czwartek, 18 grudnia 2008

Mam Talent - Star Wars edition.

Czy zastanawialiście się kiedyś, o ile uboższy byłby nasz świat, gdyby nie było Gwiezdnych Wojen? Gdyby George Lucas miast kreować nowe światy i wspaniałe historie przerzucał skrzynki w 'Wall-Marcie'? Gdyby słowa 'Luk, ajm jur fada...' były kojarzone tylko z przyznaniem się do ojcostwa gdzieś w dusznej sali sądowej w południowym Teksasie?

Ale na całe szczęście Gwiezdne Wojny zaistniały w zbiorowej świadomości. Obrosły kultem i zainspirowały setki naturszczyków do dołożenia swojej cegiełki do świata, gdzie byle rolnik z pustynnej planety może uwolnić galaktykę od jarzma Tych Złych... Oto całkowicie subiektywny wybór kilku z nich...



Trzeba przyznać, że John Williams napisał bardzo sugestywną muzykę. taką, która sprawiała, że ciarki chodziły człowiekowi po plecach. Ciężko jest znaleźć jej lepszą wizualizację, niż to, co pokazali panowie od Lego Star Wars. Majstersztyk.



Tak, 'Marsz Imperialny' inspirował wielu. Grupa Vader w początkach swej działalności wychodziła na scenę przy jego dźwiękach. Metallica nagrała swoją wersję razem z filharmonikami z San Francisco. Również grupy Epica i Rage Against the Machine coverowały ten utwór. Jednak na mnie największe wrażenie zrobiła wersja jakiejś nieznanej kapeli garażowej, która święci tryumfy w sieci :)



Marsz Imperialny ma w sieci setkę różnych wykonań. Obok klasycznych, można znaleźć kilku zapaleńców, którzy machają do nas z ekranu piszcząc: 'Patrz, potrafię to zagrać na...' na tubie, trąbce (choć tu akurat wykonanie innego motywu zrobiło na mnie większe wrażenie) czy perkusji (o setce wersji na gitarę nie wspomnę). Ponad wszystko wybija się jednak wykonanie na stację dyskietek 3,5' i brak orkiestry :)



Nie samym metalem człowiek żyje, więc nietaktem byłoby pominięcie remiksów elektronicznych utworów J. Williamsa. Niestety, większość z nich jest totalną kichą - puszczeniem oryginalnego nagrania przyspieszonego do 320 bpm z dodaniem umcyków w tle. Powyższe wykonanie 'Duel of the Fates' jest jednak na tyle interesujące, że warto je wysłuchać. Dla amatorów lat 80-tych, lustrzanych kul i kolorofonów polecam jeszcze grupę Meco. Będę jednak miłosierny, i pominę (prawie ;) ) gwiezdno-wojenny gangsta rap. :) (Nie, naprawdę nie mogłem się powstrzymać :P ).



Tu zaś mamy prawdziwy majstersztyk. Nowa jakość w fan-fiction, i choć w tym medleyu nie ma ani jednej nuty z Gwiezdnych Wojen (tylko z innych filmów, do których muzykę stworzył J.Williams), to jego tekst odnosi się w całej rozciągłości do Gwiezdnej Sagi. Wykonanie nie pozostawia absolutnie nic do życzenia. Czapki z głów, przed wami jednoosobowy chór!


P.S. Jeśli będziecie mieć szczęście, traficie do Disney's Hollywood Studios, gdzie będziecie mogli obejrzeć jedyny w swoim rodzaju taneczny show, zaś waszej pociesze być może uda się zostać patafianem, a nawet uratować Galaktykę, używając Mocy ;).

środa, 17 grudnia 2008

Czytelnicze trzy po trzy.

Co poniektórzy narzekają. Że niby nie piszę. Że ledwie zaczęli czytać a już blog obumiera.

Trudno.

Nigdy nie twierdziłem, że wpisy będą cykliczne.

Dla rozruszania taka jedna zamiast śnieżką cisnęła we mnie książkowym łańcuszkiem blogowym. Czekaj no, jak tylko będę miał okazję, to odpłacę pięknym za nadobne...

Jedziemy.

O jakiej porze dnia czytasz najchętniej?

Czytam bez przerwy... czytam, kiedy tylko się da... tak, to by było zbyt piękne. Czytam, kiedy znajdę na to czas. Kiedy stwierdzę, że książka kusi mnie bardziej niż mecz, niż partyjka w FIFĘ czy godzinka spędzona gdzieś w Azeroth. Czytam, kiedy z różnych względów nie mogę robić innych rzeczy. Pora dnia jest mi obojętna, choć od kiedy pamiętam, zawsze najlepiej czytało mi się późną nocą. Niestety, teraz późną nocą mam ciekawsze rzeczy do roboty. Na przykład sen...

Gdzie czytasz?

Prościej będzie napisać gdzie NIE czytam i dlaczego. Nie czytam w wannie - przypadkowa kąpiel nie wyszłą by książce na dobre, a ja jestem książkowym purystą i każde uszkodzenie traktuję jak największą zniewagę. Nie czytam w samochodzie - nawet gdy nie prowadzę. Uważam bowiem, że ulotna chwila zauważenia czegoś ciekawego za oknem, choćby na ułamek sekundy, jest cenniejsza niż obcowanie nawet z najlepszą książką. Nie czytam w metrze, gdyż nim nie jeżdżę. Wszędzie indziej, jak najbardziej. Do dziś pamiętam moje ostatnie wakacje między liceum a studiami, kiedy najwięcej książek pochłonąłem przed ekranem komputera. Heroes of Might and Magic III chodził na moim sprzęcie bowiem tak wolno, że w trakcie ruchów komputerowych przeciwników potrafiłem przeczytać 4 do 6 stron książki. W pracy, jeśli tylko mam odrobinę spokoju, wyciszam się przy lekturze. Lubię czytać w światyni dumania, doprowadzając czasem pozostałych domowników do szału.

Jeśli czytasz na leżąco (w łóżku) to czytasz najchętniej na plecach czy na brzuchu?

Najchętniej czytam z założoną prawą nogą za karkiem. Co za pytanie, niech mnie drzwi ścisną. Gdy leżę w łóżku, nawet z książką, to wiercę się nieustannie wciąż zmieniając pozycję. Ruch to podstawa.

Jaki rodzaj książek czytasz najchętniej?

Komiksy! Szybko się je czyta i mają kolorowe obrazki! Poza komiksami - wszystko. Posiadam zadziwiającą cechę, która pozwala mi doczytać do końca nawet najgorszy chłam. Niestety, ta sama cecha podczas czytania czasopism (średnio 3-4 na miesiąc) nakazuje mi czytać również stopki redakcyjne. Ale subiektywnie mogę stwierdzić, że unikam literatury iberoamerykańskiej, lubię zaś amerykańskich pisarzy pochodzenia żydowskiego. Nie mam także nic przeciwko indyjskiej publicystyce naukowej (pewnie dlatego, ze jeszcze nic z tego nurtu nie czytałem ;) ).

No i pramatka i praojciec mojego czytelnictwa - fantastyka wraz z horrorem.

Książka, która zmieniła najwięcej?

Dawno, dawno temu, w mojej rodzinie był płacz i zgrzytanie zębów. Dorośli nie byli dla siebie mili, a płacz dzieci i reszty domowej trzódki echo niosło daleko po blokowisku. Aż nagle pewnego dnia w domu pojawiła się Książka-Która-Zmieniła-Najwięcej. Od tej pory wszyscy żyli w zgodzie i w radości, długo i szczęśliwie ;).

Co czytałeś ostatnio?

Ostatnio miałem epizodyczne dyżury w call center Konferencji Klimatycznej ONZ, gdzie była taka cisza i spokój, że podczas nich udało mi się przeczytać trzeciego Gamedeca (który rozkręca się z każdą kolejną stroną, i którego polecam amatorom dobrego sci-fi), mini-serię Brooksa o zombie ('Survival', cóż, zirytował mnie potwornie, zaś 'Wojna Z' okazała się całkiem smakowita), staroć Kinga czyli 'Blaze' (dzięki której to książce zorientowałem się, ze o ile nowe propozycje Kinga coraz trudniej mi przełknąć, o tyle starsze - są esencją tego, czego oczekuję od powieści akcji), 'Wigilijne Psy' Orbitowskiego (bardzo nierówne, ale niezłe opowiadania, przywodzące na myśl dawnego Kinga właśnie) i antologię pisarzy czeskich 'Zachowuj się jak porządny trup' (która może świetnym antologiom rosyjskim nie dorównała, ale pokazała, że za naszą południową granicą pisze kilku ciekawych autorów ;) ).

Co czytasz aktualnie?

Aktualnie nadrabiam zaległości czasopismowe. Mystic Art, Metal Hammer, Playboy i kilka numerów CD Action. Na Święta pewnie zacznę 'Ulissesa' albo 'Sagę o Ludziach Lodu'...

Używasz zakładek czy zaginasz rogi? Jeśli używasz, to jakie one są?

Nie używam zakładek, nie zaginam rogów. Gdy odkładam książkę, to albo kładę ją grzbietem do góry (czym wkurzam strasznie taką jedną), albo staram się zapamiętać stronę, na której skończyłem.

Co sądzisz o książkach do słuchania?

Świetna rzecz, z której korzystałem namiętnie zwłaszcza w podstawówce, gdy szybko - i znacząco - pogorszył mi się wzrok. Wysłuchałem tak min. 'Hrabiego Monte Christo' (który czytany 'na własne oczy' nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak ten odsłuchiwany), 'Nędzników' i inne dzieła literatury francuskiej. Z polskich audio-książek wysłuchałem szeregu nagrań Sienkiewicza, Kraszewskiego i tego kolesia od pracy u podstaw. Co istotne - książki do słuchania nagrywane były przez czołowych polskich aktorów - Kwiatkowską, Fronczewskiego, Opanię czy Gajosa. Wielokrotnie to ich sposób czytania, narracji, robił większe wrażenie niż treść samej książki.

Co sądzisz o e-bookach?

Sądzę, że dzięki opcji szybkiego wyszukiwania danych przez komputer są przyszłością opracowań technicznych czy prawnych, a także większości instrukcji obsługi czy pism specjalistycznych. Być może podręczniki wydane w takiej formie byłyby przejrzystsze i bardziej zrozumiałe. Jeśli jednak mam czytać dla przyjemności, nie ma jak stary dobry papier...

Łańcuszka nie przekazuję dalej, bo jestem bucem :) Wszystkie znajome blogi ktoś już łańcuchem tym zdzielił, a jeśli nie zdzielił, to pewnie zdzieli w niedługim czasie. Blogosferowicze, których podglądam cichutko od czasu do czasu chyba nie byliby zachwyceni, gdyby ni z tego ni z owego jakiś obcy buc ciepnął im książkowy łańcuszek? W końcu ile mozna pisać / rysować dowcipy o książkach? ;)

piątek, 17 października 2008

Gdzie Polak jest Polakiem.


Disclaimer: Poglądy zawarte w poniższym tekście są jedynie trzeźwym spojrzeniem piszącego, osoby jak najbardziej niewierzącej, na otaczającą go rzeczywistość. Dla katolika mogą być obrazoburcze, dla patrioty mogą być antypolskie. Istota myśląca wyciągnie swoje własne wnioski.

Podobno jeden obraz wart jest tysiąc słów.

Nawet tysiąc słów to zbyt mało, aby opisać ogrom wrażeń, jakie targały mną po wizycie w Licheniu. Licheń, to mała wioska, w której wedle legendy odnaleziono w szczerym polu 'cudowny obraz' Matki Boskiej. Wedle źródeł słynący z cudów wizerunek Matki Bożej Licheńskiej pochodzi z drugiej połowy XVIII w. Nieznany malarz na cienkiej, modrzewiowej desce przedstawił pełną smutku Najświętszą Maryję Pannę, spoglądającą na rozpostartego na Jej piersiach orła białego w koronie. Obraz przeznaczony był najpierw do prywatnych modlitw, szybko stał się jednak obiektem kultu. Niemały wpływ miały na to objawienia Matki Bożej w pobliskim lesie - a to wzywała do nawrócenia, a to straszyła zarazą, a to prosiła o modlitwę.

W Licheniu pierwotnie stała sosna z maleńką kapliczką z obrazem, jak podają źródła (...) sosna była smukła, gałęzista, rosła bujnie, ale potem pielgrzymi zaczęli ją obłupywać na relikwie, bo one uzdrawiały chorych i wtedy drzewo zaczęło schnąć. Podparto je drągami, aby się nie przewróciło. W roku 1902 sosnę obmurowano - tak, że znalazła się a kapliczce. Kapliczka szybko zmieniła się w kościół, malowniczo położony nad brzegiem jeziora, w pobliżu źródełka, które miało mieć uzdrawiającą moc. Historia zaś nabrała tempa w momencie, gdy w 1949 roku do Lichenia sprowadzeni zostali Mariani. (...) Licheń po wojnie był jedną z najuboższych wsi i parafii w Polsce. Prowadziły tu wyłącznie polne, piaszczyste lub błotniste drogi. Domki, najczęściej z gliny, pokryte były słomianą strzechą. W pobliżu kościoła znajdował się długi "czworak" dworski, sterczące mury i komin zniszczonej gorzelni. Ubogi kościół, zaniedbany cmentarz, mała, odrapana plebania i piękna, otoczona lasami i wodą okolica to był widok, jaki ukazał się oczom przybyłych do Lichenia marianów. Taką sytuację zastał ks. mgr Eugeniusz Makulski, którego biznesplan stał się zaczątkiem jednego z najbardziej niezwykłych przedsięwzięć w powojennej Polsce.

Mariani robili wszystko, aby Licheń trafił na mapę polskich sanktuariów maryjnych, obok zakorzenionych głęboko w tradycji Jasnej Góry, Świętej Lipki i innych. Cóż zrobić, by przywabić pielgrzymów w szczere pole, do miejsca bez tradycji historycznych, w sytuacji, gdy w promieniu 50 kilometrów od dowolnie wybranej miejscowości w Polsce istnieje jakieś 'cudowne żródełko'? Do tego trzeba śmiałego planu. I ksiądz Makulski taki plan znalazł.

Po przemianach ustrojowych 1989 roku rozpoczęły się dobre czasy dla Kościoła Katolickiego w Polsce. Pierwsi 'biznesmeni', ci od białych skarpetek i straganów z towarami z Berlina Zachodniego, potrzebowali wsparcia ideowego. W dobrym tonie były hojne ofiary na kościół, a ludzie ci zaprawdę mieli co ofiarować. Powstał więc plan, że w Licheniu ex nihilo powstanie Bazylika, przyćmiewająca rozmiarem i przepychem świątynie Rzymu, Konstantynopola czy Barcelony. Bazylika, która ma być darem Narodu Polskiego dla Matki Bożej i jej Syna, oraz jednocześnie ofiarą wotywną kościoła w Polsce na trzecie tysiąclecie. Bazylika, której budowa w całości miała być sfinansowana z darów obywateli. Największa świątynia w Polsce.

I oto jest, góruje nad okolicą niczym słowiańska Hagia Sophia, ponury symbol potęgi polskiego narodu. Skrzy się w słońcu niczym drogocenny klejnot, nocą zaś dzięki iluminacji widać ją na wiele kilometrów wokół. Monumentalny pomnik polskości, gargantuiczne uosobienie wszystkich przywar naszego ludu. Mokry sen elektoratu Samoobrony.

Diabeł tkwi w szczegółach.

Pierwsza myśl, która trafiła do mej głowy zbliżając się do Lichenia, brzmiała: 'To nie może być aż tak wielkie'. A jednak. Wyobraźcie sobie, że świątynia ta jest wysoka jak połowa Pałacu Kultury i Nauki - a więc ma jakieś 20 pięter. Oczywiście nie można mówić o kondygnacjach, bo w środku, jak w większości kościołów, jest wolna przestrzeń. Nawa główna wraz z nawami bocznymi i kaplicami ma powierzchnię dwóch boisk do gry w piłkę nożną!

Pierwsze wrażenie - także na plus. Z zewnątrz Bazylika prezentuje się bardzo okazale. Kopułę nad nawą pokryto ponoć prawdziwą złotą blachą! To widać, w słońcu widok jest oszołamiający. Do tego sporo posągów, wielkie kolumny, witraże, a w środku malowidła. Styl - przaśny barok, dużo złoceń, gwiazdy na sklepieniu. Fajne :).

Ale to pierwsze wrażenie mija szybko, gdy ktoś - jak ja - nie podda się nastrojowi panującemu w Licheniu. Gdy - jak niewierny Tomasz - wszędzie łazi, wpycha swoje łapy w ranę w boku Zbawiciela i myśli, miast modlić się. Na początku napisałem, ze jeden obraz wart jest tysiąc słów. Pora przedstawić więc kilka tysięcy słów wołających z Lichenia.


Przepych Lichenia jest typowo polski. Na pokaz. Gdy zwróciłem uwagę na wyjątkowo ładne obręcze na kolumnach z płaskorzeźbą liści dębowych i żołędzi (nie znam się na architekturze, więc wybaczcie laikowi brak fachowego nazewnictwa), okazało się, że są zrobione z tworzywa sztucznego. Nie ciężkie, odlane z żeliwa, czy wyrzeźbione w kamieniu, ale lekkie i przaśne, jak krasnale ogrodowe. Przypuszczam, że orzeł, który zrywa się do lotu na zdjęciu powyżej, jest również zrobiony z podobnego materiału. Posadzki w bazylice są kamienne. O ile nawa główna szczyci się pięknym ułożeniem płyt, a nawet mozaiką przed ołtarzem, o tyle boczne przejścia między ławkami sprawiają wrażenie układanych z tego materiału, który akurat dowieziono, czyli 'tu czarny granit, tam czerwony', bez ładu i składu. Choć mogę się mylić, i - jak w Indianie Jonesie - podłoga kryje w sobie jakieś malowidło, które można ujrzeć tylko z krużganków czy chóru.

Wnętrze świątyni ma onieśmielać przepychem. I tak jest, kolumny są złocone, ale perfidną złotą farbą Duluxa czy innej Śnieżki. Pod sufitem rozciąga się prawdziwe niebo pełne gwiazd. Zawsze myślałem, że gwiazdy w kościele to symbole, i musi być ich określona liczba, by symbolizowały... no... te symbole. Tu zaś sufit upstrzony jest gwiazdami. Z uwagi na gabaryty świątyni można przyjąć, że będzie ich po jednej na każdego apostoła, dzień w roku, błogosławionych a i jeszcze zostanie trochę na ewentualne beatyfikacje :) No i organy - umieszczone nietypowo, bo nie tylko na chórze, ale i w różnych punktach kościoła - ciekawe tylko, czy rzeczywiście grają, czy nie są to atrapy, a dźwięki nie pochodzą ze sprytnie ukrytych głośników nagłaśniających przysłowiowe Casio...
Tu widok w stronę ołtarza z nawy bocznej. Same nawy boczne mają rozmiar sporego kościoła. Widać też całkiem niezłe, stylizowane malowidła nad wyjściem do zakrystii. Zwróćcie też uwagę na ilość małych obrazków wiszących niedaleko ołtarza. Na zdjęciu wydają się malutkie, w rzeczywistości każdy z nich ma ponad metr wysokości...

Pamiętacie orzełka z kolumny sprzed świątyni? Tu siedzi jego brat bliźniak. W ten sposób doszliśmy do bardzo ciekawej sprawy. Licheń musi budować swoją pozycję wśród sanktuariów polskich. Jasna Góra ma Czarną Madonnę, Szwedów, Kordeckiego - słowem - historię. Licheń postawił na uczucia patriotyczne. My jesteśmy solą tej ziemi. My - Polacy. My, katolicy. Wszak Polak - to katolik. Więc w Licheniu roi się od symboli. Są zrywające się do lotu orły (czy rzeczywiście wysokich lotów, oceńcie sami), są liście dębu i żołędzie wśród ornamentów (wszak dąb to typowo polskie drzewo). Jeśli powiększycie poprzednią fotę, to na obrazie o którym wspominałem zobaczycie polskich królów czekających na błogosławieństwo przed wyruszeniem w bój - skrzydła husarii przewijają się na niejednym malowidle.

No właśnie. Husaria. Ławki kościelne zabiły mnie swoim designem. Jak najbardziej jestem sobie w stanie wyobrazić morze wiernych, prostych ludzi, którzy oszołomieni Bazyliką i misterium mszy, uznają siebie za Wojsko Chrystusa, za siłę własną piersią broniącą słusznej - bo katolickiej, znaczy polskiej - sprawy. A husarskie skrzydła będą im łopotały na wietrze. 'Wodzu prowadź nas na Kowno!' chciałoby się zakrzyknąć. Ale spokojnie, Wódz także jest w tej świątyni, czeka, przyczajony, i knuje.
Na 2000 rocznicę narodzin pewnego kolesia z Betlejem przygotowano piękny obrazek w najlepszym polskim stylu. Znaczy się 12 na 5 metrów. Z jednej strony łaciną tekst 'Chrystus się nam narodził', z drugiej 'Polska zawsze wierna', a po środku 'Chałwa na wysokościach' :). Kogóż to nie mamy na tym obrazku - są i Chrzciciele, i Obrońca Chrześcijaństwa (z otomańskim buńczukiem u stóp), Prymas i Elektryk, jest Urna Krzywdy (wraz z Urną Bohaterów), jest Wirtuoz i Męczennik, wreszcie Wódz i Wyzwoliciel - a wszyscy w cieniu Papy. W tle majaczą Giewont, Jasna Góra, Wawel i Kolumna Zygmunta. No i nieśmiertelne polskie wierzby. Piękne.



Teraz pora na kącik pamięci o Jakże Ważnych Polakach (Patrzcie I Uczcie Się). Bez nich nie byłoby mowy o wolnej Polsce, orzełki to moglibyście podziwiać, ale dwugłowe ;). Wielcy to byli ludzie... ale czy naprawdę trzeba uczcić ich pamięć bohomazami ućkanymi w świątyni?? Podkreślam - to nie muzeum, to miejsce kultu! Czy może mam przed takim obrazem odmówić nowennę do Matejki... 'O, Janie, ześlij na mnie wenę, albowiem wielkie były dzieła Twoje...'.

Przed świątynią stoi Papa. Jego pomniki stają się teraz tak powszechne, że chyba każdy się zdążył do nich przyzwyczaić. Ten jednak pomnik jest szczególny. Dla mnie bowiem, jest to pomnik pychy ludzkiej porównywalny w biblijną Wieżą Babel. U stóp Papy klęczy bowiem pewien megaloman, ofiarujący Papieżowi owoc swojej megalomanii, który zresztą stoi za plecami posągu. Jakże pysznym człowiekiem trzeba być, żeby w taki sposób siebie uwiecznić! Czy pomnik jest ze spiżu - nie sprawdzałem. I tak nie udałoby mi się przeskoczyć cokołu...

Po wizycie w Bazylice nastąpiła ta przyjemniejsza część zwiedzania - park, który przepięknie wygląda tej jesieni, kościółek nad jeziorem i wspomniane na wstępie źródełko. Cisza, spokój i wiewiórki harcujące na drzewach i ganiające się między krzewami. Sielanka. Licheń ma miejsca, które potrafią zauroczyć...

Ale niestety przyjemność czerpaną ze spaceru musiały niweczyć upakowane gęsto sklepiki z pamiątkami, księgarnie katolickie i stoiska z dewocjonaliami. Dla każdego coś szczególnego - od okropnych fluorescencyjnych figurek Maryi, przez specjalne buteleczki na cudowną wodę, po płyty CD z 'ulubionymi piosenkami papieża'. Jakby Jan Paweł II nie słuchał innej muzyki poza 'Barką' i 'Czarną Madonną'! Do tego wszędzie rozstawione solidne skrzynie - skarbonki 'na budowę świątyni', które szybko upłynniają zbędny bilon z kieszeni wiernych... No i nowość - elektryczny symbol modlitwy - wrzuć pieniążek (1, 2 lub 5 PLN) a zapali się żarówka i będzie widocznym symbolem Twoich modłów.

Na koniec - wisienka na torcie. Golgota. Tjaaaa... W Licheniu można przejść specjalną, pokutną drogę krzyżową. Oczywiście jest pomyślana tak, aby tłum rozmodlonych staruszek wiernych dał sobie radę z jej pokonaniem. Na początku myślałem, że Golgota mnie niczym nie zaskoczy. Myliłem się bardzo. Już na starcie rozśmieszył mnie fakt, że co kilkanaście kroków, między tabliczkami z nazwami miejsc w których ginęli Polacy (Majdanek, Katyń, Pawiak) znalazły się - uwaga - relikwie w postaci Kamieni. Kamień z Góry Kuszenia, z Góry Kazań, z Grobu w Jerozolimie. Fajnie fajnie, gdyby nie szczegół, ze kamienie te to fragmenty jakiejś specjalnej ceramiki wtopione w narzutowe głazy, z jakich usypana jest Golgota. Do tego obok schodów pokutnych, które z uwagi na bardzo niski strop należy pokonywać na kolanach, znalazły się również Groty. Niektóre były stylizowane na groby Jezusa i Maryi (w końcu to Licheń), inne zaś... (UWAGA: Sceny drastyczne!)


Przyznam szczerze, że te obrazy warte są nie tysiąc, a dziesięć tysięcy słów. Komentował nie będę. A, dla rozładowania atmosfery, warto rzucić okiem na jedynych mieszkańców Lichenia, którzy żyją sobie spokojnie, modląc się jedynie o orzechy :)

poniedziałek, 22 września 2008

Dobry Pretekst nie jest Zły.


Czasami człowiek musi, inaczej się udusi...

Jestem stworzeniem dosyć towarzyskim. Oznacza to między innymi fakt, że od czasu do czasu męczę znajomych swoją obecnością. Telefonuję, mailuję, eSeMeSuję, puszczam znaki dymne a nawet próbuję przekazu podprogowego, aby zorganizować spotkanie. Takie spotkania stanowią formę miłego spędzania czasu i stanowią doskonały pretekst do spełnienia kilku(nastu) toastów. Jednakże nie ma róży bez ognia...

Przyszedłem wcześniej, gdyż nie miałem co robić...

Kiedy byłem studentem, i miałem ochotę się napić, wystarczyło wziąć flaszeczkę i udać się do któregoś ze znajomych. Znajomy ten, o ile był w domu, z reguły entuzjastycznie przyjmował perspektywę spędzenia kilku godzin na nocnych Polaków rozmowach i wyjmował na stół kiszone ogóreczki bądź inną zagrychę. Towarzystwo narastało zgodnie z zasadą śnieżnej kuli i wieczór najczęściej kończył się w jakimś lokalu na mieście.

Dzwonię do ciebie, bo niestety nie mogę z tobą rozmawiać. Co? No jest u mnie parę osób. Nie, nie znasz, zagraniczni.

Dziś niestety tak dobrze nie ma. Znajomych o mającej nastąpić wizycie należy odpowiednio wcześniej uprzedzić, bądź zorganizować imprezę na własnym terenie. Poza tym nie uchodzi już popijanie bez okazji - teraz, gdy nikt nigdy nie ma na nic czasu, trzeba mieć dobry Pretekst.

Pretekstem może być w zasadzie wszystko. Jednakże należy go bardzo ostrożnie i umiejętnie wybrać, dostosowując go do gustów osób nękanych zaproszeniem. I tak:
- koncert ulubionego zespołu to dobry sposób na imprezę nawet w ciągu pracowitego tygodnia. Należy tylko pamiętać, że dla niektórych koncert 'ultrapodziemnej kultowej hordy z Singapuru' nie jest atrakcyjny, oraz żeby nie zapraszać czarnoskórych braci na koncert kapel z nurtu RAC/oi!
- piłka nożna to świetny wybór! Liga Mistrzów, Puchar UEFA, reprezentacja, liga.... Codziennie jest jakiś mecz! Nawet, jeśli to retransmisja Pucharu Intertoto czy rozgrywek Pucharu Ekstraklasy - jest na co popatrzeć, co pokomentować, i czego się napić. Należy tylko pamiętać, że nie wszyscy lubią oglądać mecze - takich abnegatów należy podejść specjalnie, najlepiej obiecując jakieś domowe wypieki Pani Domu, bądź ultraspecjalny pokaz dopingu wraz z symulacją zamieszek.
- ostatnio hitowym Pretekstem są gry planszowe. Co prawda spotkanie przy grach planszowych wymaga inwestycji pieniędzy (mam wreszcie 'Talizman Śmierci'!, czy: mam najnowszy dodatek do 'Osadników z Karkasony'!!) bądź czasu (wyszperałem wreszcie tą kultową grę 'Posępni Poszukiwacze Straconego Imperium'!!!), ale na ten haczyk łapią się wszyscy, licząc na rozrywkę na wysokim poziomie. Koniec i tak jest zawsze taki sam - po osiągnięciu pewnego stanu świadomości gracze poświęcają się dyskusjom na temat możliwości wymiany baraniny na żyto i wyliczaniu obrażeń możliwych do zadania 'Pluszowym Misiem Rozkładu +2', alkohol leje się gęsto, a na to, co się dzieje na planszy zwracają uwagę tylko kot i osoba, która akurat prowadzi.

If ju wud lajk sam fain plis help jurself, Dżeri.

Jestem pewien, że Pretekstów do wspólnych spotkań można znaleźć jeszcze dużo więcej, i że każdy ma jakieś swoje ulubione samograje Pretekstowe w repertuarze. Choć czasem brakuje mi możliwości zameldowania się z flaszką u znajomych bez zapowiedzi i wyżłopania jej ot tak, dla umilenia czasu.

[Post sponsorowały ubiegłotygodniowe Preteksty:
- koncert 'Boogie Chilli' Pod Pretekstem;
- wtorkowa i środowa Liga Mistrzów;
- Austria Wiedeń - Lech Poznań w Pucharze UEFA;
- koncert 'IRA' w Lizard Kingu;
- planszówki u Konrada - pod patronatem Jacka Danielsa.]

poniedziałek, 14 lipca 2008

... i przed szkodą, i po szkodzie głupi.


Przeraża mnie sposób prowadzenia samochodu i kultura jazdy większości polskich kierowców. Może trochę zanadto się przyzwyczaiłem do zwyczajów litewskich, gdzie byliśmy co prawda tylko 8 dni, ale to co się dzieje w Polsce przerasta ludzkie pojęcie. Na Litwie zrobiliśmy ponad tysiąc kilometrów, zaś aby na nią w ogóle wjechać, drugie tyle. Nie mieliśmy przez ten czas ani jednej groźnej sytuacji na drodze. Litwini jeżdżą może trochę brawurowo (i bez szacunku dla maszyny), ale w sumie zgodnie z przepisami i kulturalnie (np. co w Polsce jest niesłychane, zatrzymują się przed przejściami dla pieszych i przepuszczają przechodniów!). Jeśli jadą wolniej, bez problemów pozwalają się wyprzedzić. I tak dalej, i tak dalej.

W ten weekend postanowiliśmy odwiedzić moich rodziców, więc mieliśmy do zrobienia 200 km nad morze. Kierowcy jeździli jak szaleni, bo przecież muszą być na miejscu jak najszybciej, bo 'nie zdążą się opalić'. Huzzah, wyprzedzanie na trzeciego, na podwójnej ciągłej, zakręcie, pod górkę, a najlepiej wszystko na raz. Wyprzedzanie mimo iż widzę, że z przeciwka ktoś nadjeżdża? Spoko, skoro ja go widzę, to i on widzi mnie, i zjedzie na pobocze. Albo zdążę się schować w tym sznurku samochodów, który jest przede mną. Przecież muszą mnie wpuścić! A jakie były fantastyczne warunki do jazdy! Burza za burzą, a więc mokro, woda w koleinach, ciśnienie szaleje - nie wiem, jak to działa na innych, ale ja mam wtedy problemy z koncentracją i ogólnie kiepskie samopoczucie. Wyniki?

Dwadzieścia kilometrów za Poznaniem pierwszy wypadek. Z uwagi na to, że już był zorganizowany przejazd, wiele nie było widać. W każdym razie był motocykl (z rodzaju tych, co do stówy w 4 sekundy się rozpędzają) w rowie, i były dwie karetki pogotowia, i była na poboczu roztrzęsiona blondyna w kombinezonie motocyklowym, i stały dwa inne motocykle. Ciekawe, czy było to zwykłe 'kozaczenie', czy może bardzo się spieszyli nad morze?

Dojeżdżając do Chodzieży warunki pogodowe pogorszyły się jeszcze bardziej, więc zwolniłem do 80tki i zjechałem na pobocze, pozwalając się wyprzedzić dwóm autom, które od jakiegoś czasu za mną jechały. Wjazd do miasta od strony Poznania to dosyć stromy zjazd z zakrętami i koleinami. Okazało się, że pierwszy z samochodów, które moment wcześniej przepuściłem, zjechał na lewy pas i zderzył się czołowo z nadjeżdżającym z przeciwka autem. Najprawdopodobniej zawiniła brawura i niedoświadczenie kierowcy (miał najwyżej 20 lat), prawdopodobnie wjechał prawym kołem w kałużę (wypełnioną wodą koleinę?), poczuł jak go ściąga w prawo i za mocno skontrował kierownicą w lewo, wyjeżdżając na przeciwległy pas. Dzięki temu zyskałem niezapomniane, pełne emocji chwile biegania z gaśnicą (na szczęście żaden z wraków nie zajął się ogniem), Moja Lepsza Połowa mogła zapoznać się z procedurą dzwonienia pod numer alarmowy (112), a pasażerowie drugiego samochodu, który wyprzedzał mnie chwilę wcześniej mieli szansę udzielenia pomocy poszkodowanym (którzy, o dziwo o własnych siłach, wydostali się z wraków). Straż pożarna zjawiła się na miejscu po jakichś 5 minutach (ale miała najbliżej, no i 112 obsługuje właśnie straż), pogotowie chwilę później, policja na końcu. Były cztery osoby poszkodowane - młody kierowca volkswagena, sprawca wypadku, któremu - jak to zwykle bywa - nic widocznego się nie stało, chyba że później dostał po mordzie od kierowcy drugiego wozu, który wyglądał tak, jak by miał na to niewąską ochotę, czemu się w ogóle nie dziwię. Była młoda kobieta, pasażerka drugiego wozu, w szoku, ale bez widocznych obrażeń. Było jej małe dziecko, najwyżej roczne, które przejmująco płakało - i było w tym płaczu coś iście przerażającego, mianowicie fakt, że na dobrą sprawę nie wiadomo było, czy coś się mu nie stało, czy płacze z bólu, szoku, czy przestrachu, czy po prostu wyczuwa niepokój swoich rodziców. I był kierowca, głowa rodzinki, z rozbitymi wargami, możliwe, że ze złamanym nosem, plujący krwią, straszny, i wkurzony. Oba samochody nadawały się do kasacji, volkswagen miał zmiażdżony cały przód, ale to samochód w który uderzył wyglądał najgorzej - nie dało się stwierdzić, jakiej był marki, silnik, który miał umieszczony z przodu, cały był wyrwany z komory. Droga, oczywiście, została zatarasowana przez oba wraki. Od razu też pojawiły się samochody, które widząc tworzący się korek i to, że nikt nie nadjeżdża z przeciwka, próbowały przejechać pomiędzy wrakami. Spowodowało to fakt, że gdy już nadjechały karetki pogotowia, nie miały się gdzie zatrzymać, bo auta próbujące ominąć kolizję stały na obu pasach. Musiałem przez to bawić się w kierującego ruchem, ale generalnie zostałem olany. Dlaczego? Nikt się przecież nie cofnie, skoro 'jest szansa przejechania'. Ludziom brakuje wyobraźni.

Po godzinie policja zorganizowała objazd, bo jeszcze przez jakiś czas techniczni mieli trzaskać foty i zbierać inne dowody w sprawie. Zanim odholowano by wraki, minęłyby co najmniej trzy kolejne godziny. Objazd był super. Miły pan policjant błędnie poinstruował nas odnośnie miejsca, w którym należało zjechać z głównej trasy, i tylko fakt, że kojarzyłem mniej więcej miejsce, w którym mogłem skręcić pozwolił nam odnaleźć właściwą drogę. Ten sam pan policjant wcześniej zasugerował nam, że możemy oszczędzić sobie czasu i kilometrów, przejeżdżając przez miejscowy punkt widokowy, wąską polną drogą, w nieznanym terenie, w czasie burzy. Dziękuję bardzo, nie mam zamiaru skończyć zawieszony gdzieś na wyrwie albo zakopany w błocie. Wracając do objazdu - droga była owszem, asfaltowa, ale bardzo wąska. Noc była ciemna, padał deszcz, a błyskawice raz po raz rozświetlały niebo. Idealna sceneria na rozpoczęcie horroru, ten archetyp zadziałał na mnie tak bardzo, że zacząłem się zastanawiać, co zrobię, gdy a) zabraknie nam paliwa, b) złapię gumę, c) samochód po prostu przestanie działać. Jako, ze niczego konstruktywnego wymyślić nie potrafiłem, skoncentrowałem się na omijaniu legionów żab, które wyległy na rozgrzany asfalt, na który lały się litry wody z niebios. Muszę ze wstydem przyznać, że w pewnym momencie przestałem je omijać, całkiem słusznie zresztą twierdząc, że jeśli nie rozjadę ich ja, to rozjadą pozostałe auta, które niechybnie zostały skierowane na tę samą trasę.

W domu byliśmy wpół do drugiej w nocy.

Jeśli myślicie, ze to koniec emocji, to się grubo mylicie. W niedzielę przecież musieliśmy wracać do Poznania, wszak pora pojawić się w pracy. Już przy wyjeździe z Koszalina widzieliśmy sytuację, która o włos mogła skończyć się stłuczką. Oczywiście, wszystkiemu winne wyprzedzanie na skrzyżowaniu. Baba jechała równo, postanowiła skręcić w lewo na skrzyżowaniu. Zauważyła, że jest akurat wyprzedzana, więc zwolniła, ale nie wzięła pod uwagę tego, że może być wyprzedzana jednocześnie przez dwa, jadące zderzak w zderzak, samochody. Gdy pierwszy z nich ją minął, skręciła. Drugi, na szczęście też odbił w lewo, zatrąbił, a baba w ułamku sekundy przestała skręcać i zatrzymała się. Przez to i ja musiałem ostro zahamować, aby uniknąć wjechania jej w zad. Ładny początek :)

30 kilometrów dalej korek. Musiało coś się stać. Nie myśleliśmy długo, tylko wybraliśmy jazdę dłuższą, węższą, ale przez to mniej uczęszczaną trasą przez Czaplinek, Wałcz i Czarnków. Od Wałcza leje. W samym mieście doszczętnie rozbity mercedes, który 'owinął się' wokół drzewa. Tuż obok sporo siatek z porozrzucanymi zakupami. Niedaleko był sklep. Karetki już nie było, zostały za to dwa radiowozy.

Trasa między Trzcianką a Czarnkowem. Leje tak, że wycieraczki nie nadążają zbierać. Jadę w kolumnie samochodów, gdzieś z przodu jedzie autobus. I dziwię się jak jasna cholera, że ciągle z tyłu na lewym pasie widzę kolejne auta, wyprzedzające całą tę cholerną kolumnę.

Polacy to jednak idioci.

Aha, dziś bez zdjęć i odnośników, chcecie sobie pooglądać wraki, to wpiszcie w google słowo 'wypadek' i popatrzcie na obrazki.

wtorek, 8 lipca 2008

Z warząchwią i kopyścią przez Litwę


Kiedy wyjeżdżam za granicę pamiętam o trzech rzeczach: wygodnych butach, rozdzielaniu miejscowej waluty między co najmniej trzy portfele oraz tym, by kiedy tylko się da kosztować smaków miejscowej kuchni. Dzięki temu zawsze wracam pełen nowych doznań (wszak nie zawsze pozytywnych :) ). Tym razem trafiłem na Litwę, gdzie moje soki trawienne musiały stawić czoła takim okropieństwom, jak suszone ryby, świńskie uszy czy sfermentowany chleb.

Trakai.
Kybliny i Baltas.

Pierwszego dnia podróży trafiliśmy do karaimskiej restauracji w Trokach. Kuchnia Karaimów bierze wiele z kuchni tureckiej i tatarskiej, więc nietaktem byłoby nie wykorzystać okazji i nie spróbować tego, co mają do zaoferowania. Najbardziej znaną potrawą są kyblyny - całkiem spore smażone pierogi nadziewane baraniną, wołowiną bądź - jak wszędzie na Litwie - nadzieniem z ziemniaków i twarogu przypominającym nasze 'ruskie pierogi'. Można było również zamówić czeburaki - równie spore, najpierw gotowane a później zapiekane baraninowe pierożki (które miałem okazję kiedyś konsumować na Mazurach), a także jazmę, czyli smakowity biały chłodnik, na który skusiła się Kasia. Ponoć był rewelacyjny :) Ja zaś stwierdziłem, że najsmakowiciej w menu prezentuje się ajaklyk, czyli wypełniony baraniną pieróg z ciasta francuskiego, o rozmiarach małego czołgu porucznika Grubera, do tego skusił mnie nadziewany orzechami... pomidor. Wyboru nie żałowałem, bo takie zestawienie było nie tylko smaczne, ale pozwoliło na skuteczne wzmocnienie utrudzonego podróżą organizmu. Gdybym jeszcze wiedział, że nie będę już tego wieczora prowadził, z pewnością skusiłbym się na krupnik, znany również w Polsce specjał pochodzący właśnie z kuchni karaimskiej. Niestety, kosztowanie tego napitku muszę odłożyć na kolejną wizytę w Trokach. Za to wieczorem pełen relaks - piwko w restauracji z przepięknym widokiem na zamek. Zdecydowaliśmy się na 'Baltasa', jasne, pszeniczne piwo, podawane w wąskich, rozszerzających się ku górze pokalach, udekorowanych plasterkiem cytryny. Smak - powalający na kolana! Później, zupełnie przypadkiem, w muzeum w Pałandze dowiedzieliśmy się, że Baltas to nazwa rodzaju mlecznego bursztynu znajdowanego nad Bałtykiem. Co za adekwatna nazwa! Świeżo nalane piwo jest białe, potem, w miarę upływu czasu biel się zmienia w lekko mętny bursztyn :) Rewelacyjna, gęsta piana, która nie pozwala bąbelkom swobodnie uchodzić. Pierwszy strzał w miejscowe piwa, i od razu trafienie, do tego takie, które bardzo wysoko ustawiło poprzeczkę dla kolejnych testowanych napitków.

Vilnius.
Bliny, Chlebuś i Gira.

Wilno słynie ze swoich restauracji i cukierni. Cukierni niestety nie dane nam było odwiedzić, gdyż pogoda nie sprzyjała spożywaniu słodyczy, do tego i ja skupiłem się raczej na testowaniu piw wszelakich, które z ciastem się nie komponują :) Odkryciem dnia był schłodzony kwas chlebowy, jeszcze pracujący, który można było nabyć w jednej z sieci sklepów. Duona gira, czyli ów kwas, jest bardzo popularny na Litwie, można go zamówić w każdej knajpce, gdzie często jest przyrządzany na miejscu, dzięki temu staje się niepowtarzalny. Podawany jest również różnie - w zwykłych kubkach, w pokalach albo jak w restauracyjce w Kownie - w kamionkowej czarce, z dodatkiem rodzynek. Smakuje karmelem, bardzo leciutkim, słodkim, ale jednocześnie goryczkowatym. Co poniektórzy twierdzą, że gira jest dużo lepsza od piwa (co bzdurą jest, bo od piwa jest lepsze jedynie jeszcze więcej piwa). Plusem jest to, że po kwasie chlebowym można legalnie prowadzić (ale można się nim także upić, gdyż zawiera do 2% alkoholu). Co ciekawe, we wszystkich lokalach na Litwie można zamówić zakąskę do piwa. Może to być gotowany groch, chleb smażony z czosnkiem i serem, a nawet wędzone świńskie uszka! Trzeba było wszystkiego popróbować, zwłaszcza chleba, który w jednym z wileńskich lokali był bezkonkurencyjny. Gorący, pachnący duona, czyli chleb, nie przesuszony na grzankę, z ciągnącym się aromatycznym serem - idealna przekąska. W zestawie było kilka jego rodzajów - ciemny, miodowy ajer, pieczony na liściach tataraku (które można często znaleźć w samym chlebie!), słodowy chleb kowieński z kminkiem i jasny chleb Pałanga, pieczony bez dodatku cukru. Od dawna byłem fanem litewskiego pieczywa, ale podawane w takiej formie - to po prostu niebo w gębie! Świńskie uszka to osobny temat, smakują jak dosyć twardy, wędzony boczek, z chrząstką i dość tłusty. Interesujący smak, jednak nie na tyle, by zamawiać go do każdego spełnionego kufla. No i wreszcie bliny. Po blinach spodziewałem się tego, że będą robione z mąki gryczanej, ale jak się okazało, tak podawane są specjałem kuchni rosyjskiej, nie zaś litewskiej. Litwini robią naleśniki tak, jak my, ze zwykłej mąki, natomiast uznanie budzi wielość różnych nadzień. Od słodkich, serowych czy owocowych (pieczony banan jest wspaniały!), po grzybowe (z pieczarek lub leśnych grzybów), mięsne (kurczak lub wieprzowina) czy pikantne (duuuużo papryki). Do tego sporo sera i mamy fajny wybór. Nic dziwnego, że pewną naleśnikarnię spod Ostrej Bramy trzeba było testować dwukrotnie!

Nemencine i okolice.
Stintos, Cydr i inne wynalazki.

Po tych kulinarnych szaleństwach trzeba było odpocząć. Dzięki uprzejmości Krzysia wylądowaliśmy pod Niemenczynem w małym domku nad brzegiem jeziora. Jak jezioro - to muszą być ryby! Ryb, oczywiście, nie brakowało, tak w wodzie (łowiliśmy je raźno przez całe popołudnie i wieczór), jak i na stole. Rybami z grilla uraczyła nas Mama Krzysia, były to węgorz, łosoś, lin i - sądząc po ilości ości - leszcz. Pierwszy raz się zetknąłem z tak pieczonymi rybami, ale muszę przyznać, że były przepyszne! Może to zasługa przypraw, może - grilla napędzanego nie węglem a pachnącym drewnem, a może wspaniałego leśnego powietrza, ale smak pieczonej na grillu ryby był doskonały! Do tego Ewa wyciągnęła z plecaka inny litewski specyjał - suszone stintos. Były to małe, bardzo słone rybki, wysuszone tak, że trzeba je było żuć. Nie umiałem ich zidentyfikować, ale przypuszczam, że były to jakieś szproty. Smakowały bardzo intensywnie i ciekawie. Kiedyś, takie rybki służyły pewnie ludziom nie tylko jako pokarm, ale też jako świece :) Niezła przegryzka pod piwo :) A że rybka lubi pływać nie tylko w piwie, wziąłem się za testowanie różnych innych wynalazków, w które litewskie sklepy rzeczywiście obfitują. Na pierwsze miejsce wysunął się cydr, czyli owocowy napój alkoholowy, znany i ceniony głównie w zachodniej Europie. W lokalach podawany jest czasami tradycyjny cydr jabłkowy, bardzo smaczny zresztą, natomiast w sklepach dostępne są cydry gruszkowe, truskawkowe i wiśniowe. Największym powodzeniem cieszył się cydr gruszkowy, który jednogłośnie uznany został za najsmaczniejszy z butelkowanych (jabłkowego jednak nie dane mu było przebić). Pozostałe dwa potrafiły niestety (zwłaszcza przy powolnej konsumpcji i ociepleniu się napoju) dość mocno zalecieć siarką. Cydr owocowy dość mocno kojarzył mi się ze swojskim kruszonem, który wieki temu został wycofany z polskich sklepów. Oprócz cydru zdarzyło mi się skosztować różnych drinków, puszkowanych i butelkowanych - dżinu z tonikiem (robię lepsze, ratował go rozmiar - 0,5 litra zniknęło dosyć szybko w mej gardzieli), caipirinhy (zalatywała chemią, poza kolorem nie miała w sobie nic ciekawego) i czegoś, co nazywało się FIZZ a było paskudnym sikaczem, który smakował jak woda z sokiem i odrobiną kiepskiej wódki. Autorytatywnie stwierdzam - piwo jest dużo lepsze od tych świństw!

Kaunas.
Zeppeliny i Chłodnik.

Kowno to przede wszystkim starówka, położona u zbiegu dwóch wielkich litewskich rzek - Niemenu i Wilii. Na tejże starówce dane nam było trafić do stylizowanej na wiejską chatę restauracji, w której kosztowaliśmy kolejnego miejscowego specjału - Zeppelinów. Zeppeliny, zwane także kartaczami, to bardzo duże pierogi z mąki ziemniaczanej i tartych ziemniaków, z nadzieniem z mielonego mięsa, bądź - znów - z twarogu, podawane z kwaśną śmietaną bądź polane tłuszczem i skwarkami (kwaśna śmietana to jeden z symboli kulinarnej Litwy). Co tu dużo gadać, dwa takie pierogi nasycą stado emigrantów z Etiopii, a nie tylko jednego głodnego podróżnika :) Przepyszna sprawa! Kolejną testowaną potrawą była saltibarsciai, czyli po ichniemu chłodnik. Na różne chłodniki trafialiśmy, każdy z nich był pyszny. Czerwony barszcz z gęstą kwaśną śmietaną (znowu!), mięsem, serem, czasem jajkiem oraz dużą ilością warzyw na zimno - podawany z gotowanymi ziemniakami na osobnym spodeczku. Pychota!

Neringa.
Kołduny i Sałatki.

W Nidzie znaleźliśmy się pod koniec naszego wyjazdu, i tak naprawdę dopiero tam trafiliśmy na polecaną nam sieć pizzerii 'Cili Pica'. Mogliśmy dzięki temu spróbować naprawdę świetnych kołdunów, czyli małych pierożków. Do wyboru było nadzienie z leśnych grzybów (bardzo aromatyczne i wręcz rewelacyjne) oraz mielonego mięsa wieprzowego (nieco przyciężkie, ale wciąż pyszne). Kołduny można gotować, tu jednak pierożki były smażone w głębokim tłuszczu a później zapiekane z serem i odpowiednim sosem. Konsumpcja tak mnie pochłonęła, że straciłem całą pierwszą połowę finału Euro (i, jak się potem okazało, jedynego gola tegoż finału), ale absolutnie nie żałuję. Nie byłbym też sobą, gdybym nie wspomniał o ciekawej koncepcji tworzenia sałatek, którą prezentują litewskie restauracje. Otóż są one z reguły podawane na wielkim, płaskim talerzu, oraz, co ważniejsze, nie składają się z sałaty i dodatków, co jest w Polsce regułą, ale mają swoje własne unikalne połączenia. Do ryb i owoców morza podaje się rukolę albo kapustę pekińską, do mięs zwykłą kapustę a sałatę widziałem jedynie w składzie typowo warzywnych sałatek (np. w greckiej). Można też skosztować absolutnie unikalnych sałatek, jak np. 'Kaprys', czyli sałatka z moim ukochanym ozorkiem cielęcym, czy 'Eldorado' z orzechami włoskimi i awokado. Palce lizać (i obgryzać) ;).

Palanga.
Karbonada i Lody.

Połąga była wisienką na torcie naszego wyjazdu. Na pobyt w niej poświęciliśmy jedynie kilka godzin, ale absolutnie było warto! Gdy nad morzem wieje wiatr, wystawiony na jego działanie człowiek musi szybko uzupełnić braki energetyczne. Tym razem trafiliśmy do świetnej, stylizowanej na kubańską, knajpki. Podczas całego pobytu na Litwie zdarzyło nam się kosztować lodów. Jednak w tamtejszych lokalach nie znajdziecie wielu różnorodnych deserów lodowych. Lody najczęściej podaje się bez dodatków, ewentualnie z owocami albo... dżemem :). Miłym wyjątkiem był lokal w Połądze, gdzie wybór deserów lodowych był spory, a same desery smaczne i niemałe. Sam zestaw smaków był ciekawy - gruszkowe lody z rumem, rodzynkami i bitą śmietaną, czy wieloowocowe lody z bananem, pomarańczą i ananasem, obok truskawek i owoców karamboli. Co ciekawe, lody zostały zaserwowane nam nie w pucharze, jak to jest przyjęte w Polsce, ale na głębokich, udekorowanych wiórkami kokosowymi i sosem czekoladowym talerzach. Napisałem o karambolach, nie mogę nie wspomnieć o nidzkiej karbonadzie :) Byłem przekonany, że karbonada to jakiś wymyślny sposób przyrządzania mięsa, charakterystyczny dla północnej Litwy. Okazało się jednak, że nie jest to nic innego, jak nasz swojski schabowy, w moim przypadku mało wysmażony, za to z dodatkiem pysznego sosu 'z białych grzybów', czyli białego wina, śmietany i grzybów leśnych. Danie smaczne, aczkolwiek najsmaczniejszy był w nim sam sos, który z powodzeniem był stosowany przy przyrządzaniu innych dań, na przykład ryby maślanej. Karbonadę, czyli schaboszczaka, wolę jednak mocno wysmażoną, z dodatkiem gotowanej kapusty :).

Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o innych wspaniałościach, jak choćby własnoręcznie zbierane nad jeziorem leśne poziomki, słodkie i aromatyczne, jak litewski nabiał, który pyszny jest i basta (zwłaszcza zasmakowałem w jogurcie o smaku pomarańczy z dodatkiem czekoladowych wiórków), jak ziołowe likiery i miody, o powalającej mocy i zniewalającym smaku (jak słynne 'Trzy Dziewiątki' i Suktinis), czy jak mleczny deser o porażającej nazwie 'Deser Dnia', który składał się ze świeżego twarogu i soków owocowych (choć to nie do końca prawda, bo ów 'twaróg', czy jak chciała karta - 'curd', to po prostu tłuste mleko zakwaszone słodkim sokiem i przetarte do konsystencji sernikowego nadzienia). Zdecydowanie, podróż po Litwie była jednocześnie prawdziwą ucztą dla podniebienia, i już dzisiaj zaczynam tęsknić do pysznych litewskich wyrobów. Tęsknić na tyle, że stojąc w markecie przed półką z jogurtami najczęściej odchodzę z kwitkiem, bo żadna 'Bakoma' czy inny 'Zott' nie są w stanie zastąpić mi litewskich '&Joy'ów'. :) Mniam!

czwartek, 19 czerwca 2008

Na Wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja...

Jakiś czas temu podjęliśmy decyzję, że wakacje spędzimy na wschodzie. Nie koniecznie dalekim, raczej całkiem bliskim :) Tak jak jedni sprawdzają przed podróżą hotele i restauracje, robią plany odnośnie zwiedzania zabytków i rozpiskę co? gdzie? kiedy?, ja postanowiłem przegrzebać swoje archiwum odnośnie rosyjskojęzycznej acz nie tylko sceny muzycznej, aby być przygotowanym na perełki, które tylko czekają na wyszperanie w koszach z tanią płytą na Litwie, Łotwie i w Estonii :)

KYPCK czyli pozostałości po Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej

O dziwo, to nie Rosjanie, ani Ukraińcy, jeno czwórka Finów, którzy ubzdurali sobie, że śpiewanie po rosyjsku jest cool. Solidne brzmienie, porządne kawałki, mnie kupili.

Волколак czyli syberyjskie bajędy

Syberyjskie demony mają się tak do wilkołaków, jak powyższy teledysk do całokształtu tfurczości zespołu, zdecydowanie folkowej. Jeśli macie ochotę na zwęglony ochłap znad syberyjskiego ognia, szczerze polecam.

Аркона czyli białogłowa i misiaczki

Kolejny zespół o tej nazwie, tym razem z Rosji. Udaje im się naprawdę sprytnie wplatać melodię w całkiem sensowne grzańsko. No i niewiasta na wokalu ma naprawdę niezłe warunki głosowe.

Lucifugum czyli ukraińskie czorty

Tu mogło znaleźć się sporo nazw - od Nocturnal Mortum, przez Dub Buk aż po Drudkh. Jednak niemal żaden zespół nie posiada własnego klipu, a nawet jeśli posiada, to nie robi to aż takiego wrażenia jak teledysk nieistniejącego już Lucifugum. Tylko dla nihilistic-suicidal-black-metal-ist-krieg-fanatics :)

Skyforger czyli łotewskie Waffen SS

Panowie ze Skyforger całkiem jawnie przyznają się do fascynacji nazizmem - wszak Łotysze podczas drugiej wojny światowej stanęli u boku Hitlera (podobnie zresztą jak Ukraińcy czy Rumuni). Jeśli to Wam nie przeszkadza, to polecam - całkiem sensownie zagrany pagan metal.

Kūlgrinda czyli tajemnicza droga

Gdyby ta nazwa nie padła tutaj, najprawdopodobniej naraziłbym się żonie (i musiał ich słuchać co najmniej przez sześćset kilometrów do granicy). Weterani litewskiego folka grają swoje i organizują pokazy już od ponad 10 lat i wciąż są niedoścignieni. Musisz znać, jeśli interesujesz się folkiem.

Гайдамаки czyli kozacy na motorach

Fala pomarańczowej rewolucji dotarła i do Polski :) Haydamaky właśnie nagrały nową płytę i szukają fanów w naszym kraju. Warto poznać, tak radosnej muzyki gładko wplatającej słowiańskie melodie w punkowe rytmy nie słyszy się często.

Смысловые галюцинации czyli i pop może być dobry

Smutni Rosjanie z Kaliningradu zdobyli sobie moje uznanie już dawno temu, pora byście i Wy się nimi zainteresowali. UWAGA! Oni nie są emo :)

Кино czyli legenda wiecznie żywa

Viktor Tsoj to legenda rosyjskiej sceny, a Kino - to ichni odpowiednik naszej Republiki. Wstyd nie znać :) A teledysk - to kwintesencja Rosji na początku lat dziewięćdziesiątych.

W tym zestawieniu zabrakło wielu nazw - część z nich po prostu nie posiadała wystarczająco dobrych teledysków (Vicious Crusade, Rondellus, Zalvarinis czy Temnozor), część nie pasowała mi klimatem do wpisu (Siela, Xess, Satariel, Romove Rikoito), ale wszystkie warte są posłuchania i wyrobienia sobie własnej opinii na temat ich muzyki. Zresztą, po powrocie pewnie będę dumny z jakowegoś nowego znaleziska, którego nie omieszkam zaprezentować :)

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Książę Kacpan

Cały rok minął od momentu, gdy czwórka Królów Narnii - Luśka, Zuzek, Edzio i Piotrek - opuściło tę baśniową krainę aby powrócić do targanej wojną Anglii. Tymczasem w Narnii wiele się wydarzyło - najechali i podbili ją Telmarowie, ewidentnie potomkowie hiszpańskich konkwistadorów z naszego świata. Niedobitki rodowitych Narnijczyków (Narnian?) zdegenerowały i osiedliły się w mrocznych ostępach, knując i nienawidząc nowych władców tej ziemi. Lew Aslan jest legendą, w którą nikt już nie wierzy, a pamięć o czwórce Królów zanikła.

Między Telmarami także kwitnie chuć i poróbstwo. Prawowity władca, książę Kacpan, musi uciekać z własnego zamku, bo na jego posadę chrapkę ma niejaki Durza... Murarz... Miraz. Stosuje on mało wyrafinowane metody walki politycznej (przeważnie ostre przedmioty) ale łatwo ulega miejscowym zabobonom (osobliwie wierzy w gadające zwierzęta). Jest piekielnie inteligentny i wie, że sam może łatwo paść ofiarą wyniszczającej walki o władzę, dlatego też stara się dopaść Kacpana zanim ten znajdzie sprzymierzeńców. Kacpan jednak posiada dwie rzeczy - wiedzę o pierwotnych mieszkańcach Narnii i magiczny róg, które otrzymał od swojego mentora, Corneliusza Dumbledora... Zadęcie w ów róg ma rozwiązać wszelkie problemy ciążące nad Narnią, więc Kacpan dmie, po czym pada bez zmysłów. Róg jednak przyzywa Czterech Królów Narnii, którzy wracają na swe dawne włości, by po zażyciu odświeżającej kąpieli w falach oceanu odkryć, że kraina dość mocno się zmieniła (i, że karły to wyjątkowo gburowate stworzenia).

Dalej akcja toczy się lawinowo: są epickie sceny batalistyczne, wyjątkowo głupie dialogi, rewelacyjne efekty wizualne, podnoszące poziom adrenaliny pojedynki, jest miłość, nienawiść, zdrada i wiele innych rzeczy, bez których klasowy film fantasy nie może się obejść. W końcu nadchodzi wielki finał, w którym chaos tryumfuje nad ładem (albo, zależnie od punktu widzenia, ład nad chaosem), wszyscy dają sobie buzi i pojawiają się napisy końcowe.

Ciężko ogląda się takie filmy jak ten, gdy ma się już prawie trzydziestkę na karku. 'Książę Kaspian' to film dla dużo młodszej widowni. Mimo widowiskowych scen walki nie pojawia się nawet kropla krwi, choć sam film nie staje się przez to ani odrobinę mniej brutalny. No właśnie. Kontynuacja 'Lwa, Czarownicy i Starej Szafy' jest dużo bardziej mroczna od bajkowej 'jedynki'. Pokazuje też dużo więcej znanego nam dobrze z realnego świata cynizmu i dosłownego dążenia 'po trupach do celu'. Jest przez to dużo bardziej prawdziwym filmem. Z drugiej strony, jako że to film dla dzieci, pojawiają się częste dłużyzny i wielokrotnie powtarzane kwestie aktorów ('Ja też za tobą tęskniłem' jest wałkowane chyba pięć razy). Same dialogi rażą trochę mało wyszukaną formą i momentami są wręcz kretyńskie (Luśka: - Stoją tak, nieruchomo... Gburowaty Karzeł: - To drzewa, czego się spodziewałaś?). Przez to, że jest to film dla dzieci, pojawiają się w nim iście bajkowe plenery, nigdy nie pada deszcz, a co bardziej dramatyczne wydarzenia rozgrywają się w nocy. Przesadzone są też sceny, które mają wzbudzić w młodszych widzach określone uczucia (np. bohaterska śmierć, wściekła chęć odwetu za zdradę i tym podobne archetypy), jak i kilka kluczowych dla fabuły momentów. Aktorzy grający główne role nie popisali się zanadto, zdecydowanie lepiej wypadają postacie drugoplanowe (np. Willow).

Mimo takich ogólnych narzekań, 'Kacpan' to dojrzalszy i po prostu lepszy film od 'Lwa'. Efekty specjalne powalają, postacie niektórych bohaterów są przemyślane do ostatniego szczegółu a i fabuła jest ciekawsza. Kilka denerwujących elementów ginie pod lawiną naprawdę dobrej roboty. W dialogach można znaleźć kilka naprawdę ciętych ripost a zdjęcia są rewelacyjne i robią niesamowite wrażenie. Czy jednak warto zobaczyć ten film w kinie? Ci, którym spodobała się pierwsza część 'Opowieści z Narnii' powinni być zachwyceni, reszta może spokojnie obejrzeć ten film w domu.

Na końcu wspomnę o smaczku, który spowodował, że kupiłem ten film bez zastrzeżeń. Mianowicie był on kręcony między innymi w Polsce, w jednym z najbardziej urokliwych miejsc, jakie znam - w Górach Stołowych. Możecie sobie wyobrazić, jak opadła mi szczęka, gdy zobaczyłem na ekranie 'Piekielną Kuchnię' po której przechadzały się bajkowe stwory, czy 'Radkowskie Skały' z filmowymi dekoracjami. Tak, zdecydowanie było to dla mnie pozytywne zaskoczenie i jednocześnie impuls, aby i w tym roku odwiedzić Kotlinę Kłodzką.

czwartek, 29 maja 2008

My name is Jones, Indiana Jones...


Do dziś pamiętam lodowaty poranek w Warszawie w lutym 1990 roku, gdy po raz pierwszy miałem okazję obejrzeć przygody pewnego nieogolonego archeologa na wielkim ekranie. Pamiętam też, jak bardzo wyszedłem z kina oczarowany i podekscytowany. Wczoraj, po prawie dwudziestu latach, znów mogłem przeżywać przygody Indiany Jonesa i jego przyjaciół.

"Z pewnom takom nieśmiałościom" kierowałem się ku Multikinu. Z jednej strony, oczekiwania były ogromne, w końcu 18 lat to wystarczający czas, by stworzyć dzieło niezwykłe, kompletne w każdym calu. Z drugiej strony strach mnie chwytał za gardło, bo Harrison Ford i spóła po tych 18 latach sami mogą stanowić archeologiczne eksponaty ;). No i fakt, że teraz kino jest przesycone efektami specjalnymi, które mogły zdominować całość filmu, również nie napawał mnie optymizmem. Po krótkim namyśle postanowiłem się nie przejmować, i jak większość widzów postanowiłem nastawić się na dobrą rozrywkę, wspartą Moim Kochaniem u boku, dwoma litrowymi colami i wieeelkim pudłem popcornu (który, jak Mój Skarb zauważył, ostatni raz jedliśmy w kinie jeszcze na studiach, na 'Władcy Pierścieni'). Jak się potem okazało, było to słuszne założenie :)

'Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki' to fajny film przygodowy, otwarcie nawiązujący do tradycji serii. To, czy jest godnym następcą 'Ostatniej Krucjaty', pewnie będzie długo i namiętnie dyskutowane na różnego rodzaju forach i w komentarzach pod kolejnymi recenzjami. Ja na filmie bawiłem się świetnie, i choć z kina nie wyszedłem z totalnym opadem szczęki, to składam to raczej na karb tego, że już nie jestem dwunastolatkiem :). Realizacja filmu jest bez zarzutu, zgodna z ugruntowanym przez serię trendem 'przygoda goni przygodę'. Nie ma chwili czasu na nudę, na ekranie wciąż coś się dzieje. Spielberg zapowiadał, że sceny z wykorzystaniem kaskaderów będą pojawiać się częściej, niż animacja komputerowa - tylko częściowo się to sprawdziło, aczkolwiek do efektów ciężko mieć jakieś zarzuty. Fenomenalna Kate Blanchett (ten akcent!) i genialny pomysł z zatrudnieniem na nowo Karen Allen, która grała chyba najbardziej charyzmatyczną z dziewczyn Bonda, przepraszam, Indiany ;). No i do tego ten krzywy uśmieszek, kapelusz i bicz Forda. Rewelacja.

Jeśli chodzi o minusy, to pewnie czytaliście już setki opinii gnojących film, więc postaram się nie powtarzać, ani nie spoilować (bo, jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach). Pierwszy, i zarazem największy minus tego filmu, to niestety scenariusz. Wiadomo było, że nowy Jones ma stać się 'blockbusterem', i chyba przez to do krojenia oryginalnego scenariusza zabrali się marketingowcy. Mamy więc niespójny ciąg akcji, sceny wplecione w główny wątek tylko dla pokazania efektów specjalnych, nadmierną eksploatację 'pomysłów na przygodę', które mogłyby spokojnie posłużyć za temat kolejnych trzech filmów o dzielnym archeologu, a także kilka scen, które można spokojnie było wyciąć, bo do historii nie wnosiły nic (a mogły być istotne, jeśli scenariusz poszerzałby zawarte w nich wątki). Drugim grzechem głównym był brak wyrazistego szwarccharakteru. Irina Spalko była zbyt mało zołzowata jak na Główną Wredną Postać, stylizowano ją raczej na 'Ja-Tylko-Pragnę-Wiedzy' Elsę Schneider z 'Krucjaty'. Brakowało natomiast kogoś, kto autentycznie budziłby grozę samym swoim pojawieniem na ekranie (odpowiednio major Arnold Toht z 'Arki', demoniczny Mola Ram ze 'Świątyni' i standartenführer Vogel z 'Krucjaty'). Tawariszcz Dovchenko niestety nie spełnia tego wymagania. Smutno :( Trzeci duży zarzut to fakt, że fabuła pozbawiona była elementu odkrywania nieznanego, co stanowiło przecież trademark serii. W poprzednich filmach Indy aby odzyskać artefakt musiał szlajać się po świecie rozwiązując zagadki, których moim zdaniem w 'Królestwie Kryształowej Czaszki' po prostu zabrakło. Teraz akcja zastąpiła refleksje... A Indiana Jones z archeologa stał się super tajnym agentem. Znak czasu?

Mógłbym napisać jeszcze co nie podobało mi się scena po scenie - ale po co? Nie chę spoilować, a to by się do tego sprowadzało. Mogę natomiast napisać, że podobał mi się rozmach, z jakim nakręcono film. Wszystkie te pradawne mechanizmy (które zgodnie z prawem tej serii doskonale działają po latach) robią wrażenie. Pościgi jak zwykle świetnie pomyślane, bójki i bijatyki takoż. W filmie jest kilka kapitalnych scenek (jak choćby ta z tym i wtedy kiedy on to i tamto i wreszcie ta, w której... wybaczcie, nie mogłem się powstrzymać :P ), zagranych po mistrzowsku, ale przede wszystkim kapitalnie pomyślanych. Indiana ma jak zwykle cięty język a w filmie pojawiają się smaczki dla fanów serii. Czegóż chcieć więcej?

Może bluźnię, ale napiszę to z pozycji fana. Chciałbym, aby już więcej nie nakręcono kolejnego filmu o Indianie Jonesie. 'Królestwo Kryształowej Czaszki' może stanowić godne pożegnanie z tym bohaterem. Jego filmowy potencjalny następca nie posiada charyzmy, jaką obdarzony jest Harrison Ford. W dobie, gdy kino awanturnicze ma swoich 'Piratów z Karaibów', dwie części 'National Treasure' z Cage'em i takoż dwie części 'Tomb Raidera' z Jolie, a nadchodzą kolejne filmy (np. nowa 'Mumia'), może warto stworzyć naprawdę dobry scenariusz, i główną rolę w nim powierzyć charyzmatycznej gwieździe nowego pokolenia, aby korzystając z doświadczeń czterech świetnych filmów stworzyć kolejnego charakterystycznego bohatera? Już nawet mam tytuł: 'Borys Szyc i Bursztynowa Komnata' :P.

wtorek, 27 maja 2008

W Świątyni Półksiężyca


in the temple of the crescent moon...

Wreszcie jest. Nowy. Lśniący. Czekający na odpakowanie z folii nowy album Edlunda. Wszak wiemy, że Edlund to Tiamat, a Tiamat to Edlund. Długom czekał na nowe dźwięki łysego Szweda. Ostatnie dwie płyty były, dość dosadnie stwierdzając, niewarte nawet splunięcia. Od drugiej z nich minęło całe pięć lat...
Nerwy grają. Czy warto było kupić ten okrągły kawałek plastiku? Czy nie lepiej posłuchać w sieci? Z drugiej strony Paradise Lost nagrało kapitalny 'In Requiem', na którym udanie powrócili do korzeni. Czy Tiamat też sobie poradzi? Czy nagra coś w stylu słabiutkiego 'Prey'?

this is the equinox ov the gods...

Pierwsze dźwięki z głośników i od razu zaskoczenie. Tak ostrych gitar nie słyszeliśmy od 1994 roku! Edlund nie wydaje już z siebie spokojnego, melancholijnego mruczanda, ale stara się skrzesać ogień! Drugi numer - co to ma być? Black metal? Na to wygląda. Oldskulowy, grecki black metal, nie na tyle obskurny jednak, aby zniechęcić wiernych fanów. Skojarzenia z prehistorią Tiamat (kłania się 'The Astral Sleep', a nawet 'Summerian Cry'!) wydają się nieuniknione. Johan skrzeczy a nie growluje, co znacząco wzmacnia siłę przekazu. Nie wszystkim taki śpiew będzie odpowiadał, ale mnie osobiście przekonuje. Trzeci numer - już wolniej, spokojniej, myśli biegną w kierunku 'Wildhoney'. Jest dobrze, pytanie, czy pierwsze trzy utwory mogą stać się wyznacznikiem dla pozostałych dwunastu?

until the hellhounds sleep again...

Kolejne piosenki płyną z głośników a ja już wiem, że nie zmarnowałem pieniędzy na tę płytę. Co prawda to początek płyty (i późniejszy 'Raining Dead Angels') jest najbardziej dynamiczny, ale na albumie nie ma żadnych wypełniaczy. Spokojne numery mają ten specyficzny Tiamatowy feeling, który tak wrył nam się w pamięć przy okazji kultowego pomarańczowego albumu. Ostre numery tną aż miło i pokazują słuchaczom, że Edlund nie zapomniał o Treblince, o Górze Zagłady, o Śpiącej Królewnie wreszcie. Piszę tu, że utwory przypominają stary, ponury i depresyjny Tiamat. Gdzie się podział Kowboj-Wesołek wyśpiewujący, by głosować na miłość? Nie, nie zapomniał o country, ale nadał optymistycznej części płyty odrobinę nostalgii, i wyszło mu to przepięknie ('Meliae').

now, when we're dead

we've learned how to live

Pięć lat musiało minąć, aby Johan nagrał wspaniały album. Musiał odnaleźć w sobie tę energię, którą czuł lata temu. Może opuszczenie Niemiec, z ich blichtrem i wszechobecnym plastikiem sprawiło, że do Tiamat wróciły stare dobre 'klimaty'? A może to nowa miłość, może to przeprowadzka do Grecji dodały do muzyki kilka nowych, świeżych elementów? 'Amanethes' po prostu dobrze się słucha, tak nocą, przy świecach i winie, jak w samochodzie pędząc gdzieś po polskich wybojach. Edlund swoje nowe piosenki uzbroił we wpadające w ucho melodie, i refreny, które można wyć razem z wokalistą. Refreny te to mistrzostwo świata, przyczepiają się do człowieka już po pierwszym przesłuchaniu, i nie potrafią wyjść z głowy...

i carry my burden alone
on Via Dolorosa...

W samym albumie jest kilka perełek, kawałków, których publika będzie na koncertach domagała się tak samo często jak 'Gai' czy 'Whatever That Hurts'. Należy do nich wspomniany 'The Temple of the Crescent Moon', z niesamowitym drivem i refrenem (tja...) który cała sala będzie wrzeszczeć razem z Edlundem. Także 'Amanitis' jest wart grzechu - to świetna repryza głównego motywu muzycznego przewijającego się na 'Misantropolis', zagranego na... banjo? w sposób przywodzący na myśl grecki folklor, ten z kozami i białymi wapiennymi skałami rozgrzanymi słońcem :) Również 'Via Dolorosa' zapada w pamięć na długo - taki Tiamat znamy, taki pamiętamy, i takiego chcemy jeszcze długo, długo słuchać.

why did you leave me?

Na koniec prawdziwy gwóźdź albumu, utwór, który pokazuje, że Tiamat to zespół kroczący Ścieżką Lewej Ręki. Otwarte nawiązanie do manifestu zawartego w 'The Scapegoat', jego uzupełnienie i kontynuacja, tak muzyczna, jak i ideologiczna. 'Amanes', bo o nim mowa, jest kwintesencją mroku, jest szelestem wody spływającej po ścianach pradawnego grobowca. Jest światłem w ciemności, bijącym od piekielnego żaru. Wiem, te linijki mogą budzić dziś śmiech, ale słuchając 'Amanes' cofnąłem się w czasie do chwili, gdy tego rodzaju porównania były esencją mojej własnej tfurczości :) I gdyby ten utwór został nagrany 17 lat temu, stałby się jedną z najjaśniejszych pereł w koronie Tiamat.

Jeśli jeszcze zastanawiacie się, czy warto dać Tiamat szansę po tych wszystkich latach, odpowiedź może być tylko jedna.
Warto.

czwartek, 15 maja 2008

Annalist, czyli jak nie kierować karierą

Dawno, dawno temu, w moje spragnione dobrej muzyki łapki wpadła kasetka wydana przez Digiton z pierwszą płytą Annalista - 'Memories'. Na wkładce o samym Digitonie nie było mowy, natomiast w miejscu, w którym z reguły widnieje znak graficzny labelu, widniał symbol z podpisem "Ciesz się, że nie szczekasz". Przez lata byłem bardzo dumny z faktu posiadania płyty wydanej przez 'najpewniej ultrapodziemną pancurską wytwórnię płytową', aż w końcu dowiedziałem się, że 'Ciesz się, że nie szczekasz' było tytułem dodatku do 'Sztandaru Młodych', poświęconego muzyce rockowej. W każdym razie, 'Wspomnienia' ukazały się w 1993 roku, ja zaś miałem okazję wysłuchać ich jakieś pięć lat później. Płyta to 54 minuty i 32 sekundy rocka neoprogresywnego, spod znaku Marillionu i Pendragona. Sporo solówek i świetny klimat, uzyskany min. dzięki kapitalnym partiom klawiszowym. Największe wrażenie, jak pamiętam, zrobił na mnie pierwszy na stronie B utwór 'Lunacy', który oprócz wyraźnego podziału na poszczególne części wyróżniał się długością - ponad 12 minut.
Płyta została zmiażdżona przez krytykę. Bezpośrednie czerpanie inspiracji z będących już wtedy klasykami w Polsce kapel z UK zostało bezlitośnie wytknięte. Do tego wokale Srzednickiego, zwłaszcza te w języku angielskim, boleśnie kaleczyły uszy. Na polskim progresywnym tronie siedział wtedy Collage, za jego plecami czaił się Abraxas, i to te kapele miały na długi czas stanowić wzór do naśladowania wśród polskich 'progrockersów'.
Co stało się dalej? Srzednicki otwiera własne studio nagraniowe (Serakos), a grupa nagrywa uznaną przez wielu za 'opus magnum' zespołu płytę 'Artemis' wydaną później przez Ars Mundi. Oprócz angielskich tekstów pojawiły się polskie, nakręcono teledyski (których, choć bardzo się starałem, nie znalazłem nigdzie w sieci), muzyka zespołu powędrowała w stronę ambitniejszego popu, co niestety stało się początkiem końca zespołu. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na 'Artemis' znalazły się rzeczywiście świetne piosenki - bo piosenka to najlepsze słowo oddające charakter tych utworów. Na plus można wyróżnić 'Głębiej w biel', za fajną solówkę, zaś największym przebojem stał się 'Anioł i Duch'.
W tym kierunku podążył zespół na swojej kolejnej płycie, 'Eon' (wydanej w 1997 roku przez tandem Słońce/Ars Mundi). Niestety, utwory tutaj to coś, czym za kilka lat będzie nas karmił choćby Szymon Wydra z zespołem. Poza świetnie zaaranżowanymi partiami perkusji i przeszkadzajek, za którymi stoi Artur Szolc, wyraźnie zainfekowany muzyką Wschodu, piosenki to chłam tej samej miary, co hity niesławnej grupy Shout. (Tu możecie znaleźć całą płytę do ściągnięcia z Chomika, co ciekawe zespół został umieszczony pomiędzy takimi tuzami polskiej muzyki rozrywkowej jak grupy Akcent i Amadeo :), to pozwala choć trochę wyrobić sobie opinię o jakości albumu.) 'Eon' nadwyrężył moją wiarę w zespół na tyle poważnie, że kolejnej, ostatniej w karierze zespołu płyty 'Trial' nie słyszałem, ani nawet jej nie szukałem. Gwoździem do trumny był fakt, że została wydana dla padającego już wtedy polskiego oddziału Koch Ent., więc nie miała żadnej promocji i przeszła bez echa (rok później wznowił ją Mitloff w swojej Apocalypse Prod.). Zespół padł.
Ale życie toczy się dalej. Artur Szolc i Robert Srzednicki tak zasmakowali we wspólnym graniu, że wydali dwie płyty poświęcone Tarotowi i Zodiakowi. Natomiast od 2004 roku współtworzą zespół Delate.
Nam zostały cztery płyty Annalista, z których z czystym sumieniem mogę polecić dwie. Przy czym to debiut zrobił na mnie najbardziej pozytywne wrażenie. I, zgodnie z tytułem płyty, zawsze gdy jej słucham, przychodzą wspomnienia, wspomnienia z pięknych czasów :)

Poniżej jedyna próbka tfurczości Annalist, jaką znalazłem w sieci, czyli ilustracja zimowej wycieczki na Kasprowy Wierch. Nie chce mi się odkurzać starego kaseciaka, ale mam prawie 100% pewności, że utwór pochodzi ze 'Wspomnień' ('Falling Down' ???).