środa, 1 września 2010

W podróży spisane - francuskie ABC

A jak autostrady
Dopiero gdy wyjedzie się na zachód, dostrzega się ile tak naprawdę daje dobrze rozwinięta sieć autostrad - choćby płatnych. Trasa powrotna z Francji, bez udziwnień i objazdów, zajęła nam w sumie 13 godzin. W tym czasie przemierzyliśmy prawie 1300 kilometrów przez Francję, kraje Beneluksu i Niemcy. Dla porównania, przejazd 400 kilometrów po polskich drogach zajmuje ponad osiem godzin. Korki? Owszem, widzieliśmy kilka (w tym jeden naprawdę potworny, przy wjeździe do Paryża), lecz na szczęście udało nam się uniknąć stania w takowych. Trzy pasy ruchu (a czasami nawet więcej) w każdą ze stron, potężne wiadukty i długie tunele potrafią skłonić do nabrania nieciekawej opinii o polskich drogowcach (którzy nie radzą sobie z budową i utrzymaniem zwykłych dróg). Uwierzcie mi, wjazd do Polski jest naprawdę wjazdem do krainy drogowego koszmaru.

B jak Bretania
Do Bretanii uciekliśmy ze zgiełkliwej Doliny Loary, w poszukiwaniu ciszy i spokoju. I udało się - Bretania jest faktycznie krainą posępną i dziką. Pełna wzgórz, skał i lasów, miasteczek z zachowanymi średniowiecznymi kamieniczkami, z wiejącym stale wiatrem (zmienia się tylko jego kierunek) i niewielkimi, malowniczymi plażami jest jedyna w swoim rodzaju. Turystów jest tu niewielu - większość wybiera bowiem plaże Lazurowego Wybrzeża czy Prowansję. Przybywają tu jedynie - za to tłumnie - żeglarze, dla których skaliste północne wybrzeże stanowi wyzwanie i obietnicę wspaniałych widoków na klify i skały - zaś południowe plaże kuszą możliwością leniwego wypoczynku. Region żyje z morza i karczochów i to widać - nigdzie indziej na świecie nie znajdziecie takich ostryg czy karczochów karmazynów, co w portach północnej Bretanii.

C jak chateau
Francja zamkami stoi. Potężnymi, kamiennymi twierdzami i malutkimi kameralnymi wręcz zameczkami, z doskonale zachowanymi wnętrzami i misternie utrzymanymi ogrodami. Są porozrzucane po całym kraju, lecz zdecydowanie najwięcej ich stoi w dolinie Loary. Duża część z nich po dziś dzień pozostaje w prywatnych rękach (np. Vanessy Paradise i Johnny'ego Deppa czy Brada Pitta i Angeliny Jolie), odstraszając szczelnym ogrodzeniem, kamerami i mało dyskretną, acz kulturalną ochroną, część została zmieniona w muzea, przez które przewalają się tabuny turystów, a część po prostu jest. Niektóre, te najbardziej znane, jak Chambord czy Chenonceau naprawdę warto zobaczyć. Inne, równie piękne, warto odkryć samemu. Lecz także trzeba przyznać, że ich niezliczona ilość po pewnym czasie zwyczajnie zaczyna nużyć - aby zwiedzić wszystkie, potrzeba by było kilku lat.

D jak dolmen
Południowa Bretania przed kilkoma tysiącami lat stanowiła ponoć istny raj dla ludzi pierwotnych. Sprzyjający klimat i mnóstwo owoców morza bory pełne zwierza sprawiły, że w neolicie ziemia ta aż roiła się od prymitywnych plemion. Plemiona te zamiast grać w piłkę nożną budowały konstrukcje różnego przeznaczenia, często jedynie po to, aby udowodnić, że 'nasz wódz jest bardziej niż wasz'. Wiele z tych konstrukcji zachowało się aż do naszych czasów, dzięki czemu wiemy, że owe plemiona nie grały w piłkę nożną nie były aż tak prymitywne. Dziś w Bretanii można odnaleźć pola usiane menhirami, czyli ustawionymi pionowo głazami różnej wielkości, samotne - za to wielkie - menhiry stanowiące formę nagrobka, a także dolmeny - czyli całe grobowce, ułożone z wielkich kamiennych płyt, często obłożonych dodatkowo mniejszymi kamieniami i ziemią. Znajdują się one zwykle w bardzo malowniczych miejscach, a ich rozmiary potrafią czasem budzić zdumienie i podziw dla ich budowniczych.

E jak ementaler
Ciężko sobie wyobrazić Francję bez serów. I choć kuchni zamierzam poświęcić - jak zwykle - osobny wpis, to już teraz mogę wyrazić szacunek dla najpowszechniejszego u nas wyrobu z Francji - ementalera. Francuski ementaler, jakiego dane mi było kosztować, smakuje zupełnie inaczej niż to, co możemy kupić w sklepie w Polsce - jest ostry w smaku i ma w sobie coś z serów pleśniowych. Długo by opowiadać o tamtejszej kulturze jedzenia serów - dość wspomnieć, że oprócz tego, że potrafią być podawane do posiłku jako przystawka, dodatek do dania bądź - i tu proszę o uwagę - deser, to większość lokali przy podawaniu deski serów ma w zwyczaju podawać wszystkie, które mają na składzie, z których klient dokonuje wyboru trzech, z których kelner wykrawa po kawałku. Najlepsze sery można kupić we Fromagerii, odpowiedniku naszego sklepu mięsnego (tam - Boucherii), wypełnionego serami różnego sortu, jak i produktami tradycyjnie spożywanymi razem z serami.

F jak faeries

Wróżki opanowały Bretanię. Wszędzie ich pełno - w sklepach z pamiątkami siedzą cichutko na półkach i łypią spod oka, czy aby ktoś ich nie nabędzie. Niektóre przycupnęły na koszulkach - tu prym wiedzie wredny karzeł Korrigan, inne spozierają ze stronic kalendarzy i pocztówek - tu najwięcej można znaleźć półnagich bądź przyodzianych w półprzezroczysty tiul elfek prężących biust. Wróżki, elfy, karły - wszystkie tkwią głęboko w celtyckich legendach, opowiadanych przez lata w Breizh, czyli Bretanii, która jak tylko może, podkreśla odrębność kulturową od Francji. Trzeba jednak przyznać, że i ludzie mieszkający w Bretanii różnią się od Francuzów tak, jak pewnie Szkoci różnią się od Anglików - bliżej im do nieokrzesanych drwali karczujących nieprzebyte lasy, czy marynarzy na XVIII-wiecznych żaglowcach niż do typu urzędnika znad Sekwany.

G jak galety
Galety i krepy to najprościej ujmując francuskie naleśniki. Te pierwsze podawane są na wytrawnie, te drugie - na słodko. Podawane są wszędzie - na jarmarkach i ludowych festynach, w kawiarniach i luksusowych restauracjach. Ale najczęściej jada się je w Creperiach, czyli naleśnikarniach, lokalach będących skrzyżowaniem baru szybkiej obsługi z kawiarnią. Creperie są wszędzie - w każdym mieście i każdej wiosce. W porze lunchu, która przypada między dwunastą a czternastą, ciężko znaleźć w niektórych - tych najlepszych - wolne miejsca. I mimo, że kelnerzy uwijają się jak w ukropie, często na podanie dania trzeba czekać nawet godzinę. Taka specyfika - i miejsca, i ludzi.

H jak hotele
Przeglądając przed podróżą strony internetowe poświęcone turystyce po Francji byłem coraz bardziej przerażony. Dowiadywałem się z nich bowiem, że hoteli we Francji jest niedużo, są drogie (ceny zaczynały się od 100 euro, 80 euro - to już było według autorów - niedrogo), oraz że w sierpniu połowa z nich zostaje zamknięta z powodu urlopów. Okazało się to wierutną bzdurą - przynajmniej w regionach, które odwiedziliśmy. Hoteli jest mnóstwo, są nawet w maleńkich miejscowościach. Bez problemu można znaleźć nocleg nawet za 40 euro za dwie osoby za dobę, o ile nie szuka się prawdziwie wykwintnych warunków. Dla nas standardem był pokój ze sporym łóżkiem, prysznicem i toaletą, w którym można było spokojnie przespać noc - a jego średni koszt oscylował w granicach 50 euro. Pokoje w których nocowaliśmy bez wyjątku były schludne i czyste, wyposażone lepiej lub gorzej a łazienki zawsze aż lśniły. Do tego miłym zwyczajem jest wywieszanie cen pokojów w gablotce przed wejściem do hotelu a także na drzwiach do pokoju - dzięki temu łatwiej jest odnaleźć hotel o interesującej nas cenie, a dodatkowo wiemy, że nie zostaniemy naciągnięci przez obsługę na dodatkowe koszta (w Polsce nagminne jest zawyżanie cen noclegów, zwłaszcza, gdy jest to ostatni pokój w zapełnionym hotelu). W większości hoteli trzeba się zameldować przed godziną dwudziestą, zaś jeśli ma się rezerwację - przed dziewiętnastą. Wynika to z tego, że później portier kończy pracę, by znów pojawić się rano. Warto mieć to na uwadze planując podróże - znalezienie otwartego hotelu po dziesiątej wieczorem graniczy z cudem. Jeśli jednak musisz zatrzymać się w środku nocy na spoczynek, warto wybrać hotele sieciowe (np. Campanille albo Formule 1), które znajdują się w każdej większej miejscowości. Posiadają one 'recepcję automatyczną', która wyda Ci klucz albo kartę do pokoju, jeśli za niego z góry zapłacisz swoją kartą kredytową (lub, jeśli masz szczęście i trafisz na przedpotopowy automat, także debetową z kraju innego niż Francja ;) ). Do tego szybko nauczyliśmy się, że warto do noclegu dokupić śniadanie. Średni jego koszt to 7 euro od osoby, jest typowo kontynentalne (bagietka, croissant, dżem, sok pomarańczowy, herbata lub kawa), ale ma wiele plusów. Po pierwsze - dostajesz kawę. zwykle w ilości wystarczającej na dwie filiżanki, co stawia Cię na nogi (kubeczek kawy w kawiarni kosztuje 4 euro). Po drugie - pszenne pieczywo z reguły wystarcza, byś nie był głodny do południa, kiedy i tak musisz coś zjeść (bo na większy posiłek masz szansę dopiero wieczorem, jeśli stołujesz się we francuskich restauracjach). Po trzecie - zwłaszcza w sieciówkach śniadanie bywa w formule all you can eat, czyli oprócz bagietki z dżemem masz szansę na szerszy wybór dań. Warto także dodać, że mimo, iż sierpień jest tradycyjnym francuskim sezonem urlopowym, poza dwoma - wywołanymi przez śliczną pogodę - przypadkami, nie mieliśmy żadnych problemów ze znalezieniem satysfakcjonujących nas noclegów.

I jak Innsmouth
Pewnego deszczowego wieczora trafiliśmy do miasteczka, leżącego na końcu świata. No, prawie na skraju świata, w położonej najdalej na zachód i północ części Bretanii. Miasteczko to leżało na wzgórzu, z widokiem na zatokę która w zależności od pływów wypełniała się morską wodą bądź zmieniała w cuchnące mułem bagnisko. Na środku zatoki tkwiła skała z wybudowaną tam twierdzą broniącą niegdyś dostępu do portu, lecz to nie ona była naszym celem. Był nim pradawny grobowiec Karn Barnenez, usypany na krańcu wżynającego się w zatokę półwyspu. W poszukiwaniu noclegu odnaleźliśmy centrum miasteczka, ulokowane wokół małego placu przy kościele. Nie było tam wielu budynków - ot, ze dwa sklepy, dwa (!) hotele, z czego w jednym chyba od wieków nikt nie gościł, restauracja i bar z cydrem. Powietrze pachniało solą i rybami. Ku naszemu zdumieniu na środku placyku ujrzeliśmy wybudowaną najwyraźniej niedawno scenę, na niej zespół muzyczny grający w rytmie skocznego folka dla góra czterech osób, wliczając w to skrytego za konsoletą realizatora dźwięku. Szybko okazało się, że właściwy koncert miał rozpocząć się chwilę później. Na plac zaczęli powoli ściągać mieszkańcy miasta - spokojnie, nie spiesząc się zanadto. Wśród nich, dałbyś głowę, przynajmniej kilku łypało rybimi oczyma. Część rozsiadła się na ławeczkach, część ustawiła w kolejce po kubeczek cydru. Kilku na nasz widok zaczęło okazywać niezdrowe zainteresowanie, kilku zawzięcie dyskutowało o czymś w grupce. Koncert się zaczął, popłynęła muzyka. Ktoś zaczął klaskać, część zaczęła wtórować wokaliście. Chwilę później praktycznie wszyscy zebrani na placu dali się porwać dźwiękom płynąceym ze sceny - rozpoczęły się tańce, chóralne śpiewy i rytmiczne klaskanie. Gdy się ściemniło, kościół został podświetlony złowrogim, zielonym światłem. Gdy zaś chwilę później zamknęliśmy się w hotelowym pokoju, dałbym głowę, że oprócz muzyki i śpiewów z zewnątrz dochodziły odgłosy mlaszczącego człapania.

Nic więc dziwnego, że szybko ochrzciliśmy to miasteczko Innsmouth, choć tak naprawdę nazywało się Plougasnou...

J jak język
Francuzi to bardzo praktyczni ludzie. Wyznają zdrową zasadę, że skoro obcy przyjeżdżają w jakimś tam celu do ich kraju, to niech też ci obcy nie szwargoczą w jakichś tam barbarzyńskich narzeczach, lecz gadają po ludzku. W związku z tym nie mają w zwyczaju uczyć się obcych języków, zaś szczególną niechęcią darzą język swych odwiecznych adwersarzy - Brytyjczyków. Tak więc my, nie znający tubylczych dialektów a jedynie władający jako tako angielskim, zmuszeni byliśmy szukać portierów i kelnerów kojarzących to i owo w języku Szekspira. Na szczęście czasem przydatni okazywali się tubylcy znający angielski i francuski - czy to goście siedzący stolik obok w restauracji, czy też kucharz mający chwilę przerwy w pracy i odpoczywający przy barze. Gdy ich brakło pozostało nieśmiertelne pokazywanie paluchem w menu, używanie słów - kluczy (bhrekfast? hrruum?), liczenie na paluchach (jeden, dwa, dużo, mnóstwo), czy próby porozumiewania się kilkoma różnymi językami na raz (jak pewna pani, która to samo, co mówiła po francusku, powtarzała zaraz po włosku i jak mniemam po hiszpańsku). Jeszcze inaczej było w północnej Bretanii, gdzie spora część napotkanych osób próbowała z nami rozmawiać w języku gaelickim, który wciąż jest tam normalnie używany. W całej Francji na pytanie, czy zagadnięte osoby mówią po angielsku bardzo często słyszeliśmy nieśmiertelne 'no I don't but I can try'. Czasem udawało się dobrze dogadać się z francuzami nie znającymi angielskiego, czasem było gorzej, jak w przypadku gdy portier w pewnym hotelu gdy usłyszał od Najlepszej z Najlepszych słowa 'One night - just tonight' to skasował nas za nocleg za dwie noce. Z drugiej strony, ja sam dość szybko przestałem mówić po francusku - od momentu, gdy po wejściu do pewnego sklepu i uprzejmym odpowiedzeniu sprzedawczyni, że faktycznie 'bohn żuhrrr', zostałem zasypany masą szeleszcząco mruczących słów i musiałem się salwować ucieczką w nieśmiertelne 'Sorry, I don't speak french...' Od tej pory zawsze witałem się wyspiarskim 'Hello', co gwarantowało, że nikt mnie nie będzie niezrozumiale zaczepiał. Z drugiej strony miało to też nieprzyjemne skutki - gdy Najlepsza z Najlepszych zapytana w pewnym muzeum o kraj, z którego przyjechała odpowiedziała 'Pologne', to dostała ulotkę po angielsku. Natomiast, gdy ja stojąc tuż za nią wychrypiałem 'Poland', dostałem ulotkę w języku Flamandów... Nie opłacało mi się także starać porozumiewać po tubylczemu w restauracji. Gdy mając ochotę na naleśnika serowego wydukałem do kelnera że chciałbym 'galette tres fromażes', zobaczyłem na jego twarzy wyraz kompletnego zdziwienia - dopiero gdy pokazałem palcem nazwę dania rozpromienił się i rzekł 'aaah, thruła fhrromażż...'.

K jak karczochy

K jak kierowcy
Francja to, nie bójmy się tego napisać, kraj pełen idiotów za kierownicą. Kraj, w którym ludzie jeżdżą niechlujnie i szybko, kraj w którym nie dba się o innych użytkowników drogi, niż my sami. No i ci okropni skuterowcy, pędzący z zawrotną prędkością 50 km/h... po chodniku, między przechodniami. Przyznam szczerze, nie wertowałem francuskiego Kodeksu Drogowego, jednak jak mniemam nie różni się on zasadniczo od tego, który obowiązuje w Polsce. I tak jak rozumiem, że we Francji może nie obowiązywać nakaz jazdy na światłach mijania 24 godziny na dobę, tak nie rozumiem jak można nie włączać świateł mijania w deszczu, podczas zmierzchu, albo w wieczornej szarówce skąpanej w słocie. Nie przeszkadza to jednak nikomu w jeździe z prędkością niemal równo 90 km/h czy to po krętej górskiej drodze, czy to przez tereny podmiejskie, jeszcze nie zabudowane. Ograniczeń prędkości jest bardzo niewiele - co często rodzi niebezpieczeństwo wypadnięcia z toru jazdy, gdy zbyt szybko wejdziemy w zakręt, przed którym w Polsce dawno stał by znak z ograniczeniem do czterdziestki. We Francji tego z reguły nie ma - widać Francuzi każą wjeżdżać wszystkim na własną odpowiedzialność, i jeśli taki delikwent nie zwolni, to znaczy, że roztrzaskał się na własną prośbę. Inna kwestia to nagminne wymuszanie pierwszeństwa przejazdu - we Francji pełno jest rond, na których powinny panować takie same zwyczaje jak w Polsce, jednak często zdarza się, że nadjeżdżające auta w pełnym pędzie wjeżdżają na rondo czy inne skrzyżowanie. Nic więc dziwnego, że czasem przy rondach tworzą się całkiem spore korki. My sami, podczas pobytu we Francji, widzieliśmy trzy wypadki samochodowe, podczas gdy jeżdżąc po Polsce, Litwie, Czechach i Węgrzech widzieliśmy tylko jeden. Powgniatane i porysowane auta są tam na porządku dziennym - nikt się nie przejmuje oddawaniem ich do lakiernika czy blacharza tylko traktuje je jak przedmioty codziennego użytku (wgnieciony - znaczy ciągle użytkowany). Ostatnia sprawa to kwestia parkowania w miastach. Najlepszej z Najlepszych zdarzyła się sytuacja, kiedy na wąskiej miejskiej ulicy jadące przed nią auto nagle stanęło na środku skrzyżowania, kierowca wrzucił światła awaryjne, wysiadł i nie spiesząc się poszedł po gazetę do pobliskiego kiosku, blikując wyjazd z dwóch sąsiednich ulic. Zanim wrócił, wsiadł i odjechał, Najlepsza z Najlepszych zdążyła posłać do diabła jego i jego najbliższą rodzinę do siódmego pokolenia włącznie. Wisienką na torcie był pewien jeździec bez głowy, który pewnego ranka przemknął pędząc na tylnym kole swoim motocyklem po brukowanym trotuarze ponad sto na godzinę, robiąc przy tym tyle hałasu, że mijanym przez niego przechodniom na moment stawały serca.

L jak Loara
Dolina Loary to bardzo urokliwe miejsce. Rzeka meandruje między wysokimi wzgórzami, mijając je raz z jednej, raz z drugiej strony. Same wzgórza od strony rzeki najczęściej są bardzo strome i urwiste, a na co bardziej urokliwych stokach pobudowane zostały zameczki. Jest ich tu bardzo dużo, średnio co pięć - dziesięć kilometrów można się na jakiś natknąć. Rzeka jest dość płytka, szeroko się rozlewająca, o wartkim nurcie i dużej ilości piaszczystych łach, na których tubylcom zdarza się piknikować. Krajobrazu dopełniają lasy, pola kwitnących słoneczników i winnice, które w przeciwieństwie do Węgier nie są usytuowane na stokach wzgórz, lecz częściej na równym terenie. Kraina Loary jest chętnie odwiedzana przez turystów, którzy przede wszystkim oglądają chateaux, zaopatrują się w miejscowe, wyśmienite wino, oraz gwarantują gwar i tłumy w każdym większym mieście.

Ł jak łodzie
Moje pierwsze wspomnienia związane z przypływem i odpływem morza to jeden z zapamiętanych obrazów Moneta, na którym łodzie stoją w wyschniętym porcie. Uznałem go za wierutną bzdurę, gdyż przecież Bałtyk też podlega przypływom i odpływom, i ani razu nie widziałem wyschniętego portu. Dziś mogę stwierdzić, że bardzo się myliłem. Zobaczyłem bowiem nie jedną, lecz wiele łodzi ugrzęźniętych w mule podczas odpływu, by później, w przypływie swobodnie kołysać się na falach. To godziny przypływu i odpływu wyznaczają czas na północnym wybrzeżu Bretanii. To ich rytmem toczy się życie w nadbrzeżnych miejscowościach. Różnica w poziomie morza w Saint Malo, dla przypływu i odpływu w dniach, w których tam byliśmy, wynosiła ponad 11 metrów. Jedenaście metrów w pionie, dodam. Oznaczało to ni mniej ni więcej tyle, że gdy był odpływ, można było spacerować po dnie morza kilkaset metrów w głąb zatoki. Gdy był przypływ zaś, woda rozbijała się o mury miasta, zaś tam gdzie jeszcze kilka godzin temu buszowaliśmy w poszukiwaniu mięczaków na kolację - jest jedenastometrowa głębia.

M jak mule

Moules, czyli omułki, to jedne z najbardziej powszechnych i jednocześnie ukochanych przez Francuzów owoców morza. Podawane są jako danie główne w większości restauracji we Francji. Mogą być przyrządzane na różne sposoby, lecz najpowszechniejsze jest ugotowanie ich w białym winie z dodatkiem przypraw. Oprócz niezrównanych walorów smakowych gwarantują także niezapomnianą zabawę podczas mozolnego wydłubywania ich ze skorupek - taki posiłek może trwać więcej niż pół godziny.

N jak nawigacja
Nawigacja GPS jest super! - chciało by się zakrzyknąć po naszej podróży. Zakup dokonany bez wcześniejszego rozeznania i mający nam służyć jako podręczny zestaw map okazał się być strzałem w dziesiątkę. Nie dość, ze dokładnie doprowadzał nas do żądanej miejscowości, to jeszcze bez problemu znajdował większość zabytków, restauracji i hoteli w okolicy. Tylko dzięki niemu w zasadzie jechaliśmy do kolejnych miejscowości uzbrojeni w pewność, że znajdziemy - bez wcześniejszej rezerwacji - nocleg. Nawigacja, którą szybko - ze względu na miły, kobiecy głos, którym się posługuje - ochrzciliśmy jako 'Zośkę', nie tylko pokazywała nam na autostradach odpowiednie pasy ruchu, ale także ostrzegała przed radarami i ganiła, gdy przekraczaliśmy obowiązującą na danej trasie prędkość maksymalną. 'Zocha' myliła się rzadko - tylko wtedy, gdy trasa, którą jechaliśmy była akurat przebudowywana, ulica była jednokierunkowa, albo wtedy, gdy chcieliśmy przekombinować i 'przechytrzyć Chytrozłotków'. Częściej myliłem się ja, błędnie interpretując jej wskazania i nie zjeżdżając na właściwy pas czy omijając odpowiedni zjazd z ronda - dlatego kierowca musi umieć odpowiednio interpretować wskazówki nawigacji, dopasowując je do tego, co widzi przed sobą. 'Zocha' miała problemy tylko wtedy, jeśli poszukiwanego obiektu nie było w jej bazie danych a my nie znaliśmy konkretnej jego lokalizacji (np. przewodnik wspominał tylko, że 'Klify Plouha' leżą niedaleko Plouha nie podając nawet kierunku, w którym trzeba się kierować). Wtedy niezastąpione były  karczochy punkty informacyjne, znajdujące się w każdej miejscowości, i ich pracownicy chętnie udzielający wskazówek i zaznaczający odpowiednie miejsca na mapach, które z reguły mieli przygotowane w formie folderów reklamujących uroki danej miejscowości. 'Zośka' dostarczyła nam tego komfortu, że mogłem zjechać praktycznie w każdą drogę w poszukiwaniu czegoś fajnego, i miałem pewność, że po przeliczeniu na nowo trasy doprowadzi nas do celu - stąd bez strachu zjeżdżałem w najróżniejsze dróżki w Dolinie Loary w poszukiwaniu kolejnych chateaux. Dodatkowo kilkakrotnie zrobiła nam niespodzianki wytyczając trasę przez niezwykle urokliwe miejsca - tylko dzięki niej zobaczyliśmy (i mieliśmy szansę przejechać przez) Pont du Normandie - największy wiadukt, jaki widziałem w życiu. Śmiesznym - ale też i czasem irytującym - był fakt, że 'Zocha' czasami wariowała i wytyczała trasy przez dziwne miejsca - przez drogi, które były ledwo przejezdne, przez sam środek francuskiego poligonu, przez suburbia Hannoweru (zamiast gnać autostradą). Dzięki temu mogliśmy zobaczyć Francję Prawdziwą, a nie tą z folderu, czy widzianą z okien autokaru. Mogliśmy jechać maleńką szosą wśród winnic (i modlić się, by nic nie wyskoczyło pędząc zza wzgórza naprzeciwko), czy podziwiać pola karczochów w Bretanii. No i zawsze, ale to zawsze, przywodziła nas do celu.

O jak ostrokrzew
Ostrokrzew, jaki jest, każdy widzi, a niektórzy nawet mogli poczuć na własnej skórze. Roślinka ta rośnie głównie na nadmorskich wrzosowiskach północnej Bretanii i w zależności od warunków może być malutka-niziutka, albo rozkrzaczyć się do rozmiarów małego czołgu porucznika Grubera sporego drzewka. Ostrokrzew jest czymś pomiędzy karczochem ostem, jałowcem a cisem i potrafi naprawdę wrednie ukłuć - dość wspomnieć, że kawałek kolca utkwił w mym palcu tak głęboko, że udało mi się go wyjąć dopiero za pomocą specjalistycznego sprzętu w Polsce. To zielsko skutecznie unieszczęśliwiało wszystkich tych, którzy chodzili w sandałkach...

P jak posiłki
W Francji jada się trzy posiłki dziennie - petit dejeuneur, czyli śniadanie, dejeuneur, czyli lunch, i diner - czyli obiadokolację. Śniadanie jest z reguły kontynentalne - pieczywo pszenne (croissant, bagietka, rzadziej chleb czy grzanki), masło i dżemy. Do tego kawa, herbata albo gorąca czekolada i sok pomarańczowy. Rzadziej można spodziewać się jogurtu, płatków na mleku, a jeszcze rzadziej serów. Mięso w zasadzie w takich śniadaniach nie występuje, chyba że przywleczesz własną padlinę ze sobą. Lunch i kolację jadaliśmy już we własnym zakresie - z reguły lunchem były lekkie potrawy typu mule czy naleśniki, a na kolację pełne szaleństwo - owoce morza czy steki. Ważną rzeczą, o której trzeba pamiętać we Francji, jest  przygotowanie sobie drugiego śniadania - albo żelaznych racji. Jak zwał, tak zwał, w skrócie chodzi o to, aby nie głodować. We Francji bowiem lokale gastronomiczne najczęściej otwierane są tylko w porze lunchu, czyli między dwunastą a czternastą, i potem dopiero po dziewiętnastej - jedynie w naprawdę dużych miastach i ośrodkach turystycznych można znaleźć restauracje czynne przez całe popołudnie. Jeśli spóźnisz się na lunch, to zostaniesz przez obsługę lokalu delikatnie wyproszony i przygotuj się na głodówkę do wieczora, albo szukaj jakiegoś sklepu spożywczego. Istnieje też opcja oszczędnościowa - zamiast stołowania się w lokalach posiłki można przygotować samemu - jeśli wybierze się w podróż wozem kempingowym. Za to przygotowane wcześniej drugie śniadania można zjeść we wspaniałych okolicznościach przyrody (np. na wspomnianych wyżej klifach Plouha), albo mogą autentycznie uratować życie w razie głodu. Przypomnę tu tylko historię, jak pierwszego dnia pobytu we Francji, w poniedziałek, kiedy zwyczajowo większość sklepów jest zamknięta, szukaliśmy pożywienia od szesnastej do wieczora. I gdy wreszcie znaleźliśmy czynną restaurację, obsługa chciała zaproponować nam wino do czasu otwarcia kuchni - czyli jeszcze jakichś dwóch godzin. Nie muszę wspominać, że wyruszyliśmy z tej restauracji czym prędzej w poszukiwaniu jakiegokolwiek marketu spożywczego, który jedzenie miał 'od ręki'.

R jak rodacy
Rodaków podczas wyjazdu prawie nie widzieliśmy - najwyraźniej Francja jest zbyt drogim państwem dla krajan znad Wisły. Przypadek jednak sprawił, że już na pierwszym parkingu za granicą, pod Berlinem, natrafiliśmy na sąsiadów z naszej klatki, jadących na wakacje do Chorwacji. W pierwszym chateau, które zwiedziliśmy - Cheverny - również usłyszeliśmy swojską mowę. Później długo, długo nic, aż wreszcie w Saint Malo, w Bretonii, odezwała się do nas dziewczyna siedząca na ławce obok, zachęcając do zwiedzenia brytyjskiej wyspy na kanale La Manche - Jersey. Ona właśnie wraz ze swoim towarzyszem wyruszyli do pracy w UK i wylądowali na Jersey, skąd przypłynęli promem na weekend do Francji. Jako, że następnego dnia pogoda nas nie rozpieszczała, bez specjalnego żalu zrezygnowaliśmy z wyprawy na wyspę. Na kolejnych rodaków natrafiliśmy w forcie La Latte na Cap Frehel - była to rodzinka z dwójką naburmuszonych dzieciaków, zwiedzająca północną Bretanię. Na zobaczenie typowego autokaru wypełnionego polskimi turystami musieliśmy czekać aż do wizyty w Carnac - najwyraźniej pola usłane megalitami są chętnie odwiedzane przez polskich pilotów wycieczek. Jednak najdziwniejsza sytuacja wydarzyła się w krainie karczochów w Plum Plum - czyli Paimpolu, gdzie podczas regulowania rachunku przy pomocy polskiej karty płatniczej właścicielka lokalu wykrzyknęła, że przecież 'Nasz kucharz jest z Polski!' i mimo naszych niemrawych protestów odciągnęła go od kuchni. Za barem pojawił się młodszy od nas chłopaczek w białym kitlu, uprzejmie pytając skąd jesteśmy i czy przyjechaliśmy na urlop. Gdy szybko i z pewnym skrępowaniem odpowiedzieliśmy na te pytania usłyszeliśmy 'mam rodzinę w Poznaniu' i zapadła jeszcze bardziej krępująca cisza. Chłopak po momencie wrócił do swoich garnków, zaś my odnieśliśmy wrażenie, że on najpewniej nie chciał zbytnio, aby go miejscowi z Polską kojarzyli... Tak więc rodaków nie spotkaliśmy zbyt wielu, jednak nie tęskniliśmy zbytnio - w rolę 'Polaka za granicą', uparcie nie zwracającego uwagi na nakazy i zakazy, zachowującego się głośno i siejącego ogólną wiochę z powodzeniem wczuwali się Włosi, których pod koniec wyjazdu najzwyczajniej w świecie miałem dość, i dziękowałem Przedwiecznemu, że jednak nie wylądowaliśmy w tej Toskanii.

S jak skały
Skał podczas tego wyjazdu zobaczyliśmy mnóstwo - najpierw na trasie, w malowniczych Reńskich Górach Łupkowych, później nieco dalej w Ardenach, wreszcie nad Loarą i w Bretanii. Często przybierały niesłychanie malownicze formy, czasem były w nich wykute piwnice na wino, czasem kilka razy na dobę znikały pod morskimi falami. Niekiedy ustawione rękami ludzi przybierały formę megalitów, innym razem wystawały spod fundamentów wielu napotkanych budowli. Na dużej części, zwłaszcza na wybrzeżu, siedzieli ludzie, którzy po momencie niezbyt ciężkiej wspinaczki mogli ujrzeć przepiękne widoki. Jednak to, co wryło mi się w pamięć najbardziej, to dzieciaki wspinające się po różnego rodzaju skałkach, niekiedy całkiem wysokich, bez żadnego zabezpieczenia, ale też bez zwrócenia uwagi ze strony dorosłych - i znów Włosi wiedli tu prym, najwyraźniej w razie czego wielodzietne włoskie rodziny nie odczują zbytnio braku jednego potomka ;).

T jak troglodyci
Na wioskę troglodytów natrafiliśmy w zachodniej części doliny Loary. Nazywała się Rochemenier i zrobiła na nas niezapomniane wrażenie. Sporą część wioski stanowiły wygrzebane w sypkim tuficie (kamieniu podobnym do piaskowca) jamy mieszkalne, w których jeszcze do lat siedemdziesiątych XX wieku żyli ludzie. 'Domy w ziemi' budowano ze względów ekonomicznych - dużo taniej było 'wyskrobać' sobie domostwo, niż wybudować je z cegieł, desek czy kamienia. Udostępnione dziś do zwiedzania pomieszczenia w Rochemenier to zarówno izby mieszkalne, warsztaty i zagrody dla zwierząt, ale także sala zebrań wiejskich (coś w rodzaju świetlicy) a także jedyna w swoim rodzaju, znajdująca się tuż pod miejscowym kościołem świątynia. Duże wrażenie robiła tam także zgromadzona kolekcja fotografii pokazujących życie 'troglodytów' oraz ich domostwa z różnych stron świata. Troglodyta bowiem, to - w pierwotnym znaczeniu tego słowa - człowiek mieszkający pod ziemią. Dopiero później, nie wiedzieć czemu, troglodytów zaczęto przyrównywać do ludzi pierwotnych, zaś samo słowo zaczęło oznaczać osobę nieokrzesaną, grubiańską czy wręcz opóźnioną w rozwoju.

U jak upał
Upałów nie było. I dobrze :) Przez cały pobyt mieliśmy śliczną pogodę - maksymalnie do 28 stopni Celsjusza, choć termometr w aucie momentami pokazywał, że ustawione w słońcu nagrzewało się do dużo wyższej temperatury. Dopiero w Bretanii pogoda stała się bardzo zmienna - słoneczne i ciepłe dni przeplatały się z tymi deszczowymi i chłodnymi. Na wybrzeżu też każdy promień słońca oznaczał pełne hotele - autentycznie zapełniały się w momencie, gdy na następny dzień zapowiadano ładną pogodę.

W jak wino
Być we Francji i nie spróbować wina to jak być w Paryżu i nie widzieć wieży Eiffela. Wszak kraj ten winem stoi, wino pija się tu wszędzie i zawsze, nawet podczas przerwy na lunch w pracy - i nikogo to nie dziwi. Kultura picia też jest inna - nie widać nigdzie osób mocno pijanych, nawet bezdomni wyglądają na trzeźwiejszych :). Wielość winnic i rodzajów wina oszałamia - od szampanów i musujących lekko win robionych metodą tradycyjną, przez leciutkie białe chablis czy chardonnay, pełen wybór win różowych (które z niewiadomych powodów sobie odpuściliśmy) po przeogromną paletę win czerwonych. Podróżując przez Dolinę Loary na swej drodze znaleźliśmy mnóstwo wykutych w skale piwniczek na wino. Zdecydowana większość z nich, inaczej niż to było na Węgrzech, jest zamknięta na trzy spusty (i zabezpieczona alarmem) i służy tylko i wyłącznie do przechowywania trunku. Wino sprzedaje się natomiast albo bezpośrednio w winnicy (gdzie najprościej umówić się wcześniej na degustację, co wiąże się z nabyciem większej ilości butelek), albo na straganach podczas odbywających się często i gęsto jarmarków, albo - podobnie jak u nas - w 'domach wina', gdzie sprzedaje się setkę rodzajów miejscowych trunków.

Z jak zabytki
Ilość i stan zachowania różnego rodzaju zabytków we Francji potrafi zawrócić w głowie. Te wszystkie chateaux, karczochy, średniowieczne kamieniczki w miastach, potężne świątynie czy wreszcie pradawne grobowce - jest ich mnóstwo i większość zachowana w doskonałym stanie! Do tego ilość eksponatów prezentowanych w muzeach i sposób ekspozycji zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Przyzwyczajony bowiem do prezentowania w jednym pomieszczeniu krzeseł z epoki Ludwika XIV, gdańskiej szafy, kilku starych portretów i kamiennego stołu z przełomu XIX i XX wieku robiłem wielkie oczy oglądając pokoje, w których każdy element wystroju pasował do pozostałych, a wszystkie były odtworzone z niesamowitą dbałością o szczegóły. Do tego ilość unikatów, rzeczy, o których się słyszało, że ponoć istnieją, ale nie widziało na własne oczy... Dlatego szybko zacząłem zastanawiać się, dlaczego zabytki są we Francji tak powszechne i tak dobrze utrzymane, a w Polsce - nie. Znalazłem trzy odpowiedzi na to pytanie. Po pierwsze klimat - umiarkowany, ciepły, oceaniczny. Nawet najtęższa zima nie będzie wystarczająco mroźna aby rozsadzać mury czy kruszyć skałę (dlatego znajdujące się w północnej Polsce dolmeny wyglądają jak pryzma pokruszonych kamieni, gdy we Francji stoją tak, jak stały przed wiekami, a także dlatego te wszystkie misterne zdobienia na ścianach, słupach i murach budynków nie uległy zatarciu). Po drugie - Francja była mocarstwem kolonialnym, co pozwalało jej mieszkańcom zająć się sztuką i wytwarzać i konserwować te wszystkie dobra, które tak chętnie dziś eksponują. To również pozwoliło im zgromadzić wiele unikalnych eksponatów z całego świata. Po trzecie - Francję jako kraj oszczędziły wielkie wojny nowożytnej Europy. I Wojna Światowa na ziemiach francuskich toczyła się we wschodnich prowincjach i to one ucierpiały najbardziej - pozostałe zostały oszczędzone. II Wojna Światowa to przede wszystkim boje w Normandii - później wojska sojusznicze ruszyły szybko na Berlin omijając południową czy zachodnią Francję. Kampania roku 1940 skończyła się przecież prawie bez oporu ze strony Francji. W tym samym czasie polskie ziemie były niszczone, grabione i palone takoż przez Niemców i Rosjan, jak przez naszych paterotycznych partyzantów.

Ż jak żywność
Na końcu mała porada. Żywność we Francji, a także różnego rodzaju wejściówki, jest bardzo, ale to bardzo droga. Dlatego też w ich przypadku jedynym przelicznikiem, który nie powodował wytrzeszczu oczu i palpitacji serca, jest jeden do jednego. Serio. Jeden euro - to jeden złoty. Dużo łatwiej znieść, gdy wejściówka kosztuje Cię 5 eu... złotych, taaak, złootych, a butelka wody trzy złoooote,  zaś obiad w knajpie czterdzieści złooooootych... Albo masz inne wyjście - kamper, konserwy i zwiedzamy tylko te miejsca, w których nie trzeba płacić za wstęp (wbrew pozorom jest takich całkiem sporo). Za to ubrania, buty, elektronika czy płyty są w takich samych cenach jak w Polsce - buty to średnio 30 euro (120 PLN) a płyta CD - od 5 do 20 euro (20-80 PLN).