekawy - gruszkowe lody z rumem, rodzynkami i bitą śmietaną, czy wieloowocowe lody z bananem, pomarańczą i ananasem, obok truskawek i owoców karamboli. Co ciekawe, lody zostały zaserwowane nam nie w pucharze, jak to jest przyjęte w Polsce, ale na głębokich, udekorowanych wiórkami kokosowymi i sosem czekoladowym talerzach. Napisałem o karambolach, nie mogę nie wspomnieć o nidzkiej karbonadzie :) Byłem przekonany, że karbonada to jakiś wymyślny sposób przyrządzania mięsa, charakterystyczny dla północnej Litwy. Okazało się jednak, że nie jest to nic innego, jak nasz swojski schabowy, w moim przypadku mało wysmażony, za to z dodatkiem pysznego sosu 'z białych grzybów', czyli białego wina, śmietany i grzybów leśnych. Danie smaczne, aczkolwiek najsmaczniejszy był w nim sam sos, który z powodzeniem był stosowany przy przyrządzaniu innych dań, na przykład ryby maślanej. Karbonadę, czyli schaboszczaka, wolę jednak mocno wysmażoną, z dodatkiem gotowanej kapusty :).

Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o innych wspaniałościach, jak choćby własnoręcznie zbierane nad jeziorem leśne poziomki, słodkie i aromatyczne, jak litewski nabiał, który pyszny jest i basta (zwłaszcza zasmakowałem w jogurcie o smaku pomarańczy z dodatkiem czekoladowych wiórków), jak ziołowe likiery i miody, o powalającej mocy i zniewalającym smaku (jak słynne 'Trzy Dziewiątki' i Suktinis), czy jak mleczny deser o porażającej nazwie 'Deser Dnia', który składał się ze świeżego twarogu i soków owocowych (choć to nie do końca prawda, bo ów 'twaróg', czy jak chciała karta - 'curd', to po prostu tłuste mleko zakwaszone słodkim sokiem i przetarte do konsystencji sernikowego nadzienia). Zdecydowanie, podróż po Litwie była jednocześnie prawdziwą ucztą dla podniebienia, i już dzisiaj zaczynam tęsknić do pysznych litewskich wyrobów. Tęsknić na tyle, że stojąc w markecie przed półką z jogurtami najczęściej odchodzę z kwitkiem, bo żadna 'Bakoma' czy inny 'Zott' nie są w stanie zastąpić mi litewskich '&Joy'ów'. :) Mniam!