piątek, 8 października 2010

Z kamerą wśród gotów - Castle Party 2010

Tegoroczne Castle Party uważam za bardzo udane - i pod względem towarzyskim, i pod względem muzycznym. Nadeszła więc pora, aby przypomnieć sobie, jak to w tym roku było, i zebrać nakręcone obrazki w jednym miejscu - tutaj.

Piątek

 

 Wieże Fabryk muzycznie to absolutnie nie moja bajka, ale koncert mi się podobał. Zespół zagrał z przytupem, energetycznie i radośnie. Publika dopisała - widać, że Wieże Fabryk przestały być kapelą anonimową i w Bolkowie zagrali dla swoich wiernych fanów, dość tłumnie na małym dziedzińcu zgromadzonych. Koncert na plus :)






Żywiołak dał czadu. Ich koncert emanował taką energią, że można by nią oświetlić połowę Dolnego Śląska z Legnicą i Wrocławiem razem wziętymi. Publiczność - niestety - nie brała udziału w zabawie, z uwagi na niemiłosierny ścisk i bruk na dziedzińcu, grożące utratą równowagi i zadeptaniem. I choć zespół kilkakrotnie zapraszał do wspólnej zabawy, tańców i swawoli zwyczajnie nie było, a szkoda. Koncert rewelacja, jeden z najlepszych, jakie widziałem w tym roku.



The Beauty of Gemina odsłuchałem właściwie z baszty. Nie znałem ich twórczości, a to co zaprezentowali na scenie nie przyciągnęło mnie zbytnio. Jednak trzeba przyznać, że koncert był solidny, dobrze nagłośniony i z niezłą reakcją publiczności. Jeśli ktoś był ich fanem - mógł się znaleźć 'One Step to Heaven' :) Ale teraz, gdy sobie tak ich słucham, to nóżka sama zaczyna wybijać mi rytm, i kto wie, czy wkrótce nie zdobędą sobie nowego fana?

 


Qntal po prostu musieliśmy zobaczyć. To dla nich (i zespołu pewnego wymalowanego dżentelmena) pojechaliśmy do Bolkowa. Niestety, zespół instalował się na scenie dobrą godzinę, i przez to większość publiczności zdążyła się rozejść do klubów czy zaszyć w śpiworach. Sam zespół również ewidentnie był zirytowany koniecznością późną porą rozpoczęcia show - zaczęli grać o 2:30. Koncert mógł być magiczny a wyszedł - zwyczajny. Do tego miałem wrażenie, że Syrah jest wyraźnie niezadowolona i chce jak najszybciej zakończyć show (wyraźnie się dąsała i przybrała pozę urażonej operowej divy). Na plus - zagrali masę staroci, które kojarzy i lubi nawet taki malkontent jak ja. Do tego koncert rozpoczął się od intra wygwizdanego na jedynym znanym mi instrumencie, na którym aby grać, nie trzeba go dotykać ani w niego dmuchać - czyli thereminie (co można usłyszeć i zobaczyć na klipie powyżej). No i zauroczył mnie nowy członek zespołu - słodka Mariko, skrzypaczka obdarzona naprawdę cudownym głosem (i anielską cierpliwością). To właśnie ona (i keyboardzista) wnieśli trochę ruchu i energii w statyczny koncert Qntala, widać było, że wspólne granie, nawet o tak późnej porze, daje im masę przyjemności.

Sobota

Sobota była dniem relaksu i integrowania się ze znajomymi, więc ujęcia, jakie powstały tego dnia albo są tak żenującej jakości, że nie nadają się do upubliczniania (The Eden House, Cassandra Complex), albo przedstawiają grupę młodych ludzi relaksujących się na rozmaite sposoby na bolkowskim Rynku oraz na Baszcie (i bez ich zgody nie będę ich upubliczniał :P).

Niedziela


The Proof zrobił niezły show, zwłaszcza jak na nieludzką porę ich koncertu i panujący upał. Muzycznie (i... tekstowo) znowu nie moja działka, sporej grupce znajomych zaś podobało się. I to bardzo. Kwestia techniczna - bas podczas tego koncertu tak pulsował, że na nagraniu zagłuszał praktycznie wszystko, i dopiero zabawie z equalizerem zawdzięczamy to, że w ogóle coś na filmie słychać. O dziwo, na miejscu wydawało mi się, że The Proof mieli jeden z najlepiej nagłośnionych koncertów na tegorocznym festiwalu...


Álvarez Pérez byli z zupełnie innej bajki muzycznej, a ich wokalistka fałszowała niesamowicie, a że akurat tak się złożyło, że bolała mnie głowa, to bez żalu odpuściłem sobie ich gig. Jak grali - możecie usłyszeć na klipie powyżej.


Daimonion podobał mi się bardzo. Świetna muzyka, bardzo dobry wokalista, niezłe brzmienie - to wszystko złożyło się na fantastyczny koncert. I tylko mogłem żałować, że nie zagrali nieco później, przy zachodzącym słońcu. Tak czy inaczej, Daimonion stał się dla mnie odkryciem tegorocznego Castle Party. I tu mała prośba - jeśli ktoś z Was rozpoznaje tę piosenkę - proszę, niech da mi znać (uzupełnię informacje na Tubce). :)


Noisuf-X dał niesłychanie energetyczny show i zgromadził pod sceną miłośników elektronicznego umpa umpa. To, co się działo pod sceną było ciekawsze, niż dwóch gości na scenie, udających (moim zdaniem) grę na swoich instrumentach. Niemniej jednak, na tym koncercie bawiłem się przednio :)



Faith and the Muse, choć nie przyciągnęli mnie swoim piątkowym akustycznym show, to w niedzielę dali czadu i przyprawili mnie o opad szczęki. Bardzo dobry koncert, z historią i umiejętnie budowanym napięciem. Do tego doskonale reagująca publika, która dała amerykanom odczuć, że są w Bolkowie prawdziwymi Gwiazdami. Super, choć tak naprawdę był to dla mnie pierwszy kontakt z ich muzyką.




 

Behemoth. Przybyli, zagrali, zmiażdżyli. Potęga i moc, to dwa słowa, które najlepiej oddają istotę ich koncertu. Doskonałe, klarowne i czyste brzmienie, a jednocześnie tak głośne, że aby cokolwiek było słychać, musiałem oczyścić dźwięk do powyższych filmików korzystając z quasi-profesjonalnego narzędzia. Behemoth pozostawił niestety po sobie niedosyt - pięćdziesiąt minut ich koncertu upłynęło zdecydowanie zbyt szybko, do tego Nergal nie był w najlepszej formie (koncert na Castle Party był ostatnim, zanim Ner wylądował w szpitalu). Dlatego mam nadzieję zobaczyć ich wkrótce - w świetnej formie i zdeterminowanych do tego, by pokazać na co naprawdę ich stać!

środa, 1 września 2010

W podróży spisane - francuskie ABC

A jak autostrady
Dopiero gdy wyjedzie się na zachód, dostrzega się ile tak naprawdę daje dobrze rozwinięta sieć autostrad - choćby płatnych. Trasa powrotna z Francji, bez udziwnień i objazdów, zajęła nam w sumie 13 godzin. W tym czasie przemierzyliśmy prawie 1300 kilometrów przez Francję, kraje Beneluksu i Niemcy. Dla porównania, przejazd 400 kilometrów po polskich drogach zajmuje ponad osiem godzin. Korki? Owszem, widzieliśmy kilka (w tym jeden naprawdę potworny, przy wjeździe do Paryża), lecz na szczęście udało nam się uniknąć stania w takowych. Trzy pasy ruchu (a czasami nawet więcej) w każdą ze stron, potężne wiadukty i długie tunele potrafią skłonić do nabrania nieciekawej opinii o polskich drogowcach (którzy nie radzą sobie z budową i utrzymaniem zwykłych dróg). Uwierzcie mi, wjazd do Polski jest naprawdę wjazdem do krainy drogowego koszmaru.

B jak Bretania
Do Bretanii uciekliśmy ze zgiełkliwej Doliny Loary, w poszukiwaniu ciszy i spokoju. I udało się - Bretania jest faktycznie krainą posępną i dziką. Pełna wzgórz, skał i lasów, miasteczek z zachowanymi średniowiecznymi kamieniczkami, z wiejącym stale wiatrem (zmienia się tylko jego kierunek) i niewielkimi, malowniczymi plażami jest jedyna w swoim rodzaju. Turystów jest tu niewielu - większość wybiera bowiem plaże Lazurowego Wybrzeża czy Prowansję. Przybywają tu jedynie - za to tłumnie - żeglarze, dla których skaliste północne wybrzeże stanowi wyzwanie i obietnicę wspaniałych widoków na klify i skały - zaś południowe plaże kuszą możliwością leniwego wypoczynku. Region żyje z morza i karczochów i to widać - nigdzie indziej na świecie nie znajdziecie takich ostryg czy karczochów karmazynów, co w portach północnej Bretanii.

C jak chateau
Francja zamkami stoi. Potężnymi, kamiennymi twierdzami i malutkimi kameralnymi wręcz zameczkami, z doskonale zachowanymi wnętrzami i misternie utrzymanymi ogrodami. Są porozrzucane po całym kraju, lecz zdecydowanie najwięcej ich stoi w dolinie Loary. Duża część z nich po dziś dzień pozostaje w prywatnych rękach (np. Vanessy Paradise i Johnny'ego Deppa czy Brada Pitta i Angeliny Jolie), odstraszając szczelnym ogrodzeniem, kamerami i mało dyskretną, acz kulturalną ochroną, część została zmieniona w muzea, przez które przewalają się tabuny turystów, a część po prostu jest. Niektóre, te najbardziej znane, jak Chambord czy Chenonceau naprawdę warto zobaczyć. Inne, równie piękne, warto odkryć samemu. Lecz także trzeba przyznać, że ich niezliczona ilość po pewnym czasie zwyczajnie zaczyna nużyć - aby zwiedzić wszystkie, potrzeba by było kilku lat.

D jak dolmen
Południowa Bretania przed kilkoma tysiącami lat stanowiła ponoć istny raj dla ludzi pierwotnych. Sprzyjający klimat i mnóstwo owoców morza bory pełne zwierza sprawiły, że w neolicie ziemia ta aż roiła się od prymitywnych plemion. Plemiona te zamiast grać w piłkę nożną budowały konstrukcje różnego przeznaczenia, często jedynie po to, aby udowodnić, że 'nasz wódz jest bardziej niż wasz'. Wiele z tych konstrukcji zachowało się aż do naszych czasów, dzięki czemu wiemy, że owe plemiona nie grały w piłkę nożną nie były aż tak prymitywne. Dziś w Bretanii można odnaleźć pola usiane menhirami, czyli ustawionymi pionowo głazami różnej wielkości, samotne - za to wielkie - menhiry stanowiące formę nagrobka, a także dolmeny - czyli całe grobowce, ułożone z wielkich kamiennych płyt, często obłożonych dodatkowo mniejszymi kamieniami i ziemią. Znajdują się one zwykle w bardzo malowniczych miejscach, a ich rozmiary potrafią czasem budzić zdumienie i podziw dla ich budowniczych.

E jak ementaler
Ciężko sobie wyobrazić Francję bez serów. I choć kuchni zamierzam poświęcić - jak zwykle - osobny wpis, to już teraz mogę wyrazić szacunek dla najpowszechniejszego u nas wyrobu z Francji - ementalera. Francuski ementaler, jakiego dane mi było kosztować, smakuje zupełnie inaczej niż to, co możemy kupić w sklepie w Polsce - jest ostry w smaku i ma w sobie coś z serów pleśniowych. Długo by opowiadać o tamtejszej kulturze jedzenia serów - dość wspomnieć, że oprócz tego, że potrafią być podawane do posiłku jako przystawka, dodatek do dania bądź - i tu proszę o uwagę - deser, to większość lokali przy podawaniu deski serów ma w zwyczaju podawać wszystkie, które mają na składzie, z których klient dokonuje wyboru trzech, z których kelner wykrawa po kawałku. Najlepsze sery można kupić we Fromagerii, odpowiedniku naszego sklepu mięsnego (tam - Boucherii), wypełnionego serami różnego sortu, jak i produktami tradycyjnie spożywanymi razem z serami.

F jak faeries

Wróżki opanowały Bretanię. Wszędzie ich pełno - w sklepach z pamiątkami siedzą cichutko na półkach i łypią spod oka, czy aby ktoś ich nie nabędzie. Niektóre przycupnęły na koszulkach - tu prym wiedzie wredny karzeł Korrigan, inne spozierają ze stronic kalendarzy i pocztówek - tu najwięcej można znaleźć półnagich bądź przyodzianych w półprzezroczysty tiul elfek prężących biust. Wróżki, elfy, karły - wszystkie tkwią głęboko w celtyckich legendach, opowiadanych przez lata w Breizh, czyli Bretanii, która jak tylko może, podkreśla odrębność kulturową od Francji. Trzeba jednak przyznać, że i ludzie mieszkający w Bretanii różnią się od Francuzów tak, jak pewnie Szkoci różnią się od Anglików - bliżej im do nieokrzesanych drwali karczujących nieprzebyte lasy, czy marynarzy na XVIII-wiecznych żaglowcach niż do typu urzędnika znad Sekwany.

G jak galety
Galety i krepy to najprościej ujmując francuskie naleśniki. Te pierwsze podawane są na wytrawnie, te drugie - na słodko. Podawane są wszędzie - na jarmarkach i ludowych festynach, w kawiarniach i luksusowych restauracjach. Ale najczęściej jada się je w Creperiach, czyli naleśnikarniach, lokalach będących skrzyżowaniem baru szybkiej obsługi z kawiarnią. Creperie są wszędzie - w każdym mieście i każdej wiosce. W porze lunchu, która przypada między dwunastą a czternastą, ciężko znaleźć w niektórych - tych najlepszych - wolne miejsca. I mimo, że kelnerzy uwijają się jak w ukropie, często na podanie dania trzeba czekać nawet godzinę. Taka specyfika - i miejsca, i ludzi.

H jak hotele
Przeglądając przed podróżą strony internetowe poświęcone turystyce po Francji byłem coraz bardziej przerażony. Dowiadywałem się z nich bowiem, że hoteli we Francji jest niedużo, są drogie (ceny zaczynały się od 100 euro, 80 euro - to już było według autorów - niedrogo), oraz że w sierpniu połowa z nich zostaje zamknięta z powodu urlopów. Okazało się to wierutną bzdurą - przynajmniej w regionach, które odwiedziliśmy. Hoteli jest mnóstwo, są nawet w maleńkich miejscowościach. Bez problemu można znaleźć nocleg nawet za 40 euro za dwie osoby za dobę, o ile nie szuka się prawdziwie wykwintnych warunków. Dla nas standardem był pokój ze sporym łóżkiem, prysznicem i toaletą, w którym można było spokojnie przespać noc - a jego średni koszt oscylował w granicach 50 euro. Pokoje w których nocowaliśmy bez wyjątku były schludne i czyste, wyposażone lepiej lub gorzej a łazienki zawsze aż lśniły. Do tego miłym zwyczajem jest wywieszanie cen pokojów w gablotce przed wejściem do hotelu a także na drzwiach do pokoju - dzięki temu łatwiej jest odnaleźć hotel o interesującej nas cenie, a dodatkowo wiemy, że nie zostaniemy naciągnięci przez obsługę na dodatkowe koszta (w Polsce nagminne jest zawyżanie cen noclegów, zwłaszcza, gdy jest to ostatni pokój w zapełnionym hotelu). W większości hoteli trzeba się zameldować przed godziną dwudziestą, zaś jeśli ma się rezerwację - przed dziewiętnastą. Wynika to z tego, że później portier kończy pracę, by znów pojawić się rano. Warto mieć to na uwadze planując podróże - znalezienie otwartego hotelu po dziesiątej wieczorem graniczy z cudem. Jeśli jednak musisz zatrzymać się w środku nocy na spoczynek, warto wybrać hotele sieciowe (np. Campanille albo Formule 1), które znajdują się w każdej większej miejscowości. Posiadają one 'recepcję automatyczną', która wyda Ci klucz albo kartę do pokoju, jeśli za niego z góry zapłacisz swoją kartą kredytową (lub, jeśli masz szczęście i trafisz na przedpotopowy automat, także debetową z kraju innego niż Francja ;) ). Do tego szybko nauczyliśmy się, że warto do noclegu dokupić śniadanie. Średni jego koszt to 7 euro od osoby, jest typowo kontynentalne (bagietka, croissant, dżem, sok pomarańczowy, herbata lub kawa), ale ma wiele plusów. Po pierwsze - dostajesz kawę. zwykle w ilości wystarczającej na dwie filiżanki, co stawia Cię na nogi (kubeczek kawy w kawiarni kosztuje 4 euro). Po drugie - pszenne pieczywo z reguły wystarcza, byś nie był głodny do południa, kiedy i tak musisz coś zjeść (bo na większy posiłek masz szansę dopiero wieczorem, jeśli stołujesz się we francuskich restauracjach). Po trzecie - zwłaszcza w sieciówkach śniadanie bywa w formule all you can eat, czyli oprócz bagietki z dżemem masz szansę na szerszy wybór dań. Warto także dodać, że mimo, iż sierpień jest tradycyjnym francuskim sezonem urlopowym, poza dwoma - wywołanymi przez śliczną pogodę - przypadkami, nie mieliśmy żadnych problemów ze znalezieniem satysfakcjonujących nas noclegów.

I jak Innsmouth
Pewnego deszczowego wieczora trafiliśmy do miasteczka, leżącego na końcu świata. No, prawie na skraju świata, w położonej najdalej na zachód i północ części Bretanii. Miasteczko to leżało na wzgórzu, z widokiem na zatokę która w zależności od pływów wypełniała się morską wodą bądź zmieniała w cuchnące mułem bagnisko. Na środku zatoki tkwiła skała z wybudowaną tam twierdzą broniącą niegdyś dostępu do portu, lecz to nie ona była naszym celem. Był nim pradawny grobowiec Karn Barnenez, usypany na krańcu wżynającego się w zatokę półwyspu. W poszukiwaniu noclegu odnaleźliśmy centrum miasteczka, ulokowane wokół małego placu przy kościele. Nie było tam wielu budynków - ot, ze dwa sklepy, dwa (!) hotele, z czego w jednym chyba od wieków nikt nie gościł, restauracja i bar z cydrem. Powietrze pachniało solą i rybami. Ku naszemu zdumieniu na środku placyku ujrzeliśmy wybudowaną najwyraźniej niedawno scenę, na niej zespół muzyczny grający w rytmie skocznego folka dla góra czterech osób, wliczając w to skrytego za konsoletą realizatora dźwięku. Szybko okazało się, że właściwy koncert miał rozpocząć się chwilę później. Na plac zaczęli powoli ściągać mieszkańcy miasta - spokojnie, nie spiesząc się zanadto. Wśród nich, dałbyś głowę, przynajmniej kilku łypało rybimi oczyma. Część rozsiadła się na ławeczkach, część ustawiła w kolejce po kubeczek cydru. Kilku na nasz widok zaczęło okazywać niezdrowe zainteresowanie, kilku zawzięcie dyskutowało o czymś w grupce. Koncert się zaczął, popłynęła muzyka. Ktoś zaczął klaskać, część zaczęła wtórować wokaliście. Chwilę później praktycznie wszyscy zebrani na placu dali się porwać dźwiękom płynąceym ze sceny - rozpoczęły się tańce, chóralne śpiewy i rytmiczne klaskanie. Gdy się ściemniło, kościół został podświetlony złowrogim, zielonym światłem. Gdy zaś chwilę później zamknęliśmy się w hotelowym pokoju, dałbym głowę, że oprócz muzyki i śpiewów z zewnątrz dochodziły odgłosy mlaszczącego człapania.

Nic więc dziwnego, że szybko ochrzciliśmy to miasteczko Innsmouth, choć tak naprawdę nazywało się Plougasnou...

J jak język
Francuzi to bardzo praktyczni ludzie. Wyznają zdrową zasadę, że skoro obcy przyjeżdżają w jakimś tam celu do ich kraju, to niech też ci obcy nie szwargoczą w jakichś tam barbarzyńskich narzeczach, lecz gadają po ludzku. W związku z tym nie mają w zwyczaju uczyć się obcych języków, zaś szczególną niechęcią darzą język swych odwiecznych adwersarzy - Brytyjczyków. Tak więc my, nie znający tubylczych dialektów a jedynie władający jako tako angielskim, zmuszeni byliśmy szukać portierów i kelnerów kojarzących to i owo w języku Szekspira. Na szczęście czasem przydatni okazywali się tubylcy znający angielski i francuski - czy to goście siedzący stolik obok w restauracji, czy też kucharz mający chwilę przerwy w pracy i odpoczywający przy barze. Gdy ich brakło pozostało nieśmiertelne pokazywanie paluchem w menu, używanie słów - kluczy (bhrekfast? hrruum?), liczenie na paluchach (jeden, dwa, dużo, mnóstwo), czy próby porozumiewania się kilkoma różnymi językami na raz (jak pewna pani, która to samo, co mówiła po francusku, powtarzała zaraz po włosku i jak mniemam po hiszpańsku). Jeszcze inaczej było w północnej Bretanii, gdzie spora część napotkanych osób próbowała z nami rozmawiać w języku gaelickim, który wciąż jest tam normalnie używany. W całej Francji na pytanie, czy zagadnięte osoby mówią po angielsku bardzo często słyszeliśmy nieśmiertelne 'no I don't but I can try'. Czasem udawało się dobrze dogadać się z francuzami nie znającymi angielskiego, czasem było gorzej, jak w przypadku gdy portier w pewnym hotelu gdy usłyszał od Najlepszej z Najlepszych słowa 'One night - just tonight' to skasował nas za nocleg za dwie noce. Z drugiej strony, ja sam dość szybko przestałem mówić po francusku - od momentu, gdy po wejściu do pewnego sklepu i uprzejmym odpowiedzeniu sprzedawczyni, że faktycznie 'bohn żuhrrr', zostałem zasypany masą szeleszcząco mruczących słów i musiałem się salwować ucieczką w nieśmiertelne 'Sorry, I don't speak french...' Od tej pory zawsze witałem się wyspiarskim 'Hello', co gwarantowało, że nikt mnie nie będzie niezrozumiale zaczepiał. Z drugiej strony miało to też nieprzyjemne skutki - gdy Najlepsza z Najlepszych zapytana w pewnym muzeum o kraj, z którego przyjechała odpowiedziała 'Pologne', to dostała ulotkę po angielsku. Natomiast, gdy ja stojąc tuż za nią wychrypiałem 'Poland', dostałem ulotkę w języku Flamandów... Nie opłacało mi się także starać porozumiewać po tubylczemu w restauracji. Gdy mając ochotę na naleśnika serowego wydukałem do kelnera że chciałbym 'galette tres fromażes', zobaczyłem na jego twarzy wyraz kompletnego zdziwienia - dopiero gdy pokazałem palcem nazwę dania rozpromienił się i rzekł 'aaah, thruła fhrromażż...'.

K jak karczochy

K jak kierowcy
Francja to, nie bójmy się tego napisać, kraj pełen idiotów za kierownicą. Kraj, w którym ludzie jeżdżą niechlujnie i szybko, kraj w którym nie dba się o innych użytkowników drogi, niż my sami. No i ci okropni skuterowcy, pędzący z zawrotną prędkością 50 km/h... po chodniku, między przechodniami. Przyznam szczerze, nie wertowałem francuskiego Kodeksu Drogowego, jednak jak mniemam nie różni się on zasadniczo od tego, który obowiązuje w Polsce. I tak jak rozumiem, że we Francji może nie obowiązywać nakaz jazdy na światłach mijania 24 godziny na dobę, tak nie rozumiem jak można nie włączać świateł mijania w deszczu, podczas zmierzchu, albo w wieczornej szarówce skąpanej w słocie. Nie przeszkadza to jednak nikomu w jeździe z prędkością niemal równo 90 km/h czy to po krętej górskiej drodze, czy to przez tereny podmiejskie, jeszcze nie zabudowane. Ograniczeń prędkości jest bardzo niewiele - co często rodzi niebezpieczeństwo wypadnięcia z toru jazdy, gdy zbyt szybko wejdziemy w zakręt, przed którym w Polsce dawno stał by znak z ograniczeniem do czterdziestki. We Francji tego z reguły nie ma - widać Francuzi każą wjeżdżać wszystkim na własną odpowiedzialność, i jeśli taki delikwent nie zwolni, to znaczy, że roztrzaskał się na własną prośbę. Inna kwestia to nagminne wymuszanie pierwszeństwa przejazdu - we Francji pełno jest rond, na których powinny panować takie same zwyczaje jak w Polsce, jednak często zdarza się, że nadjeżdżające auta w pełnym pędzie wjeżdżają na rondo czy inne skrzyżowanie. Nic więc dziwnego, że czasem przy rondach tworzą się całkiem spore korki. My sami, podczas pobytu we Francji, widzieliśmy trzy wypadki samochodowe, podczas gdy jeżdżąc po Polsce, Litwie, Czechach i Węgrzech widzieliśmy tylko jeden. Powgniatane i porysowane auta są tam na porządku dziennym - nikt się nie przejmuje oddawaniem ich do lakiernika czy blacharza tylko traktuje je jak przedmioty codziennego użytku (wgnieciony - znaczy ciągle użytkowany). Ostatnia sprawa to kwestia parkowania w miastach. Najlepszej z Najlepszych zdarzyła się sytuacja, kiedy na wąskiej miejskiej ulicy jadące przed nią auto nagle stanęło na środku skrzyżowania, kierowca wrzucił światła awaryjne, wysiadł i nie spiesząc się poszedł po gazetę do pobliskiego kiosku, blikując wyjazd z dwóch sąsiednich ulic. Zanim wrócił, wsiadł i odjechał, Najlepsza z Najlepszych zdążyła posłać do diabła jego i jego najbliższą rodzinę do siódmego pokolenia włącznie. Wisienką na torcie był pewien jeździec bez głowy, który pewnego ranka przemknął pędząc na tylnym kole swoim motocyklem po brukowanym trotuarze ponad sto na godzinę, robiąc przy tym tyle hałasu, że mijanym przez niego przechodniom na moment stawały serca.

L jak Loara
Dolina Loary to bardzo urokliwe miejsce. Rzeka meandruje między wysokimi wzgórzami, mijając je raz z jednej, raz z drugiej strony. Same wzgórza od strony rzeki najczęściej są bardzo strome i urwiste, a na co bardziej urokliwych stokach pobudowane zostały zameczki. Jest ich tu bardzo dużo, średnio co pięć - dziesięć kilometrów można się na jakiś natknąć. Rzeka jest dość płytka, szeroko się rozlewająca, o wartkim nurcie i dużej ilości piaszczystych łach, na których tubylcom zdarza się piknikować. Krajobrazu dopełniają lasy, pola kwitnących słoneczników i winnice, które w przeciwieństwie do Węgier nie są usytuowane na stokach wzgórz, lecz częściej na równym terenie. Kraina Loary jest chętnie odwiedzana przez turystów, którzy przede wszystkim oglądają chateaux, zaopatrują się w miejscowe, wyśmienite wino, oraz gwarantują gwar i tłumy w każdym większym mieście.

Ł jak łodzie
Moje pierwsze wspomnienia związane z przypływem i odpływem morza to jeden z zapamiętanych obrazów Moneta, na którym łodzie stoją w wyschniętym porcie. Uznałem go za wierutną bzdurę, gdyż przecież Bałtyk też podlega przypływom i odpływom, i ani razu nie widziałem wyschniętego portu. Dziś mogę stwierdzić, że bardzo się myliłem. Zobaczyłem bowiem nie jedną, lecz wiele łodzi ugrzęźniętych w mule podczas odpływu, by później, w przypływie swobodnie kołysać się na falach. To godziny przypływu i odpływu wyznaczają czas na północnym wybrzeżu Bretanii. To ich rytmem toczy się życie w nadbrzeżnych miejscowościach. Różnica w poziomie morza w Saint Malo, dla przypływu i odpływu w dniach, w których tam byliśmy, wynosiła ponad 11 metrów. Jedenaście metrów w pionie, dodam. Oznaczało to ni mniej ni więcej tyle, że gdy był odpływ, można było spacerować po dnie morza kilkaset metrów w głąb zatoki. Gdy był przypływ zaś, woda rozbijała się o mury miasta, zaś tam gdzie jeszcze kilka godzin temu buszowaliśmy w poszukiwaniu mięczaków na kolację - jest jedenastometrowa głębia.

M jak mule

Moules, czyli omułki, to jedne z najbardziej powszechnych i jednocześnie ukochanych przez Francuzów owoców morza. Podawane są jako danie główne w większości restauracji we Francji. Mogą być przyrządzane na różne sposoby, lecz najpowszechniejsze jest ugotowanie ich w białym winie z dodatkiem przypraw. Oprócz niezrównanych walorów smakowych gwarantują także niezapomnianą zabawę podczas mozolnego wydłubywania ich ze skorupek - taki posiłek może trwać więcej niż pół godziny.

N jak nawigacja
Nawigacja GPS jest super! - chciało by się zakrzyknąć po naszej podróży. Zakup dokonany bez wcześniejszego rozeznania i mający nam służyć jako podręczny zestaw map okazał się być strzałem w dziesiątkę. Nie dość, ze dokładnie doprowadzał nas do żądanej miejscowości, to jeszcze bez problemu znajdował większość zabytków, restauracji i hoteli w okolicy. Tylko dzięki niemu w zasadzie jechaliśmy do kolejnych miejscowości uzbrojeni w pewność, że znajdziemy - bez wcześniejszej rezerwacji - nocleg. Nawigacja, którą szybko - ze względu na miły, kobiecy głos, którym się posługuje - ochrzciliśmy jako 'Zośkę', nie tylko pokazywała nam na autostradach odpowiednie pasy ruchu, ale także ostrzegała przed radarami i ganiła, gdy przekraczaliśmy obowiązującą na danej trasie prędkość maksymalną. 'Zocha' myliła się rzadko - tylko wtedy, gdy trasa, którą jechaliśmy była akurat przebudowywana, ulica była jednokierunkowa, albo wtedy, gdy chcieliśmy przekombinować i 'przechytrzyć Chytrozłotków'. Częściej myliłem się ja, błędnie interpretując jej wskazania i nie zjeżdżając na właściwy pas czy omijając odpowiedni zjazd z ronda - dlatego kierowca musi umieć odpowiednio interpretować wskazówki nawigacji, dopasowując je do tego, co widzi przed sobą. 'Zocha' miała problemy tylko wtedy, jeśli poszukiwanego obiektu nie było w jej bazie danych a my nie znaliśmy konkretnej jego lokalizacji (np. przewodnik wspominał tylko, że 'Klify Plouha' leżą niedaleko Plouha nie podając nawet kierunku, w którym trzeba się kierować). Wtedy niezastąpione były  karczochy punkty informacyjne, znajdujące się w każdej miejscowości, i ich pracownicy chętnie udzielający wskazówek i zaznaczający odpowiednie miejsca na mapach, które z reguły mieli przygotowane w formie folderów reklamujących uroki danej miejscowości. 'Zośka' dostarczyła nam tego komfortu, że mogłem zjechać praktycznie w każdą drogę w poszukiwaniu czegoś fajnego, i miałem pewność, że po przeliczeniu na nowo trasy doprowadzi nas do celu - stąd bez strachu zjeżdżałem w najróżniejsze dróżki w Dolinie Loary w poszukiwaniu kolejnych chateaux. Dodatkowo kilkakrotnie zrobiła nam niespodzianki wytyczając trasę przez niezwykle urokliwe miejsca - tylko dzięki niej zobaczyliśmy (i mieliśmy szansę przejechać przez) Pont du Normandie - największy wiadukt, jaki widziałem w życiu. Śmiesznym - ale też i czasem irytującym - był fakt, że 'Zocha' czasami wariowała i wytyczała trasy przez dziwne miejsca - przez drogi, które były ledwo przejezdne, przez sam środek francuskiego poligonu, przez suburbia Hannoweru (zamiast gnać autostradą). Dzięki temu mogliśmy zobaczyć Francję Prawdziwą, a nie tą z folderu, czy widzianą z okien autokaru. Mogliśmy jechać maleńką szosą wśród winnic (i modlić się, by nic nie wyskoczyło pędząc zza wzgórza naprzeciwko), czy podziwiać pola karczochów w Bretanii. No i zawsze, ale to zawsze, przywodziła nas do celu.

O jak ostrokrzew
Ostrokrzew, jaki jest, każdy widzi, a niektórzy nawet mogli poczuć na własnej skórze. Roślinka ta rośnie głównie na nadmorskich wrzosowiskach północnej Bretanii i w zależności od warunków może być malutka-niziutka, albo rozkrzaczyć się do rozmiarów małego czołgu porucznika Grubera sporego drzewka. Ostrokrzew jest czymś pomiędzy karczochem ostem, jałowcem a cisem i potrafi naprawdę wrednie ukłuć - dość wspomnieć, że kawałek kolca utkwił w mym palcu tak głęboko, że udało mi się go wyjąć dopiero za pomocą specjalistycznego sprzętu w Polsce. To zielsko skutecznie unieszczęśliwiało wszystkich tych, którzy chodzili w sandałkach...

P jak posiłki
W Francji jada się trzy posiłki dziennie - petit dejeuneur, czyli śniadanie, dejeuneur, czyli lunch, i diner - czyli obiadokolację. Śniadanie jest z reguły kontynentalne - pieczywo pszenne (croissant, bagietka, rzadziej chleb czy grzanki), masło i dżemy. Do tego kawa, herbata albo gorąca czekolada i sok pomarańczowy. Rzadziej można spodziewać się jogurtu, płatków na mleku, a jeszcze rzadziej serów. Mięso w zasadzie w takich śniadaniach nie występuje, chyba że przywleczesz własną padlinę ze sobą. Lunch i kolację jadaliśmy już we własnym zakresie - z reguły lunchem były lekkie potrawy typu mule czy naleśniki, a na kolację pełne szaleństwo - owoce morza czy steki. Ważną rzeczą, o której trzeba pamiętać we Francji, jest  przygotowanie sobie drugiego śniadania - albo żelaznych racji. Jak zwał, tak zwał, w skrócie chodzi o to, aby nie głodować. We Francji bowiem lokale gastronomiczne najczęściej otwierane są tylko w porze lunchu, czyli między dwunastą a czternastą, i potem dopiero po dziewiętnastej - jedynie w naprawdę dużych miastach i ośrodkach turystycznych można znaleźć restauracje czynne przez całe popołudnie. Jeśli spóźnisz się na lunch, to zostaniesz przez obsługę lokalu delikatnie wyproszony i przygotuj się na głodówkę do wieczora, albo szukaj jakiegoś sklepu spożywczego. Istnieje też opcja oszczędnościowa - zamiast stołowania się w lokalach posiłki można przygotować samemu - jeśli wybierze się w podróż wozem kempingowym. Za to przygotowane wcześniej drugie śniadania można zjeść we wspaniałych okolicznościach przyrody (np. na wspomnianych wyżej klifach Plouha), albo mogą autentycznie uratować życie w razie głodu. Przypomnę tu tylko historię, jak pierwszego dnia pobytu we Francji, w poniedziałek, kiedy zwyczajowo większość sklepów jest zamknięta, szukaliśmy pożywienia od szesnastej do wieczora. I gdy wreszcie znaleźliśmy czynną restaurację, obsługa chciała zaproponować nam wino do czasu otwarcia kuchni - czyli jeszcze jakichś dwóch godzin. Nie muszę wspominać, że wyruszyliśmy z tej restauracji czym prędzej w poszukiwaniu jakiegokolwiek marketu spożywczego, który jedzenie miał 'od ręki'.

R jak rodacy
Rodaków podczas wyjazdu prawie nie widzieliśmy - najwyraźniej Francja jest zbyt drogim państwem dla krajan znad Wisły. Przypadek jednak sprawił, że już na pierwszym parkingu za granicą, pod Berlinem, natrafiliśmy na sąsiadów z naszej klatki, jadących na wakacje do Chorwacji. W pierwszym chateau, które zwiedziliśmy - Cheverny - również usłyszeliśmy swojską mowę. Później długo, długo nic, aż wreszcie w Saint Malo, w Bretonii, odezwała się do nas dziewczyna siedząca na ławce obok, zachęcając do zwiedzenia brytyjskiej wyspy na kanale La Manche - Jersey. Ona właśnie wraz ze swoim towarzyszem wyruszyli do pracy w UK i wylądowali na Jersey, skąd przypłynęli promem na weekend do Francji. Jako, że następnego dnia pogoda nas nie rozpieszczała, bez specjalnego żalu zrezygnowaliśmy z wyprawy na wyspę. Na kolejnych rodaków natrafiliśmy w forcie La Latte na Cap Frehel - była to rodzinka z dwójką naburmuszonych dzieciaków, zwiedzająca północną Bretanię. Na zobaczenie typowego autokaru wypełnionego polskimi turystami musieliśmy czekać aż do wizyty w Carnac - najwyraźniej pola usłane megalitami są chętnie odwiedzane przez polskich pilotów wycieczek. Jednak najdziwniejsza sytuacja wydarzyła się w krainie karczochów w Plum Plum - czyli Paimpolu, gdzie podczas regulowania rachunku przy pomocy polskiej karty płatniczej właścicielka lokalu wykrzyknęła, że przecież 'Nasz kucharz jest z Polski!' i mimo naszych niemrawych protestów odciągnęła go od kuchni. Za barem pojawił się młodszy od nas chłopaczek w białym kitlu, uprzejmie pytając skąd jesteśmy i czy przyjechaliśmy na urlop. Gdy szybko i z pewnym skrępowaniem odpowiedzieliśmy na te pytania usłyszeliśmy 'mam rodzinę w Poznaniu' i zapadła jeszcze bardziej krępująca cisza. Chłopak po momencie wrócił do swoich garnków, zaś my odnieśliśmy wrażenie, że on najpewniej nie chciał zbytnio, aby go miejscowi z Polską kojarzyli... Tak więc rodaków nie spotkaliśmy zbyt wielu, jednak nie tęskniliśmy zbytnio - w rolę 'Polaka za granicą', uparcie nie zwracającego uwagi na nakazy i zakazy, zachowującego się głośno i siejącego ogólną wiochę z powodzeniem wczuwali się Włosi, których pod koniec wyjazdu najzwyczajniej w świecie miałem dość, i dziękowałem Przedwiecznemu, że jednak nie wylądowaliśmy w tej Toskanii.

S jak skały
Skał podczas tego wyjazdu zobaczyliśmy mnóstwo - najpierw na trasie, w malowniczych Reńskich Górach Łupkowych, później nieco dalej w Ardenach, wreszcie nad Loarą i w Bretanii. Często przybierały niesłychanie malownicze formy, czasem były w nich wykute piwnice na wino, czasem kilka razy na dobę znikały pod morskimi falami. Niekiedy ustawione rękami ludzi przybierały formę megalitów, innym razem wystawały spod fundamentów wielu napotkanych budowli. Na dużej części, zwłaszcza na wybrzeżu, siedzieli ludzie, którzy po momencie niezbyt ciężkiej wspinaczki mogli ujrzeć przepiękne widoki. Jednak to, co wryło mi się w pamięć najbardziej, to dzieciaki wspinające się po różnego rodzaju skałkach, niekiedy całkiem wysokich, bez żadnego zabezpieczenia, ale też bez zwrócenia uwagi ze strony dorosłych - i znów Włosi wiedli tu prym, najwyraźniej w razie czego wielodzietne włoskie rodziny nie odczują zbytnio braku jednego potomka ;).

T jak troglodyci
Na wioskę troglodytów natrafiliśmy w zachodniej części doliny Loary. Nazywała się Rochemenier i zrobiła na nas niezapomniane wrażenie. Sporą część wioski stanowiły wygrzebane w sypkim tuficie (kamieniu podobnym do piaskowca) jamy mieszkalne, w których jeszcze do lat siedemdziesiątych XX wieku żyli ludzie. 'Domy w ziemi' budowano ze względów ekonomicznych - dużo taniej było 'wyskrobać' sobie domostwo, niż wybudować je z cegieł, desek czy kamienia. Udostępnione dziś do zwiedzania pomieszczenia w Rochemenier to zarówno izby mieszkalne, warsztaty i zagrody dla zwierząt, ale także sala zebrań wiejskich (coś w rodzaju świetlicy) a także jedyna w swoim rodzaju, znajdująca się tuż pod miejscowym kościołem świątynia. Duże wrażenie robiła tam także zgromadzona kolekcja fotografii pokazujących życie 'troglodytów' oraz ich domostwa z różnych stron świata. Troglodyta bowiem, to - w pierwotnym znaczeniu tego słowa - człowiek mieszkający pod ziemią. Dopiero później, nie wiedzieć czemu, troglodytów zaczęto przyrównywać do ludzi pierwotnych, zaś samo słowo zaczęło oznaczać osobę nieokrzesaną, grubiańską czy wręcz opóźnioną w rozwoju.

U jak upał
Upałów nie było. I dobrze :) Przez cały pobyt mieliśmy śliczną pogodę - maksymalnie do 28 stopni Celsjusza, choć termometr w aucie momentami pokazywał, że ustawione w słońcu nagrzewało się do dużo wyższej temperatury. Dopiero w Bretanii pogoda stała się bardzo zmienna - słoneczne i ciepłe dni przeplatały się z tymi deszczowymi i chłodnymi. Na wybrzeżu też każdy promień słońca oznaczał pełne hotele - autentycznie zapełniały się w momencie, gdy na następny dzień zapowiadano ładną pogodę.

W jak wino
Być we Francji i nie spróbować wina to jak być w Paryżu i nie widzieć wieży Eiffela. Wszak kraj ten winem stoi, wino pija się tu wszędzie i zawsze, nawet podczas przerwy na lunch w pracy - i nikogo to nie dziwi. Kultura picia też jest inna - nie widać nigdzie osób mocno pijanych, nawet bezdomni wyglądają na trzeźwiejszych :). Wielość winnic i rodzajów wina oszałamia - od szampanów i musujących lekko win robionych metodą tradycyjną, przez leciutkie białe chablis czy chardonnay, pełen wybór win różowych (które z niewiadomych powodów sobie odpuściliśmy) po przeogromną paletę win czerwonych. Podróżując przez Dolinę Loary na swej drodze znaleźliśmy mnóstwo wykutych w skale piwniczek na wino. Zdecydowana większość z nich, inaczej niż to było na Węgrzech, jest zamknięta na trzy spusty (i zabezpieczona alarmem) i służy tylko i wyłącznie do przechowywania trunku. Wino sprzedaje się natomiast albo bezpośrednio w winnicy (gdzie najprościej umówić się wcześniej na degustację, co wiąże się z nabyciem większej ilości butelek), albo na straganach podczas odbywających się często i gęsto jarmarków, albo - podobnie jak u nas - w 'domach wina', gdzie sprzedaje się setkę rodzajów miejscowych trunków.

Z jak zabytki
Ilość i stan zachowania różnego rodzaju zabytków we Francji potrafi zawrócić w głowie. Te wszystkie chateaux, karczochy, średniowieczne kamieniczki w miastach, potężne świątynie czy wreszcie pradawne grobowce - jest ich mnóstwo i większość zachowana w doskonałym stanie! Do tego ilość eksponatów prezentowanych w muzeach i sposób ekspozycji zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Przyzwyczajony bowiem do prezentowania w jednym pomieszczeniu krzeseł z epoki Ludwika XIV, gdańskiej szafy, kilku starych portretów i kamiennego stołu z przełomu XIX i XX wieku robiłem wielkie oczy oglądając pokoje, w których każdy element wystroju pasował do pozostałych, a wszystkie były odtworzone z niesamowitą dbałością o szczegóły. Do tego ilość unikatów, rzeczy, o których się słyszało, że ponoć istnieją, ale nie widziało na własne oczy... Dlatego szybko zacząłem zastanawiać się, dlaczego zabytki są we Francji tak powszechne i tak dobrze utrzymane, a w Polsce - nie. Znalazłem trzy odpowiedzi na to pytanie. Po pierwsze klimat - umiarkowany, ciepły, oceaniczny. Nawet najtęższa zima nie będzie wystarczająco mroźna aby rozsadzać mury czy kruszyć skałę (dlatego znajdujące się w północnej Polsce dolmeny wyglądają jak pryzma pokruszonych kamieni, gdy we Francji stoją tak, jak stały przed wiekami, a także dlatego te wszystkie misterne zdobienia na ścianach, słupach i murach budynków nie uległy zatarciu). Po drugie - Francja była mocarstwem kolonialnym, co pozwalało jej mieszkańcom zająć się sztuką i wytwarzać i konserwować te wszystkie dobra, które tak chętnie dziś eksponują. To również pozwoliło im zgromadzić wiele unikalnych eksponatów z całego świata. Po trzecie - Francję jako kraj oszczędziły wielkie wojny nowożytnej Europy. I Wojna Światowa na ziemiach francuskich toczyła się we wschodnich prowincjach i to one ucierpiały najbardziej - pozostałe zostały oszczędzone. II Wojna Światowa to przede wszystkim boje w Normandii - później wojska sojusznicze ruszyły szybko na Berlin omijając południową czy zachodnią Francję. Kampania roku 1940 skończyła się przecież prawie bez oporu ze strony Francji. W tym samym czasie polskie ziemie były niszczone, grabione i palone takoż przez Niemców i Rosjan, jak przez naszych paterotycznych partyzantów.

Ż jak żywność
Na końcu mała porada. Żywność we Francji, a także różnego rodzaju wejściówki, jest bardzo, ale to bardzo droga. Dlatego też w ich przypadku jedynym przelicznikiem, który nie powodował wytrzeszczu oczu i palpitacji serca, jest jeden do jednego. Serio. Jeden euro - to jeden złoty. Dużo łatwiej znieść, gdy wejściówka kosztuje Cię 5 eu... złotych, taaak, złootych, a butelka wody trzy złoooote,  zaś obiad w knajpie czterdzieści złooooootych... Albo masz inne wyjście - kamper, konserwy i zwiedzamy tylko te miejsca, w których nie trzeba płacić za wstęp (wbrew pozorom jest takich całkiem sporo). Za to ubrania, buty, elektronika czy płyty są w takich samych cenach jak w Polsce - buty to średnio 30 euro (120 PLN) a płyta CD - od 5 do 20 euro (20-80 PLN).

środa, 21 lipca 2010

Mam Talent - Musicale wegług sprawdzonych wzorców.

Gdy byłem w liceum, często pojawiałem się w Teatrze Muzycznym w Gdyni, by ukulturalnić się i obejrzeć jakiś musical. Słabość do takich form muzycznych została mi po dziś dzień (między innymi tylko dlatego mogłem strawić 'Sweeneya Todda' Tima Burtona).

Dlatego bardzo spodobał mi się ten, stworzony wedle wszelkich musicalowych prawideł przez braci Jona i Ala Kaplanów teledysk, w którym Arnold Schwarzenneger modli się do Croma...


Bracia Kaplanowie stworzyli więcej prześmiewczych musicalowych piosenek, opartych scenariuszach na znanych filmów, jak choćby 'Rambo: The Musical' (śliczny choć monotonny duet potwierdzający, że Sly może robić wiele rzeczy, byleby tylko nie śpiewał) czy 'Fatalne Zauroczenie: the Musical' (który nieodparcie przywodzi mi na myśl 'According to the Plan' Danny'ego Elfmanna), ale ich gwoździem programu są dwa pełne musicale - '24 Godziny, The Musical' oraz oparty na 'Milczeniu Owiec' 'Silence! The Musical', który można legalnie zassać spod podanego linka (a także muzyka do soft-core'owego filmu przyrodniczego 'The Hills Have Thighs').



Na nieco inny pomysł wpadła grupa miłośników twórczości H.P. Lovecrafta, która to posłużyła się muzyką i librettem przygotowanym przez Jerry'ego Bocka na potrzeby 'Skrzypka na dachu'. I tak, po drobnych kosmetycznych korektach powstał potężny 'Shoggoth on the Roof'...


Ci sami ludzie zresztą odpowiedzialni są za - również mocno musicalowe - wiernopoddańcze pieśni o Wielkich Przedwiecznych, jak 'Carol of the Old Ones' i 'Death to the World'. Jak dla mnie - cud, miód i orzeszki. Uwielbiam takie formy muzyczne, i gdy jakąś wartościową znajdę, obiecuję podzielić się nią tutaj :)


P.S. A propos H.P. Lovecraft Historical Society, nie mogę się powstrzymać aby nie wrzucić tutaj kolejnego, zrealizowanego w konwencji lat 20-tych ubiegłego wieku, klipu. Enjoy! :)

piątek, 25 czerwca 2010

Wielka Czwórka w Warszawie.


Godzina B4 minus 48:00.

Dni męczenia i dręczenia minęły. Wreszcie zapadła decyzja - jedziemy na Sonisphere! Najlepsza z Najlepszych przekonana do wyjazdu, urlopy zaklepane, jeszcze tylko po bilety do EMPiKu i telefon do rodzinki, czy zgodzą się nas przenocować. Kurcze, ale będzie wypas!

Godzina B4 minus 24:00.

Ha! Wszystko gra i buczy! Bilety są, nocleg - jest, nastrój dopisuje, nawet Najlepsza z Najlepszych bąknęła coś o 'Death Magnetic'. No to słuchamy 'Death Magnetic' ;). Kurcze, ale będzie fajnie!

Godzina B4 minus 6:00.

Kot oddany w niewolę, auto zatankowane i gotowe do drogi, zakupy zrobione i nawet 'emergency pack' w postaci plecaczka z parasolami, płaszczami przeciwdeszczowymi i butlą wody mineralnej (oraz mniej lub bardziej przydatnymi drobiazgami) przygotowany, żeby nie trzeba było się przepakowywać w Warszawie. Kurcze, nie mogę się doczekać! Ale będzie git!

Godzina B4 minus 4:00.

Pędzimy autostradą. Mamy jeszcze 1200 Went, a to jak wiadomo, bardzo dużo czasu. W głośnikach plumkają The Coffinshakers. Kurcze, ale będzie bombowo!

Godzina B4 minus 3:00.

Zjechaliśmy z autostrady. Korek. Stoimy. Nie ma się czym przejmować, nadrobimy za Łowiczem.

Kurcze, ale będzie grejt!

Godzina B4 minus 2:00.

Łowicz. Korek. Stoimy. Nie ma się czym przejmować, dwie godziny to kupa czasu, jeśli nie będzie korków, to spokojnie dojedziemy na czas.

Kurcze, normalnie super będzie, nie?

Godzina B4 minus 1:00.

Przed Sochaczewem korek, staliśmy. Ale teraz jesteśmy za Sochaczewem, praktycznie pusta szosa - pędzimy! Kurcze, ale będzie....

Godzina B4 minus 0:59.

Korek. Stoimy. Z auta stojącego kilka samochodów przed nami wysiada grupka ubranych na czarno, długowłosych istot i pędzi w kierunku kępy drzew. Korek rusza, ale owe istoty nie przejmują się tym wcale. Chwilę później spokojnym krokiem wracają do auta. Ich spacerek nie miał więcej niż 100 metrów.
Kurcze, normalnie nie zdążymy...

Godzina B4 minus 0:45.

Wyprzedzają nas rowerzyści. Wyprzedzają nas piesi. Kurcze...

Godzina B4 minus 0:35.

W radiu powiedzieli, że cała Warszawa stoi. Ponoć winni tego stanu rzeczy są przybyli tłumnie na koncert metalowcy. Ale najgorzej ponoć jest na wylotówkach od strony Krakowa i Katowic. Jakie to szczęście, że wjeżdżamy od strony Poznania.

Metalowcy w samochodach przed nami i za nami chóralnie śpiewają. Każdy co innego.

Mijają nas żółwie. Mijają nas stonogi.

Kurcze...

Godzina B4 minus 0:20.

W oddali widać Błonie. Oby tylko dojechać do Ożarowa, tam droga rozszerza się i są trzy pasy.

Mijają nas ślimaki.

Kurcze... nie, nie kurcze, tylko kurwa.

Godzina B4.

Jesteśmy w Błoniach. Stoimy. Na festiwalowej scenie właśnie melduje się Nergal ze swoją czeredką. Ja wciąż mam nadzieję, że może - jak to zwykle u nas bywa - będą opóźnienia. Jak się później okazało - żadnych opóźnień tym razem nie było... Argh...

 

Godzina B4 plus 0:20.

Ożarów. Trzy pasy pozwoliły nam spokojnie przejechać około kilometra, teraz zaś wszystkie trzy stoją zakorkowane. Warszawiacy jeżdżą poboczem. Zdesperowani warszawiacy jeżdżą ścieżką rowerową. A czym ma pojechać zdesperowany Buphallo?

Godzina B4 plus 0:30.

Ponoć jesteśmy w Warszawie. Nie wiem, bo znaki zasłania mi stojący autokar z flagą Slayera na tylnej szybie. Z desperacji puściłem nawet Iperyt, na cały regulator. Najlepsza z Najlepszych nie wyglądała na zachwyconą. Co trzecie auto wypełnione jest postaciami w czarnych koszulkach. Ja mam na sobie koszulkę Lecha.

Godzina B4 plus 0:50.

Jak to dobrze, że choć trochę kojarzę Warszawę! Dzięki mojej bezczelności i orientacji w terenie jesteśmy już niedaleko od celu - mieszkania wujostwa, gdzie mamy zostawić auto. Co dziwne - Warszawa stoi w każdym kierunku, a nie tylko w kierunku festiwalu. Koszmar!

Godzina B4 plus 1:20.

Ruszamy na festiwal. Na piechotę, bo dzięki temu poruszamy się szybciej, niż taksówki czy autobusy. One, o zgrozo, stoją w korku. Po drodze mijamy auta wypełnione zrezygnowanymi fanami agresywnych dźwięków. Oni już wiedzą, że nie zobaczą ani Behemotha, ani Anthraxu.


Godzina B4 plus 1:45

My też nie zobaczymy. Łapiemy taksówkę, która bez licznika wiezie nas opłotkami, przez osiedla, przynajmniej raz chamsko wymuszając pierwszeństwo przejazdu i mało nie zabijając nas po drodze. Kierowca z radosnym uśmiechem wyjaśnia, że jedzie tak, bo nam zależy, aby szybko znaleźć się na koncercie, a jemu - by jeszcze kogoś złapać i zarobić. Anthrax schodzi ze sceny. My jesteśmy ubożsi o 50 złotych, ale bogatsi o spory zastrzyk adrenaliny...

Godzina B4 plus 2:00.

Jesteśmy na miejscu. Lotnisko jest ogromne. Dookoła tłumy ludzi. Jedni spacerują, inni popijają piwo. Praktycznie każdy z telefonem przy uchu. Słyszymy daleki pomruk i bzyczenie. To oznacza, że Megadeth zainstalował się na scenie. O! I chyba nawet ją widzę! Ma wielki napis SONISPHERE...

Godzina B4 plus 2:10.

To nie scena, tylko festiwalowa brama. Scena majaczy się gdzieś daleko na horyzoncie. Megadeth skończył grać jeden kawałek, teraz gra kolejny. Nie bardzo słychać, który... W międzyczasie kontrola biletów i jesteśmy. Pędzimy w kierunku namiotów Carlsberga - mam ochotę na piwo!

Godzina B4 plus 2:20.

Nie ma tak dobrze. W międzyczasie jeszcze kolejna bramka, kontrola biletów i rewizja osobista. Widzę scenę! Nie widzę zespołu! Ale zaczynam rozpoznawać muzykę! Kurcze, ale fajnie... Piwa!

Godzina B4 plus 2:30.

Megadeth gra już pół godziny, a my dopiero teraz doczłapaliśmy pod scenę. Jest monstrualna - gdyby nie dach, mogłyby obok siebie wylądować dwa helikoptery i jeszcze zostałoby miejsce. Do tego mnóstwo telebimów. Tyle, że niewiele na nich widać, bo trzeba patrzeć wprost w zachodzące słońce...


Godzina B4 plus 2:45.

Mamy piwo, nabyte w chillout zone, za jedyne 5 PLN od kufla. Niestety, ochrona nie pozwala nikomu wynieść go poza strefę chilloutu. Na scenie 'Sweating Bullets', 'Symphony of Destruction' i 'Peace Sells'. Koniec koncertu Megadeth. Dwa ostatnie kawałki wywołują u mnie chęć rzucenia się w tany, ale nie ma gdzie - tłum stoi statycznie. No, ale na Slayerze będzie się działo!

Godzina B4 plus 3:00.

Odnaleźliśmy kuzyna, z którym mieliśmy się tu spotkać. A w zasadzie to on odnalazł nas i pięciopak piwa :). Czekamy na Zabójcę. Jest ekstra!


Godzina B4 plus 3:30.

Slayer na dechach. Jesteśmy na tyle blisko, że widać członków zespołu na scenie. Każdy kolejny numer budzi coraz większe emocje - pierwsze takty 'Dead Skin Mask' przyprawiają o ciarki na grzbiecie. Chcę skoczyć w pogo - ale nie ma gdzie. Cały tłum stoi spokojnie, mnóstwo ludzi filmuje koncert czym się da, nawet w oddali, w najgęstszym tłumie nie widać śladów zabawy... Ze sceny płyną klasyki. Jest świetnie, jest genialnie.


Godzina B4 plus 4:40.

Slayer skończył. Ależ to był koncert!!! Idziemy po piwo. Nie leją go jednak - ponoć zabrakło plastikowych kubeczków. Publiczność ryczy zwyczajowe 'Piwo lać! Tra la la mać!' ;)

Godzina B4 plus 5:00.

Według rozpiski Metallika powinna wchodzić na scenę. Do tej pory wszystkie bandy występowały co do minuty. Co jest, u licha? Przygasają światła, podkręcam się do granic możliwości, zaczynam nucić 'Ecstasy of Gold'...

Godzina B4 plus 5:05.

Falstart, nic się nie dzieje. A już myślałem, że wyjdą...

Godzina B4 plus 5:10.

Zaczęło się. Leci intro, na telebimach urywki z 'Dobrego, Złego i Brzydkiego', publika szaleje. Moment później zapala się gigantyczny telebim nad sceną i brzmią pierwsze takty 'Creeping Death'. Od tej pory wszystko staje się jasne. Na scenie Gwiazda, Metallica. Brzmienie - cudowne, głośne i czytelne. Na telebimach profesjonalnie zmontowane ujęcia z różnych kamer filmujących zespół. Ogląda się to jak świetne DVD. Ludzie w ekstazie. Ja z nimi....

Koncert trwa, dobór utworów jest jak mokry sen licealisty - piętnaście lat temu dałbym się pokroić za taki zestaw (lecz cóż, oni woleli wtedy grać 'The Memory Remains' i ''King Nothing'). Urlich coraz bardziej zmęczony, więc grają sporo ballad. Mimo tego wygląda tak, jakby potrzebował chwilki sam na sam z respiratorem na backstage'u. Pozostałe chłopaki nie oszczędzają się, lecą same hity. Jakże cudowny koncert!


Godzina B4 plus 7:10.

Wybrzmiały ostatnie takty 'Seek & Destroy'. Cisza aż piszczy w uszach. Ludzie - wciąż oszołomieni koncertem - skandują nazwę zespołu. Ktoś mało rozgarnięty puszcza w eter informację o powrotach via warszawskie MPK. James nie jest zachwycony ('Shut the fuck up, we're not done yet!'), dzięki czemu zgromadzeni pod sceną mają nadzieję na kolejnego bisa. Nic takiego się jednak nie dzieje, członkowie zespołu dziękują fanom (a najładniej Rob :) ), potem zwyczajowy sceniczny lans (jak dla mnie odrobinę nie na miejscu). Tłum rusza do wyjścia...

Godzina B4 plus 7:30.

Tłum wciąż wylewa się z terenu lotniska, zostaliśmy zmiażdżeni, zdeptani i wymacani na wszystkie strony. Już lecimy z nóg, lecz jeszcze czeka nas droga powrotna... Psia mać, ale długie to lotnisko!

Godzina B4 plus 8:00

Na wepchanie się do któregokolwiek z podstawianych autobusów nie ma szans, ludzie ściskają się w nich jak sardynki. Wybieramy powrót na piechotę. Porwani przez rzekę ludzi, mijamy tkwiące w korku (tak, korku o północy) autobusy...

Godzina B4 plus 9:30.

Ulice, którymi idziemy, są zamknięte dla ruchu pojazdów. Ale mimo to udaje nam się dojść do miejsca, w którym jest szansa na złapanie taryfy. Zamówienie złożone, auto w drodze.

Godzina B4 plus 10:00.

Zmęczeni, ale szczęśliwi, idziemy spać. W głowach wciąż słyszymy muzykę Metalliki...

 Epilog

Muszę przyznać, że mam mieszane wrażenia z Sonisphere Festival. Z jednej strony miałem okazję uczestniczyć w doniosłym dla mnie wydarzeniu, z drugiej problemy z komunikacją przed i po koncercie skutecznie zniechęcają mnie do udziału w tak dużych spędach ludzi.  Najlepsza z Najlepszych po koncercie przyznała otwarcie, że nienawidzi ludzi, i to nawet mimo tego, że było kulturalnie i bez żadnych scysji czy nieprzyjemnych wydarzeń. Z jednej strony obejrzeliśmy kapitalny show Metalliki i świetny koncert Slayera, z drugiej przepadły nam Anthrax i Behemoth, a Megadeth niby widzieliśmy, ale nie mogliśmy w jego koncercie w pełni uczestniczyć. Z jednej strony ludzie byli dość statyczni, co było niefajne, z drugiej strony bawiąc się w takim tłumie można było łatwo zostać wdeptanym w ziemię, co prawdopodobnie było by jeszcze bardziej niefajne. Z jednej strony impreza zorganizowana została na maksa profesjonalnie i było wszystko to, co powinno na niej się znaleźć i jeszcze więcej (łącznie z popisami pilota śmigłowca Red Bulla, kręcącego pętle i bączki nad głowami widzów), z drugiej takie morze ludzi generowało problemy ze zlokalizowaniem znajomych, gwarantowało, ze jeśli opuści się fajne miejsce przed koncertem, to się później do niego po prostu nie dopcha, i stwarzała problemy nierozwiązywalne acz obecne na każdym zlocie tej wielkości (kolejki do wszystkiego - picia, jedzenia, toalet, merchandise'u...).

Do tego jeszcze doszła odrobina mojego rozżalenia. Otóż dawno temu, gdy zaczynałem swoja przygodę z metalem, słuchałem właściwie tylko sześciu wykonawców (pewnie tak jak większość ówczesnych nastolatków preferujących mocną muzę). Byli to Metallica, Megadeth, Anthrax i Slayer (do którego przekonałem się dużo później niż do pozostałych). Do tego jeszcze Iron Maiden i Yngwie Malmsteen. Zobaczenie czworo z moich idoli na jednej scenie było niewyobrażalnym marzeniem, które - jeśli by się spełniło - byłoby wtedy zdecydowanie najszczęśliwszą chwilą mego życia. Minęło prawie dwadzieścia lat i proszę - oto są. Do tego grają sety złożone z numerów z moich ulubionych płyt. Pamiętam, jak zdzierałem kasety słuchając ich na chińskim jamniku, i jak wyobrażałem sobie, że jestem na ich koncercie (swój pierwszy koncert zaliczyłem dużo później). Otwierałem okno i pozwalałem słuchać ich muzyki sąsiadom :) A teraz - owszem, stoją na scenie, jak produkt zapakowany w piękne sreberko, ale nie widzę pasji, nie widzę zaangażowania, słyszę puste frazesy o tym jak to fajnie grać razem na jednej scenie po trzydziestu latach łojenia. Ale nie widzę tego braterstwa, o którym mowa. James pokazuje okolicznościową kostkę gitarową 'Big Four' i nie mam wątpliwości, że pojawi się za chwilę ona w sprzedaży. Ale muzycy innych kapel nie wychodzą do siebie nawzajem, nie wierzę też we wspólną imprezę po koncercie. Jedni po odwykach, inni nie przepadają za sobą (łagodnie mówiąc), jeszcze inni odkryli Boga i nie mają o czym rozmawiać z pozostałymi. Szkoda, bo jeden mały autentyczny gest dobrej woli ze strony Metalliki (na przykład możliwość, aby pozostałe trzy kapele z Wielkiej Czwórki Thrash Metalu grały na takich samych ustawieniach dźwięku co Meta, albo z grającym wielkim telebimem w tle) znaczyłby dla mnie więcej, niż wszystkie puste frazesy ze sceny. Ale wiadomo, 'business is business', robimy to wszyscy dla pieniędzy, autentycznością nie nakarmimy dzieciaków. No i fakt, ze przez brak mojej zapobiegliwości (nie miałem ostatnio do czynienia z korkami) ominął nas choćby występ Anthrax, dość mocno spsuł mi humor.

P.S. Sześć dni później Wielka Czwórka gra na Sonisphere Festival w Sofii. Koncert Metalliki transmitowany jest do kin na całym świecie live w jakości HD. Dla mnie jest to fakt, że to właśnie ten show został wybrany, aby zmontować z niego DVD. I cóż robią panowie z Metalliki? Zapraszają na scenę muzyków z pozostałych bandów, by razem z nimi wykonać 'Am I Evil?'. Gdybym zobaczył to w Warszawie, obsrałbym zbroję ze szczęścia. Skurczybyki...


czwartek, 27 maja 2010

Mam Talent - Sylvain Cloux

Pamiętacie notkę o różnych wykonaniach 'Marsza Imperialnego'? Dziś chciałbym Wam przedstawić Sylvaina Cloux, francuza, który połączył ze sobą swoje dwie ogromne pasje - telewizję i grę na gitarze. I nie chodzi tu absolutnie o przygrywanie na gitarze w jakimś bandzie w telewizyjnych show. Otóż Sylvain nagrywa pasjami motywy muzyczne ze swoich ólóbionych seriali i filmów, w wersji zmetalizowanej. A jak to się mu udaje - oceńcie sami.

Więcej filmików opatrzonych jego muzyką można znaleźć na jego kanale na YouTube (między innymi intra z 'Munsters!' i 'Powrotu do przyszłości'!!), a co więcej, jego albumy można legalnie zassać z jego strony internetowej. Coś czuję, że Najlepsza z Najlepszych będzie musiała wytrzymać mnie puszczającego ciągle te króciutkie kawałki :)

czwartek, 20 maja 2010

Na Wschód... Tam musi być jakaś cywilizacja! - część III.

Ponad rok temu męczyłem Was  kolejną częścią subiektywnego wyboru wartościowych kapel zza wschodniej granicy. Tym razem, zainspirowany tym tematem na zaprzyjaźnionym forum, postanowiłem podzielić się nieco informacjami na temat bardziej lub mniej znanych kapel z kraju naszych 'bratanków'. Na potrzeby niniejszego zestawienia wyszedłem z bardzo ryzykowną tezą - mianowicie, że Węgry leżą na wschodzie. Poniekąd aczkolwiek w sumie nie odbiega ona daleko od prawdy - w sumie wybierając się swego czasu w podróż, kierowaliśmy się na Dziki Wschód...

Nox - czyli  wierzgające bratanki ;)

Grupę Nox przedstawiałem już dawno, dawno temu, na łamach tego bloga. Od tego czasu nagrali kolejne płyty, które natychmiastowo znajdowały się na szczytach węgierskich list przebojów. Niestety, jeśli o mnie chodzi, to wciąż wolę słuchać ich pierwszych produkcji, niż nowych, bardzo popowych i grzecznych  albumów. Wierzę jednak, ze nie powiedzieli ostatniego słowa, i nagrają jeszcze tak przesiąkniętą pozytywną energią płytą, jak Ragyogás.

Locomotiv GT - czyli muzyka moich rodziców


W czasach, gdy mocno ograniczony był dostęp do nagrań Deep Purple czy Rainbow, w polskich domach królowały albumy kapel pochodzących z krajów Układu Warszawskiego. Pierwsze rockowe winylowe płyty na jakie natrafiłem w domu to albumy SBB i Locomotiv GT właśnie. Nic więc dziwnego, że po takim przygotowaniu nie zachłysnąłem się hard rockiem w wydaniu zachodnim, lecz od razu sięgnąłem po cięższą i mroczniejszą muzykę (czyli Helloween ;) ). W ramach ciekawostki, nie mogę się oprzeć i nie rzucić jeszcze linkiem do fragmentu koncertu Węgrów z festiwalu w Sopocie, w 1973 roku - enjoy.

W podobnych klimatach operowała jeszcze grupa Skorpio - moi rodzice słuchali jej na tyle często, że jako dzieciak uważałem zespoły Skorpio i Scorpions za jeden zespół - no co, i tak nie rozumiałem o czym śpiewali, i nie rozpoznałem, że operują zupełnie innymi językami (do tego mój Tato zwykł o jednej i drugiej kapeli mawiać - Skorpionsi ;) ).

Karthago - czyli zapomnijcie o Omedze


W zasadzie nie mam pojęcia, dlaczego wszyscy doskonale pamiętają o Omedze, a zapominają o Karthago. Kolejny świetny band, który mocno kojarzy mi się z dzieciństwem i tym, czego słuchali moi rodzice. Obok nieśmiertelnych ballad Budki Suflera czy Perfektu współistniały wspaniałe Requiem czy umieszczona wyżej 'Droga Przodków'. Łakomy kąsek dla fanów rocka progresywnego, być może złowią uchem nuty, które kojarzą z dzieciństwa :)

Solaris - czyli w hołdzie dla Lema


W zasadzie miałem duży problem z wyborem klipu wystarczająco reprezentatywnego dla progresywnych rockmenów z Solaris. A wszystko dlatego, że ich muzyka nie pozwala się prosto zaszufladkować. Raz grają tak, że mogą być uznani za węgierską odpowiedź na Pink Floyd, innym razem wykorzystanie fletu jako głównego instrumentu zbliża ich do innych Brytyjczyków - Yes. W ich muzyce pobrzmiewają też echa Camel i King Crimson (mnie osobiście kojarzą się z pierwszymi płytami inowrocławskiego Quidam) - myślę, że to wystarczająca rekomendacja do wysłuchania ich propozycji.

Pokolgép - czyli 'Nie, psze pana, Manowar występują po nas...'


'Nie, psze pana, nie jesteśmy Helloween', 'Nie, psze pana, nie Prusakolep'. Pokolgép, czyli po naszemu Piekielna Maszyna, było o ile dobrze pamiętam jedną z kapel, którymi fascynował się mój starszy kuzyn z Warszawy. Prekursorzy heavy metalu na Węgrzech, nie wstydzący się swoich inspiracji, by nie rzec - otwarcie kopiujący kapele zza Żelaznej Kurtyny. I tu ciekawostka - o ile polskie bandy metalowe lat osiemdziesiątych wybierały rodzący się thrash, lub zostawały pod znaczącym wpływem bandów hard rockowych, o tyle Węgrom było bardziej po drodze z galopującymi heavy metalowcami (co cieszy moje uszy ;) ). Warto również rzucić uchem na dokonania ich krajan z Ossian (nie mylić z polskim Osjan) - chłopaki nasłuchali się pierwszych płyt Iron Maiden i przerobili je na węgierską modłę..

Tankcsapda - czyli smocze zęby z Debreczyna


Smocze zęby to nazwa umocnień przeciwczołgowych z okresu drugiej wojny światowej, i taką nazwę wybrali sobie rockmeni z Debreczyna. Chłopaki mają na koncie 19 albumów, wypełnionych siarczystym hard rockiem starej szkoły. Dodać do tego inspiracje klasycznym heavy metalem i mamy kolejną węgierską gwiazdę pierwszej wody. Aż żal bierze, że nie ma podobnej wśród naszych, polskich rockowych składów (bo najbardziej zbliżonemu stylistycznie Hunterowi brakuje jeszcze sporo do osiągnięcia podobnego statusu). Zespół poza swoim rodzimym krajem jest ponoć najbardziej znany dzięki balladzie 'Lasts Forever', lecz mnie o wiele bardziej przekonuje jego ostrzejsze, bardziej zadziorne oblicze.

Ektomorf - czyli brazylijscy cyganie znad Dunaju

Nikt nie nazywa kapeli braci Farkas inaczej, niż 'węgierskie Soulfly'. Faktycznie wpływy tej kapeli są bardzo wyraźne w muzyce Ektomorf, choć ja dorzuciłbym do wrzącego bogracza ze stylem Węgrów słyszalną fascynację cygańskim folkiem i echa System of a Down. Swoją drogą to ciekawe, jaką karierę udało się zrobić Ormianom z amerykańskim paszportem, a jak niewielu osobom znana jest muzyka Węgrów, choć przecież tak podobna w stylu (nawet grać zaczynali mniej więcej w tym samym czasie). Czyżby to wokalista robił różnicę?

Conan's First Date - czyli kierunek - Szwecja!

Co tu dużo mówić, sprawny, pachnący Entombed na milę death'n roll. Chłopaki pochodzą z zabytkowego, położonego nieopodal Budapesztu Szentendre i łupią swoje aż miło.To wciąż debiutanci, lecz jak widać zorientowani na zrobienie kariery. Czego im życzę, gdyż już za nazwę mają u mnie dodatkowe punkty... ;)

Attila Csihar - czyli Don Chichot undergroundu

Długo można by wymieniać dokonania człowieka - drzewo, zwanego też Lordem Sucharem. Najbardziej znany z kultowej płyty 'De Mysteriis Dom Sathanas' Mayhem, maczający swe struny głosowe w albumach Tormentor, Aborym, Korog, Plasma Pool i Sunn O))), gościnnie współpracujący z tuzami black metalu i nie tylko (np. z Jarboe). Ostatnio widziany w Polsce przed koncertem Ulver w Krakowie, jak mamrotał niezrozumiałe inkantacje i oczadzał salę kadzidłami. Człowiek legenda, bez którego dzisiejszy black metal mógłby wyglądać zupełnie inaczej...

Sear Bliss - czyli zmiana goni zmianę

Sear Bliss jest chyba najbardziej rozpoznawaną kapelą grającą ekstremalny metal na Węgrzech. Choć brak im popularności jaką mogą się cieszyć nasi chłopcy z Vader czy Behemoth, to przez piętnaście lat zamiatania włosami sceny wyrobili sobie własną markę. Sear Bliss idą zresztą w ślady Nergala i spółki - zaczynali grając przaśny, leśny, pogański black metal, zaś gdzie są dziś można zobaczyć na wrzuconym powyżej videoclipie. Ciekawostką jest fakt, że korzystają z dęciaków - z podobnych kapel wcześniej kojarzyłem tylko warszawską Insomnię z Trombkiem w składzie.

Autumn Twilight - czyli jak słodko być smutasem

Chłopaki pochodzą z Nyíregyházy - czyli w zasadzie ze stepowej Ukrainy ;). Zaczynali na fali popularności Jedynego Prawdziwego Gothic Metalu, pozbawionego potępieńczych niewieścich zawodzeń. Później jednak ktoś im puścił nagrania MakKoja i spółki, co zaowocowało drastycznym złagodzeniem i uprzestrzennieniem brzmienia. Wciąż na tak zwanym dorobku, grupa pochwalić się może sporą liczbą koncertów na tak zwanym lokalnym gruncie i wciąż czeka na zagraniczny debiut. A może by zaprosić ją na bolkowski zamek?

Dalriada - czyli opiewając madziarskie lasy

"W muzyce heavy metalowej częstymi motywami są zjawiska nadprzyrodzone, takie jak: las, duch, mrok i dziewica". Zdanie to od jakiegoś czasu nieprzerwanie towarzyszy Najlepszej z Najlepszych i mnie we wszelakich muzycznych podróżach. Nie mogłem się oprzeć pokusie umieszczenia go tutaj, bo pasuje do powyższego klipu jak znalazł: jest las, jest mrok, snującego się po lesie bladawego młodzieńca można z dużą dozą dobrej woli uznać za ducha, zaś nadobną niewiastę w kapturze - za dziewicę. Wszystko się zgadza - nawet te zjawiska nadprzyrodzone ;)