wtorek, 30 czerwca 2009

Jak zarobić, a się nie narobić... w Azeroth


- Raptusie, jedno chciałbym wiedzieć, bo mnie to gnębi. Miałem nie zadawać pytań, nie zapytam więc, ale zgadnę, a ty potwierdzisz albo zaprzeczysz. Dobra?
- Zgaduj.
- Ten zjełczały tran, ten olejek, wosk i miski, ten cholerny powróz, to była zagrywka taktyczna, prawda? Chciałeś odwrócić uwagę konkurencji od koszenili i mimozy? Wywołać zamieszanie na rynku? Hę, Raptusie?
Drzwi otwarły się gwałtownie i do kantorka wbiegło coś bez czapki.
- Szczawiór melduje, że wszystko gotowe! - wrzasnęło cienko. - Pyta, czy nalewać?
- Nalewać! - zagrzmiał gnom. - Natychmiast nalewać!
- Na ryżą brodę starego Rhundurina! - zawył Kubuslav, gdy tylko za goblinem zamknęły się drzwi. - Nic nie rozumiem! Co tu się dzieje? Co nalewać? W co nalewać?
- Pojęcia nie mam - wyznał Raptus. - Ale interes, Kubuslavie, musi się kręcić.

Mówi się, że pieniądz potrafi wstrząsnąć posadami świata. I faktycznie tak bywa :) Przynajmniej tu, w Azeroth, zdarza się, że odpowiednio ulokowane fundusze mogą kogoś wzbogacić, a kogoś zrujnować. Wszak jest to świat tak podobny do naszego...

Gdy po raz pierwszy wystawiłem nos z krypty, dostałem pierwsze zadanie i poszedłem mordować biedne stwory, okazało się, że każdego pokonanego przeciwnika można ograbić. To, co można znaleźć przy powalonym, jest determinowane przez silnik gry i zależy między innymi od dysproporcji poziomów pomiędzy zwycięzcą a pokonanym. Z reguły przeciętny stwór nosi przy sobie drobną kwotę w srebrze lub miedzi oraz różnej jakości przedmioty. Przedmioty kiepskiej jakości, oznaczone poprzez nadanie nazwie szarego koloru, to uszkodzone hełmy, połamane tarcze, wystrzępione miecze czy skrawki futra, kopyta a nawet kościana klatka piersiowa :) Są to śmieci, które przy odrobinie dobrej woli można sprzedać u kupców różnej maści (swoją drogą ciekawe, do czegóż im ten cały złom?). Przedmioty, których nazwa mieni się zielenią, to przedmioty nieczęste, magiczne z reguły. Warto z nich korzystać, bo użytkownik otrzymuje bonusy do różnego rodzaju cech. Czasem także zielone są ważniejsze składniki do prowadzenia rzemiosła. Niebieskie są przedmioty rzadkie, z reguły potężniejsze od zielonych, jeszcze potężniejsze są fioletowe - a najbardziej wartościowe są pomarańczowe - legendarne, często wypadające po jednej sztuce na serwer. No i wreszcie przedmioty z białą nazwą. W ten sposób oznaczone są wszelkiego rodzaju komponenty, które można wykorzystać do rozwoju własnych profesji, składniki skomplikowanych ubiorów, potraw, eliksirów czy czarów. I to właśnie one dają spore pole do popisu dla handlowców, takich jak Raptus.

Gdy po raz pierwszy wystawiłem nos z krypty każdy srebrnik był na wagę złota. Pamiętam, jak się cieszyłem, gdy uskładałem pierwszą złotą monetę. Gdy, jako już zahartowany w bojach wojownik trafiłem do miasta, od razu skierowałem swe kroki do zamtuza domu aukcyjnego, by za żywą gotówkę nabyć jakiś fajny sprzęt. I wtedy zdębiałem. Uskładałem sztukę złota, zbierając i spieniężając wszystko co się dało. Zaś najprostsze przedmioty na aukcjach kosztowały dużo, dużo więcej. Przyznaję, ze na jakiś czas mnie to zniechęciło, jednak gdy mój osobisty trener wyciągnął ode mnie ostatniego srebrnika wróciłem na aukcje aby sprzedać wątrobę zobaczyć, czy nie mam czegoś, co byłoby atrakcyjne dla innych...

- Nie ucz mnie handlu, dupku - oburzył się Yarl. - Ja w Thunder Bluff wziąłbym dziewięćdziesiąt albo i sto za sztukę. A ty ile dostałeś od exodarskich cwaniaków?
- Sto trzydzieści - powiedział Raptus.
- Łżesz, wywłoko.
- Nie łżę. Pognałem konie prosto do portu, Yarlu, i tam znalazłem zamorskiego handlarza futer. Kuśnierze nie używają ani kodo, ani eleków, formując karawany, bo są za wolne. Futra są lekkie, ale cenne, trzeba więc podróżować szybko. W Exodarze nie ma zbytu na konie, więc koni też nie ma. Ja miałem jedyne dostępne, więc podyktowałem cenę. To proste...
- Nie ucz mnie, powiedziałem! - wrzasnął Yarl, czerwieniejąc. - No, dobra, zarobiłeś więc. A pieniądze gdzie?
- Obróciłem - rzekł dumnie Raptus, naśladując typowe dla taurena przeczesywanie palcami gęstej czupryny. - Pieniądz, Yarlu, musi krążyć, a interes musi się kręcić.
- Uważaj, żebym ja ci łba nie ukręcił! Gadaj, co zrobiłeś z forsą za konie?
- Mówiłem. Nakupowałem towarów.
- Jakich? Coś kupił, pokrako?
- Ko... koszenilę - zająknął się gnom, a potem wyrecytował szybko. - Pięćset korcy koszenili, sześćdziesiąt dwa cetnary kory mimozowej, pięćdziesiąt pięć garncy olejku różanego, dwadzieścia trzy baryłki tranu, sześćset glinianych misek i osiemdziesiąt funtów wosku pszczelego. Tran, nawiasem mówiąc, kupiłem bardzo tanio, bo był cokolwiek zjełczały. Aha, byłbym zapomniał. Kupiłem jeszcze sto łokci bawełnianego sznura.
Zapadło długie, bardzo długie milczenie.
- Zjełczały tran - rzekł wreszcie Yarl, bardzo wolno wypowiadając poszczególne słowa. - Bawełniany sznurek. Różany olejek. Ja chyba śnię. Tak, to koszmar. W Exodarze można kupić wszystko, wszelkie cenne i pożyteczne rzeczy, a ten tu kretyn wydaje moje pieniądze na jakieś gówno. W moim imieniu. Jestem skończony, przepadły moje pieniądze, przepadła moja kupiecka reputacja. Nie, mam tego dość...

W Azeroth oprócz wykonywania zadań i ubijania potworów można rozwijać się i zarabiać poprzez rzemiosło - każda postać ma dwie profesje do wyboru, a do tego korzysta z czterech innych wspólnych dla wszystkich graczy. Profesje można podzielić na dwa rodzaje - związane z pozyskiwaniem surowców (jak garbarstwo, zielarstwo czy górnictwo) i z ich wykorzystaniem (jak krawiectwo, alchemia czy inżynieria). Pozyskane surowce (ruda, klejnoty, zioła, skóry) można sprzedać na aukcji, można też sprzedać gotowe produkty (ubrania, biżuterię, broń, eliksiry). Co ciekawe, aby mieć dostęp do bardziej zaawansowanych przepisów, należy osiągnąć określony poziom rozwoju profesji, zwykle poprzez produkcję mniej skomplikowanych przedmiotów.

Niektóre receptury wymagają różnorodnych składników. I tak przykładowo, aby wykonać Barbarzyńskie Karwasze trzeba skompletować - oprócz odpowiedniej skóry i futra - także małe perełki, kły drapieżnika i łuskę raptora. Okazuje się więc, że najprościej, zamiast żmudnego kolekcjonowania niezbędnych ingrediencji, wygodniej jest nabyć je na aukcjach. Składniki te potrafią osiągać niezwykle wysokie ceny. A więc, jeśli będąc zielarzem i alchemikiem dysponujemy jakąś rudą czy kłami - warto zamiast sprzedawać je za grosze u sklepikarzy - wystawić je na aukcji. Wystawienie na aukcji kosztuje prowizję - różną w zależności od ceny przedmiotu i czasu trwania aukcji. Prowizja ta jest zwracana, jeżeli przedmiot znajdzie nabywcę, natomiast przepada, jeśli nikt nie chce tego przedmiotu kupić. Każdą aukcję można wystawić na 12, 24 bądź 48 godzin - z doświadczenia wiem, że największe zainteresowanie mają aukcje długoterminowe, z opcją natychmiastowego zakupu. Dlaczego? Ano dlatego, że jeśli ktoś chce wyprodukować rzeczone karwasze, to nie chce mu się czekać 8 godzin na zakończenie aukcji z perłami (z opcją, ze go ktoś przelicytuje), tylko chce je otrzymać niezwłocznie.

Każda z frakcji ma swój własny dom aukcyjny. Jego filie znajdują się w miastach - stolicach. Dlatego rynek jest wspólny - to, co zostało wystawione w Exodarze, może być kupione w Ironforge. Ale od przeciwnej frakcji nie można kupować - towar wystawiony w Thuinder Bluff będzie widoczny tylko w stolicach Hordy. Rynek między Hordą a Sojuszem opanowali goblińscy przemytnicy - w czterech miastach goblińskich piratów można znaleźć domy aukcyjne, których oferty są dostępne dla każdego, kto odwiedzi goblińskie miasta. Ceny wystawienia przedmiotów są tam jednak kosmiczne, niemniej daje to możliwość robienia machlojek i wpływania na ekonomie całych frakcji...

- Zrobiłeś dobry interes na koszenili, Raptusie. Bo widzisz, w Ashenvale doszło do przewrotu...
- Wiem już - przerwał gnom. - Indygo staniało, a koszenila zdrożała. A ja zarobiłem. To prawda, Kubuslavie?
- Prawda. Masz u mnie w depozycie sześć tysięcy trzysta czterdzieści sześć koron i osiemdziesiąt kopperów. Netto, po odliczeniu mojej prowizji i podatku.
- Zapłaciłeś za mnie podatek?
- A jakżeby inaczej - zdziwił się Kubuslav. - Przecież godzinę temu byłeś tu i kazałeś zapłacić. Kancelista już zaniósł całą sumę do ratusza. Coś około półtora tysiąca, bo sprzedaż koni była tu, rzecz jasna, wliczona.
Drzwi otworzyły się z hukiem i do kantorka wpadło coś w bardzo brudnej czapce.
- Dwie korony trzydzieści! - wrzasnęło. - Kupiec Hazelquist!
- Nie sprzedawać! - zawołał Raptus. - Czekamy na lepszą cenę! Jazda, z powrotem na giełdę!
Młody goblin chwycił rzucone przez krasnoluda miedziaki i znikł.
- Taak... Na czym to ja stanąłem? - zastanowił się Kubuslav, bawiąc się ogromnym, dziwacznie uformowanym kryształem ametystu, służącym jako przycisk do papierów. - Aha, na koszenili kupionej za weksel. A list kredytowy, o którym napomykałem, potrzebny był ci na zakup wielkiego ładunku kory mimozowej. Kupiłeś tego sporo, ale dość tanio, po trzydzieści pięć kopperów za funt, od teldrassilskiego faktora, owego Trufla czy Smardza. Galera wpłynęła do portu wczoraj. I wówczas się zaczęło.
- Wyobrażam sobie - jęknął Raptus.
- Do czego jest komuś potrzebna kora mimozowa? - nie wytrzymał Sprytek.
- Do niczego - mruknął ponuro gnom. - Niestety.
- Kora z mimozy, panie elfie - wyjaśnił krasnolud - to garbnik używany do garbowania skór.
- Jeśli ktoś byłby na tyle głupi - wtrącił Raptus - by kupować korę mimozową zza mórz, jeśli w Felwood można kupić dębową za bezcen.
- I tu właśnie leży wampir pogrzebany - rzekł Kubuslav. - Bo w Felwood druidzi właśnie ogłosili, że jeżeli natychmiast nie zaprzestanie się niszczenia dębów, ześlą na kraj plagę szarańczy i szczurów. Druidów poparły driady, a tamtejszy gubernator ma słabość do driad. Krótko: od wczoraj jest pełne embargo na felwoodską dębinę, dlatego mimoza idzie w górę. Miałeś dobre informacje, Raptusie.
Z kancelarii dobiegł tupot, po czym do kantorka wdarło się zdyszane coś w zielonej czapce.
- Wielmożny kupiec Sulimir... - wydyszał goblin - kazał powtórzyć, że kupiec Raptus, gnom, jest wieprzem dzikim i szczeciniastym, spekulantem i wydrwigroszem, i że on, Sulimir, życzy Raptusowi, aby oparszywiał. Daje dwie korony czterdzieści pięć i to jest ostatnie słowo.
- Sprzedawać - wypalił gnom. - Dalej, mały, pędź i potwierdź.

Skoro dotarliście aż tutaj, pora podzielić się z Wami kilkoma przydatnymi zasadami, dzięki którym łatwo i przyjemnie zarobicie pierwszy tysiąc sztuk złota, będąc nawet niskopoziomowym bohaterem.

- z reguły ceny surowców wielokrotnie przewyższają cenę przedmiotu, który ma z nich zostać wykonany. Dlaczego? Ano dlatego, że większość graczy chce rozwijać swoje profesje, aby mieć dostęp do potężniejszych przedmiotów. Polega to często na wytwarzaniu taśmowo jednego i tego samego przedmiotu, z reguły tego, do którego surowce są najpowszechniejsze na rynku, dopóki wykonanie owego przedmiotu gwarantuje wzrost punktów profesji. Stąd przykładowo powstaje deficyt na rynku sztabek srebra, a rynek zalewają setki srebrnych pierścieni, które siłą rzeczy stają się coraz tańsze, aby potencjalni nabywcy zechcieli je kupić. Srebro - jako materiał - staje się wtedy coraz droższe. Dlatego warto zapoznać się z kilkoma popularnymi surowcami, które warto nabywać zawsze wtedy, gdy ich ceny zejdą poniżej określonego progu, i sprzedawać - choćby w tym samym czasie - za 200% ceny ich zakupu. Ja za takie surowce uznaję srebro, prawdziwe srebro, wełnę a ostatnio nawet żelazo.

- warto zadać sobie chwilę trudu i rozpoznać - choćby za pośrednictwem jednego z wielu popularnych serwisów jak wow-wiki czy thottbott - który surowiec jest wykorzystywany do produkcji wielu różnych przedmiotów - a który tylko do jednej czy dwóch. Wtedy wiadome jest, jakie będzie zapotrzebowanie na rynku. Przykład? Ruda mithrilu przyda się jubilerowi, inżynierowi czy kowalowi, a w formie sztabek - także kuśnierzowi czy zaklinaczowi. Znaleziony czasem przy rudzie mithrilu czarny kryształ przydaje się tylko do produkcji kamienia filozoficznego, a więc przedmiotu, który przeciętny alchemik produkuje w swoim życiu tylko raz.

- warto przed rozpoczęciem produkcji wybadać sytuację na rynku - często jest tak, że nikt nie wytwarza skomplikowanych przedmiotów, do których potrzebne są surowce pozyskiwane przez różne profesje - przykładem są choćby owe karwasze. Warto wtedy skompletować niezbędne składniki i sprzedawać te przedmioty - będąc jedynym producentem na rynku (bo nikomu innemu nie będzie chciało się tego robić). Wtedy to my dyktujemy ceny i nie bójmy się podyktować ich na wysokim poziomie - z pewnością znajdzie się ktoś, kto nie zawacha się wydać tych kilku sztuk złota.

- nigdy nie podawajmy ceny minimalnej (licytowalnej) na niskim poziomie - często jest tak, że o takie przedmioty bije się tylko dwóch węszących okazję licytantów, i przedmiot, za który liczyliśmy zgarnąć 20 sztuk złota zejdzie za 20 srebrników, bo nikt nie decyduje się na wysoką cenę 'Kup Teraz'.

- spekulujmy! Nie bójmy się kupować tanio, nawet gdy sami nie potrzebujemy towaru, korzystajmy z licytacji by kupić coś za ułamek rzeczywistej wartości, a później sprzedajmy bez żalu, za wygórowaną cenę.

- spekulujmy! Jeno rozważnie - nie potrzebujemy setek bel jedwabiu, skoro na aukcjach pojawiają się wciąż nowe... Dlatego spekulujmy w tych towarach, gdzie nie ma zbyt wielu dostawców na rynek. W przeciwnym razie możemy nie być w stanie zahamować ciągłego obniżania cen przez wystawiających...

- spekulujmy agresywnie! Jeśli mamy wystawione jakieś towary za 10 sztuk złota, a konkurencja wystawia identyczne za 5 - może warto przemyśleć nabycie ich i wystawienie we własnej cenie? Tyczy się to zwłaszcza niewielkiego rynku surowców. Są bowiem takie, jak niektóre klejnoty na ten przykład, których na rynku jest niewiele. Przejęcie takiego rynku poprzez wykupywanie każdego towaru innego niż własny (do pewnej ceny) i sprzedaż własnych surowców pozwala w niedługim okresie czasu podnieść ich cenę o wielokroć. Przeciwników, którzy chcą dalej stosować ten manewr wykańczamy poprzez wystawianie swojego towaru do pewnej wysokości ceny - jeśli cena ich towaru idzie w górę, wystawcie swój we wciąż wysokiej - ale sporo niższej cenie - i czekajcie na efekt. W pewnym momencie ceny się uspokoją i można próbować przejąć rynek od nowa :)

- kombinujmy! Z reguły nabywcy nie patrzą, kto wystawia aukcję, tylko za ile. Przy przedmiotach wytworzonych przez rzemieślnika warto jest wystawiać 'okazje' - poświęcić się i wystawić jeden przedmiot za trzykrotną wartość (zdając sobie sprawę z tego, ze nikt przy zdrowych zmysłach nie kupi tego w tej cenie), i pięć za pół ceny tego pierwszego. Jeśli ktoś zobaczy, że jest tak duża różnica w cenie, to jest większa szansa, że się skusi i zakupi :)

- wnikliwie obserwujmy wybrane rynki i wycofujmy się - kryzysy również często się zdarzają w tym świecie i nie chcemy tracić kasy na wystawianie towaru, którego nikt nie kupi.

- jeśli nikt nie kupił 20 sztuk surowca na jednej aukcji, może warto rozważyć podzielenie tego surowca na 20 aukcji po jednej sztuce?

- sprzedawajmy w weekend! Podczas weekendu dużo więcej osób gra niż w tygodniu. Oznacza to ni mniej ni więcej jak tylko spory wzrost cen od piątku do niedzieli.

- uważajmy podczas wakacji - wtedy w weekendy ruch na aukcjach jest nawet słabszy niż w tygodniu :)

- kombinujmy z ceną - jeśli jakiś towar sprzedał się na pniu, sprawdźmy, czy nie wystawiliśmy go zbyt tanio. Jeśli jakieś przedmioty ciągle się sprzedają, może warto je również produkować nawet jeśli nie rośnie już od nich poziom rzemiosła?

- jeśli na rynku Sojuszu brakuje jakiegoś towaru, albo jest zbyt drogi, rozważmy przelogowanie się na postać Hordy, wykupienie go i wystawienie na goblińskich aukcjach, i vice versa. Możecie również transferować gotówkę, wystawiając np. jakiś śmieć za 1000 sztuk złota i kupując go własną postacią po drugiej stronie konfliktu :)

- odrzućmy wszelkie wyrzuty sumienia. Rynek w Azeroth jest spsuty przez firmy, sprzedające wirtualne sztuki złota za realną, ciężką kasę. Nie dajmy się namówić na promocje typu 1000 sztuk złota za 50 euro, bo to zwykłe złodziejstwo. Gracze którym nie chce się pracować, mają to za krwawicę głównie rodziców. Także niskopoziomowe postacie z reguły szybko zaczynają dysponować dużą gotówką - albo od znajomych, albo są to kolejne inkarnacje graczy, którzy dobrnęli juz swoimi podstawowymi postaciami do 80 poziomu i szukają nowych wyzwań. Nie bójmy się wykorzystywać na aukcjach błędów niedoświadczonych graczy - jeśli ty nie kupisz tych przedmiotów wystawionych za ułamek ceny, to z pewnością zrobi to ktoś inny. Za to możesz pomagać niskopoziomowym graczom, jeśli Cię ładnie poproszą, a nie będą żebrać zaczepiając o złoto.

- obserwujmy kanał handlowy na czacie - można się z niego dowiedzieć, czego brakuje na aukcjach, i kto wie - może uda wstrzelić się w sytuację, będąc jedynym oferentem poszukiwanego surowca na rynku?

Kubuslav sięgnął pod zwoje pergaminu i wydobył krasnoludzkie liczydełko, istne cacko. W odróżnieniu od liczydeł stosowanych przez ludzi, krasnoludzkie liczydełka miały kształt ażurowej piramidki. Liczydełko Kubuslava wykonane było jednak ze złotych drutów, po których przesuwały się graniasto oszlifowane, pasujące do siebie bryłki rubinów, szmaragdów, onyksów i czarnych agatów. Krasnolud szybkimi, zwinnymi ruchami grubego palucha przesuwał przez chwilę klejnoty, w górę, w dół, na boki.
- To będzie... hmm, hmm... Minus koszty i moja prowizja... Minus podatek... Taak. Piętnaście tysięcy sześćset dwadzieścia dwie korony i dwadzieścia pięć kopperów. Nieźle.
- Jeżeli dobrze liczę - rzekł powoli Raptus - to łącznie, netto, powinienem mieć u ciebie...
- Dokładnie dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć koron i pięć kopperów. Nieźle.
- Nieźle? - wrzasnął Sprytek. - Nieźle? Za tyle można kupić dużą wieś albo mały zamek! Ja w życiu nie widziałem naraz tylu pieniędzy!
- Ja też nie - powiedział gnom. - Ale bez ferworu, elfie. Tak się składa, że tych pieniędzy jeszcze nikt nie widział i nie wiadomo, czy zobaczy.
- Ejże, Raptusie - żachnął się krasnolud. - Skąd takie ponure myśli? Sulimir zapłaci gotówką lub wekslem, a weksle Sulimira są pewne. O co więc chodzi? Boisz się straty na śmierdzącym tranie i wosku? Przy takich zyskach śpiewająco pokryjesz straty...
- Nie w tym rzecz.
- W czymże więc?
Raptus chrząknął, opuścił łysą głowę.
- Zarabiam w takim tempie, że kończą mi się pomysły, na co mogę te fundusze wydawać...

Wszystkie wtrącenia pochodzą ze ździebko przerobionego opowiadania imć Sapkowskiego - 'Wieczny Ogień'.

środa, 10 czerwca 2009

Od Wołgi aż po Jenisiej


Czerwiec 2009 roku był to dziwny miesiąc, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Współcześni wspominają, iż z początku meszki w niesłychanej ilości wyroiły się z Nadwarciańskich Pól do krwi gryząc wszystko, co żyje, co było przepowiednią rodzinnych najazdów towarzyskich (TM). Wtedy też zdarzyła się wielka pomroczność, a wkrótce potem wałek pojawił się w niewieścim ręku. W Warszawie widziano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki. Roje po pasiekach poczęły się burzyć i huczeć, bydło ryczało po zagrodach. Był to czas, gdy wojska zaciężne hetmana Beenhakkera taplały się po murawach, srogie lekcje od bisurmana dostając... Był to także czas Rosyjskiego Kina Historycznego. Czas Wielkiej Smuty i czas Temudżyna...

'Rok 1612', czyli o sprytnym Andriuszy, co Wiedźmaka okiełznał.

Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy od bramy Powroźniczej... Zdradą gród spokojny wziął, carycę ubił, carewicza pod butem dusił, aż życie z niego całkiem uszło. Jeno carewnę młodą oszczędził, gdyż nad wyraz powabna mu się zdała. Był rok 1605 gdy Ruś jęczała pod butem polskiego żołdaka. Nadeszła Wielka Smuta, czas pogardy, czas miecza i topora, czas wilczej zamieci. Ten, którego Białowłosym niegdyś zwano, ogolił łeb i wąsa zapuścił, śniąc sny o władzy. Carewnę, o której myślano, że ducha oddała, postanowił przechrzcić, poślubić i na tronie osadzić, by samemu carem zostać. Niespodziewanie jego los splótł się z losem młodego Andriuszy, świadka carobójstwa, który carewnę od lat afektem darzył. Andriej, zwykły chłop pańszczyźniany, nie tylko carewnę, ale i Mateczkę Rosiję szczerze miłował, i nie dla własnej korzyści, ale dla słusznej sprawy swe życie chciał poświęcić. W końcu dzięki szczęśliwym zrządzeniom losu, własnemu sprytowi, łebskim kompanom i krótkowzroczności okrutnych najeźdźców udało mu się Wiedźmaka okiełznać. Był 'Rok 1612'...



Osiem lat minęło od czasu, gdy pan Skrzetuski Bohunowi pannę odbił. Sześć lat od czasu, gdy Białowłosy odjechał ku górskim szczytom. A teraz ich duchy unoszą się nad rosyjską superprodukcją. Żebrowski w roli polskiego najeźdźcy - okrutnika łączy w sobie cechy obu kreowanych przez siebie niegdyś postaci. Trzeba jednak przyznać, że w roli zimnego sukinsyna radzi sobie całkiem nieźle, zdecydowanie lepiej niż pozostali aktorzy - może za wyjątkiem Hiszpańca. Carewna ewidentnie męczy się grając, jej udręka jest męką dla widza. Andriusza w pewnym momencie przeistacza się w Pirata z Karaibów, zaś jego pomagier dosyć niezgrabnie naśladuje przez cały czas Zamachowskiego (Jaskier) i Malajkata (Rzędzian), momentami dryfując niebezpiecznie w kierunku Jacquouille'a - służącego z serii 'Goście, Goście!'. Film aktorsko jest więc raczej słaby, całe szczęście, że opowiadana historia jest ciekawa - zwłaszcza dla polskiego widza. Bo choć uczyliśmy się w szkole o tym, że Polacy rzeczywiście zdobyli Moskwę, to temat ten był traktowany po macoszemu. Ot - wykorzystaliśmy słabość wewnętrzną kraju, najechaliśmy, zdobyliśmy, ale szybko nas stamtąd wykurzono. Nie ma o czym mówić, przejdźmy do potopu szwedzkiego...

Dzięki rosyjskiemu filmowi możemy ujrzeć, jak to mogło się faktycznie odbyć. Co lepsze - możemy spojrzeć na to od drugiej strony - wszak nie wjechaliśmy do Moskwy jako wyzwoliciele, jeno jako bestialscy okupanci. Więc mamy w filmie szereg scen, które moglibyśmy nazwać antypolskimi (tak jak Ukraińcy mogą stwierdzić, że Hoffmanowy 'Ogniem i Mieczem' godzi w ich państwowość). Polacy są okrutni - zabijają cywilów, palą, grabią, gwałcą - jak to na wojnie. Ich przywódca jest bezlitosnym zimnym draniem - szwarc charakter pierwszej wody. Na ich usługach są pozbawieni wszelkiej moralności najemnicy z całej Europy - zabijający nie tylko za pieniądze, ale i dla rozrywki. W polskim obozie hazard i pijaństwo to codzienność... Za to Rosjanie to idealni, przykładni obywatele. Narażają się by chronić cywili, są szlachetni, pomysłowi i pięknie pachną (nawet po wyjściu z wygódki).

"Rok 1612' moim zdaniem należy traktować jako film bardziej przygodowy, niż historyczny, gdyż tylko luźno bazuje na wydarzeniach, które rzeczywiście miały miejsce, jednocześnie kreując swoją opowieść. Dość mocno został w nim wyeksponowany wątek mistyczny - jest więc Wieszcz którego przepowiednie się sprawdzają, jest Nauczyciel, który zza grobu uczy bohatera władać bronią, jest wreszcie Alegoria (trudne słowo), która majestatycznie przechadzając się po Metyforze (jeszcze bardziej trudne słowo) dba o to, aby widz poczucie uczestnictwa w Czymś Ważnym. Główny Bohater, Andriusza, przechodzi klasyczną drogę 'od zera bo bohatera', wykazując się na każdym kroku sprytem i siłą woli mogącą wyginać sztaby żelaza. Doprowadzony do sytuacji bez wyjścia wykazuje się pomysłowością i oczywiście wygrywa. Główny Antagonista zaś jest cierpliwy jak wół, i podobnie lotny. W filmie jest sporo efektów specjalnych, i trzeba przyznać, że biją na głowę to, co znamy z rodzimych produkcji (choć to oczywiście nie trudne). Również kostiumy robią wrażenie, są bogate i przykuwają wzrok. Oczywiście - diabeł tkwi w szczegółach. A to sztandary polskiej husarii mają element nie przystający do reszty (za to fajnie wyglądający), a to pewne sceny są przesadnie wyolbrzymione (eksplozja polskiej prochowni), wreszcie odgłosy polskiego obozu są bardzo sztuczne. Tak bardzo, że widz może odnieść wrażenie dwojakiego rodzaju - albo takiego, że bierze udział w grze komputerowej, albo takiego, że za jego ramieniem stoi jakiś bardzo znudzony lektor, który wypranym z emocji głosem w toku morderczej walki będzie miarowo oznajmiał: 'Naprzód.', 'Do boju.', 'Ognia.', czy 'Kurwa.' (dbając o realia historyczne należało raczej wybrać swojskie 'Do kroćset!' czy 'do stu tysięcy kartaczy fur beczek mielonego prochu!' ;) ). Jednocześnie wiele scen przywodziło na myśl to, co znamy z naszej własnej kinematografii - jak choćby wpadnięcie Andriuszy w łapy Głównego Antagonisty, czy ich finałowy pojedynek.

Niemniej jednak 'Rok 1612' mogę z czystym sumieniem polecić jako odmóżdżające widowisko bez głębszej treści. Film, którego projekcja nie powinna się obejść bez kilku komentarzy celnie rzuconych z widowni :). Jeśli ktoś chciałby go zobaczyć, musi się przygotować na poziom Hoffmanowego 'Ogniem i Mieczem', którego styl jest w tej produkcji bardzo wyczuwalny, nawet gdyby Żebrowski nie grał jednej z głównych ról.

'Mongol', czyli miłość cierpliwa jest, łaskawa jest.

Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze, ten młody zdusi Centaury. Piekłu ofiarę wydrze, do nieba pójdzie po laury. Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga... tak ojciec tłumaczył małemu Temudżynowi zawiłe reguły rządzące światem. Tradycja, rzecz święta! mawiał. Będziesz strzegł brata swego! mawiał. Tylko kobieta o mocnych nogach uszczęśliwi mężczyznę! mawiał. Nic mi nie jest! powiedział - i umarł. Jeszcze nie zdążył ostygnąć, a już życie młodego Mongoła zawisło na włosku. Nauki ojca pamiętając musiał uszanować tradycję, i upomnieć się o należny tytuł - chana. I choć droga do tytułu miała mu zająć wiele lat i przynieść wiele cierpień, wstąpił na nią bez wahania. Poznał smak bezczelnej miłości, prawdziwego braterstwa, gorzkiej zdrady, wyniszczającej niewoli, głębokiej wiary, by wreszcie pewnego dnia, u boku swojej kobiety, stanąć na przeciwko armii człowieka, którego kiedyś zwał swoim bratem. Czy dokonał srogiej pomsty na swych wrogach i jak zdobył utracony tytuł? O tym opowiada flim Siergieja Bodrowa - 'Mongol'.



Cóż mogę powiedzieć o aktorach, którzy wzięli udział w tym przedsięwzięciu? Chyba tylko tyle, że biegle mówią po mongolsku, czy też tatarsku, tym bowiem językiem posługują się bohaterowie tego filmu. Temudżyn, rzecz jasna, musi być przystojny, jego kobieta - Börte - piękna (przynajmniej jak na standardy ludów stepowych), przeciwnicy - muszą groźnie wyglądać. Jednak najciekawsza postać w filmie to bez wątpienia Dżamuka, który jako jedyny stworzył przekonywującą kreację. Kreację człowieka sprytnego, odrobinę szalonego, mającego ambicję zostać Chanem Wszystkich Chanów. Jednocześnie udało mu się stworzyć postać wielowymiarową, której postępowanie uzasadnia jej sytuacja. Przez to Dżamuka jest bardzo prawdziwy, wiarygodny.

Przedstawiana historia jest również tak zbliżona do źródeł, jak to tylko możliwe. Postać Temudżyna obrosła setką legend, mitów. Jednocześnie jest to postać historyczna. Dlatego też twórcy filmu całą opowieść przedstawili jak najbliżej tego, co udało się ustalić historykom. Film stara się jak najwierniej odtworzyć drogę Temudżyna od małego - choć dumnego - bajtla aż po tytuł Czyngis-Chana. Jednocześnie należy pamiętać, że jest to kino Bardzo Dalekiego Wschodu. Tok narracji potrafi się rwać, motywy postępowania głównych bohaterów wydają się niejasne. My - Europejczycy - nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego, pełnego niedopowiedzeń, sposobu snucia wątków. Tylko od widza zależy, czy się odnajdzie w przedstawianym świecie. Dopiero bowiem gdy spojrzy się oczyma bohaterów, gdy przyzwyczai się do ich - tak odmiennej od naszej współczesnej - mentalności, gdy odrzuci się europejską moralność, można choć trochę zrozumieć ich tok rozumowania. To jest chyba główna wada filmu - bez odpowiedniej dozy skupienia na tym, co się dzieje na ekranie, może wydać się śmiertelnie wręcz nudny.

Dlaczego? Ano dlatego, że część scen dla europejskiego widza może się wydać zbędna. Będą tu wszystkie sceny mistyczne, gdy pojawia się awatar Tengri'ego - wilk, czy rytuały, które wypełniały dni mongolskich klanów. Wreszcie choćby sceny po zwycięstwie nad Merkitami, których waga dotarła do mnie dopiero po jakimś czasie, gdy zastanowiłem się nad pozycją kobiet w klanach ludów stepu. Mistycyzmu jest tu zresztą więcej, w finałowej bitwie możemy znaleźć nawet coś, co może być mongolskim odpowiednikiem wyciągnięcia przez Artura Excalibura ze skały (choć aby nie spoilować mogę napisać jedynie, że nie było tam ani miecza, ani skały, ani nawet Pani z Jeziora ;) ).

'Mongol' był kręcony w niesamowitych plenerach. Jeśli komuś wydaje się, że step jest nudny, powinien obejrzeć ten film by na własne oczy się przekonać jaką paletą barw potrafi się mienić. Do tego fajne kostiumy i setka wyglądających tak samo skośnookich pokurczów w futrzanych czapach :) To wszystko robi wrażenie. Wizualność tego filmu jest jednym z jego największych atutów. Sceny batalistyczne? Są tu trzy, wszystkie nakręcone z odpowiednim rozmachem, bardzo dynamiczne, stanowiące esencję filmu. Sceny miłosne? Proszę bardzo, a i owszem, choć nie takie, jak w polskim filmie. Zamiast golizny jest sporo patrzenia sobie w oczy, szczytem lubieżności jest publiczne trzymanie się za dłonie. Choć cycki też gdzieś mignęły mi w tle (bodajże w scenie plądrowania wioski). Drażniące szczegóły? Chyba brak, mankamentem może być sposób prowadzenia opowieści, nie zaś opowieść jako taka. Fajne motywy? Mnóstwo, począwszy od sceny wyboru żony (i konsekwencji, jakie ten wybór przyniósł), na szarży ciężkiej kawalerii (nie) kończąc. Jeśli ktoś chce zobaczyć, jak żyło się w społeczności klanowej, musi 'Mongola' ujrzeć.

Trzy zdania na koniec: Polacy powinni się znów od Rosjan wiele nauczyć, o robieniu filmów historyczno - fantastycznych, czy o robieniu filmów w ogóle. Gdyż z tego, co zaobserwowałem w ostatnich latach, choć kino rosyjskie potrafi się 'zamerykanizować', głównie jeśli chodzi o epickość, to potrafi być ono tak bardzo odmienne od tego, co proponują hollywoodcy twórcy. Odmienne i jednocześnie bardzo wartościowe, w jak najlepszym tego słowa znaczeniu.

wtorek, 9 czerwca 2009

Bohaterowie są zmęczeni

Jest taki zespół, którego muzyka kojarzy mi się z podróżą. Z przemieszczaniem się z miejsca na miejsce. Gdy słucham dwóch pierwszych albumów tej kapeli stają mi przed oczyma obrazy skutego lodem Mazowsza, przyprószonej śniegiem Warmii, lodowych malunków na szybie okna pędzącego przez noc pociągu. Dlatego, gdy nadchodzi zima, nie mogę na to nic poradzić i przenoszę się do mroźnej Karelii, Krainy Tysiąca Jezior. Gdy pierwsze dźwięki płyną z głośników, lodową krainę mam na wyciągnięcie ręki... tuż za szybą.

Jest taki zespół, którego muzyka kojarzy mi się z podróżą. Z przemieszczaniem się z miejsca na miejsce. Gdy słucham dwóch ostatnich albumów tej kapeli stają mi przed oczyma rozgrzane letnim słońcem wzgórza Mazur, parujące po letnim deszczu lasy Pomorza, krajobraz migający w pędzie za szybą mknącego szosą samochodu. Dlatego, gdy nadeszło lato, nie mogłem nic poradzić i zaopatrzyłem się w nowe dzieło Amorphis - 'Skyforger'a'. Jego pierwsze nuty popłynęły, gdy mknąłem swym bolidem na północ...

Nie czekałem jakoś specjalnie na ten album. Wiedziałem co prawda, ze coś tam sobie dłubią w studiu, ale nie byłem ciekaw nowej propozycji Finów. Wciąż byłem zasłuchany w płytach 'Eclipse' i 'Silent Waters', które można było uznać za otwarcie nowego rozdziału w historii zespołu. Nagrane szybko po sobie płyty zawierają tyle doskonałej muzyki, że trzy lata to naprawdę zbyt mało czasu, by w pełni docenić te dzieła. Lecz gdy okazało się, ze mam ruszać w trasę, postanowiłem skonfrontować te samograje z nowym krążkiem Amorphis.



Na początku zaskoczenie, walczyk z ciekawie poprowadzoną linią melodyczną oraz codą, czyli coś, nowego w twórczości Finów. Sporo melodii, trochę wyważonego ciężaru, rozpędzona końcówka. Niby fajnie, ale jednak miałem wrażenie, że sam kawałek to taki nie do końca udany eksperyment. Kolejny numer to już typowy Amorphis, rytmiczny, z wpadającą w ucho melodią i wyryczanym zakończeniem. 'Trójeczka' to złagodzenie brzmienia, w sam raz na tyle, aby trafić w gusta młodzieży wychowanej na Bullet For My Valentine. Minusik, choć sama piosenka potrafi chwycić za serducho. 'Sky is Mine' jest z kolei oparte na riffie będącym swoistą trawestacją melodii znanej z drugiej minuty 'Under the Soil and Black Stone' sprzed trzech lat. Do tego to żenujące zwolnienie w połowie kawałka - argh, gdyby chcieli, mogli wykrzesać z tego numeru rozpędzoną bestię, niestety - woleli spiłować jej kły i przylizać futro. Kolejny numer jest bez wątpienia najcięższy na płycie, jednak gdyby nie solówka, to nie byłoby o czym opowiadać. Jednym słowem - nuda. Z kolei 'My Sun' to dowolna interpretacja tiamatowego 'Circles'. Na każdej płycie Amorphis jest jeden - dwa numery, których spokojnie mogłoby nie być - tu tę grupę reprezentuje 'Highest Star'. Wlatuje jednym uchem a wylatuje drugim. Tytułowy 'Skyforger' to będzie koncertowy hicior - skoczny, rytmiczny, z miejscem na wokalne wsparcie publiczności na finiszu. Kolejny, przedostatni numer to fajne nawiązanie do staroci znanych z 'Tuoneli', czy - zwłaszcza 'Elegy'. Wokalista stara się tu podrobić manierę wokalną Ozziego Osbourna, co wychodzi mu średnio, ale do numeru jak najbardziej pasuje. No i wreszcie koniec - chyba jedyny do końca przemyślany utwór na tym albumie, esencja 'amorphisowatości' - 'From Earth I Rose'. Oparty na nawiązującym do folka motywie muzycznym, z przeplatającymi się czystymi wokalami i growlem, z fantastycznymi solówkami i jakąś taką nieokreśloną tęsknotą, z której słyną Finowie. Absolutny hit!

'Skyforger' wzbudził we mnie skrajne emocje. Na początku była euforia - nowa, dobra płyta, jest fajnie, noga na gaz i mkniemy. Później było zdziwienie - jak to, trwa tylko 50 minut? Nie przykuwa uwagi na dłużej? Po kilkukrotnym przesłuchaniu miałem w głowie trzy - cztery numery, czyli bardzo niewiele. Nadeszło rozczarowanie. że mogło być lepiej, mocniej, brutalniej, melodyjniej, że wszystko, co na płycie się znalazło już wcześniej słyszałem. I to był mój najpoważniejszy zarzut. Ale ja po prostu nie potrafię być obiektywny w stosunku do twórczości Amorphis. I mimo tego, że już kilka pierwszych przesłuchań bezwstydnie obnażyło wszystkie słabości albumu, to każde następne przynosiło jakieś pozytywy.

Kiedyś Amorphis miało fajny zwyczaj, że między regularnymi, dużymi albumami wydawali cztero - pięcio utworowe EPki. Były one na maksa dopracowane i stanowiły prawdziwe perły w koronie zespołu. Kiedy stwierdziłem, że być może płyta powstała za szybko, że może powinna być bardziej dopracowana, aby bardziej zaskakiwała słuchaczy i wgniatała ich w ziemię, że może Finowie powinni trochę odpocząć i popracować nad utworami, postanowiłem wybrać te cztery utwory, które jeśli trafiłyby na EPkę pod tytułem 'Skyforger', to byłbym zadowolony. Trzy pewniaki znalazłem od razu. Ale im dłużej słuchałem płyty, tym bardziej stwierdzałem, że szkoda by było zmarnować tak dobre utwory, jakimi są pozostałe piosenki. Nie są wybitne - fakt. Ale za to się ich rewelacyjnie słucha. Amorphis wyszła świetna płyta do słuchania mimochodem, do tego, by leciała sobie gdzieś w tle i nie absorbowała uwagi. Do tego, by przykuwać tę uwagę tylko w określonych momentach - tu na solo, tu w przyspieszeniu, tu w tęsknym refrenie. I wtedy jest dobrze. Wtedy można się uśmiechnąć, odpocząć i naprawdę dobrze bawić. Wtedy można przymknąć oko na wszystkie te mankamenty, które wymieniłem powyżej.

Z tercetu 'Eclipse', 'Silent Waters' i 'Skyforger' najsłabiej wypada ten ostatni. Być może muzycy są po prostu zmęczeni, lekko się wypalili. Powrócili tym albumem w rejony 'Am Universum' i 'Far From The Sun', gdzie wyraźnie flirtowali z muzyką lat 70-tych i pop-rockiem. Można nazwać to ich naturalną drogą rozwoju, ja jednak obawiam się, że o ile nie wezmą urlopu, ich kolejne dzieło może być jeszcze bardziej miałkie. A byłoby szkoda. W każdym razie nowy album Amorphis polecam przede wszystkim fanom, ci zaś, którzy nie znają wcześniejszych dokonań Finów, powinni raczej wybrać na start któryś z dwóch wyżej wymienionych albumów.