czwartek, 27 maja 2010

Mam Talent - Sylvain Cloux

Pamiętacie notkę o różnych wykonaniach 'Marsza Imperialnego'? Dziś chciałbym Wam przedstawić Sylvaina Cloux, francuza, który połączył ze sobą swoje dwie ogromne pasje - telewizję i grę na gitarze. I nie chodzi tu absolutnie o przygrywanie na gitarze w jakimś bandzie w telewizyjnych show. Otóż Sylvain nagrywa pasjami motywy muzyczne ze swoich ólóbionych seriali i filmów, w wersji zmetalizowanej. A jak to się mu udaje - oceńcie sami.

Więcej filmików opatrzonych jego muzyką można znaleźć na jego kanale na YouTube (między innymi intra z 'Munsters!' i 'Powrotu do przyszłości'!!), a co więcej, jego albumy można legalnie zassać z jego strony internetowej. Coś czuję, że Najlepsza z Najlepszych będzie musiała wytrzymać mnie puszczającego ciągle te króciutkie kawałki :)

czwartek, 20 maja 2010

Na Wschód... Tam musi być jakaś cywilizacja! - część III.

Ponad rok temu męczyłem Was  kolejną częścią subiektywnego wyboru wartościowych kapel zza wschodniej granicy. Tym razem, zainspirowany tym tematem na zaprzyjaźnionym forum, postanowiłem podzielić się nieco informacjami na temat bardziej lub mniej znanych kapel z kraju naszych 'bratanków'. Na potrzeby niniejszego zestawienia wyszedłem z bardzo ryzykowną tezą - mianowicie, że Węgry leżą na wschodzie. Poniekąd aczkolwiek w sumie nie odbiega ona daleko od prawdy - w sumie wybierając się swego czasu w podróż, kierowaliśmy się na Dziki Wschód...

Nox - czyli  wierzgające bratanki ;)

Grupę Nox przedstawiałem już dawno, dawno temu, na łamach tego bloga. Od tego czasu nagrali kolejne płyty, które natychmiastowo znajdowały się na szczytach węgierskich list przebojów. Niestety, jeśli o mnie chodzi, to wciąż wolę słuchać ich pierwszych produkcji, niż nowych, bardzo popowych i grzecznych  albumów. Wierzę jednak, ze nie powiedzieli ostatniego słowa, i nagrają jeszcze tak przesiąkniętą pozytywną energią płytą, jak Ragyogás.

Locomotiv GT - czyli muzyka moich rodziców


W czasach, gdy mocno ograniczony był dostęp do nagrań Deep Purple czy Rainbow, w polskich domach królowały albumy kapel pochodzących z krajów Układu Warszawskiego. Pierwsze rockowe winylowe płyty na jakie natrafiłem w domu to albumy SBB i Locomotiv GT właśnie. Nic więc dziwnego, że po takim przygotowaniu nie zachłysnąłem się hard rockiem w wydaniu zachodnim, lecz od razu sięgnąłem po cięższą i mroczniejszą muzykę (czyli Helloween ;) ). W ramach ciekawostki, nie mogę się oprzeć i nie rzucić jeszcze linkiem do fragmentu koncertu Węgrów z festiwalu w Sopocie, w 1973 roku - enjoy.

W podobnych klimatach operowała jeszcze grupa Skorpio - moi rodzice słuchali jej na tyle często, że jako dzieciak uważałem zespoły Skorpio i Scorpions za jeden zespół - no co, i tak nie rozumiałem o czym śpiewali, i nie rozpoznałem, że operują zupełnie innymi językami (do tego mój Tato zwykł o jednej i drugiej kapeli mawiać - Skorpionsi ;) ).

Karthago - czyli zapomnijcie o Omedze


W zasadzie nie mam pojęcia, dlaczego wszyscy doskonale pamiętają o Omedze, a zapominają o Karthago. Kolejny świetny band, który mocno kojarzy mi się z dzieciństwem i tym, czego słuchali moi rodzice. Obok nieśmiertelnych ballad Budki Suflera czy Perfektu współistniały wspaniałe Requiem czy umieszczona wyżej 'Droga Przodków'. Łakomy kąsek dla fanów rocka progresywnego, być może złowią uchem nuty, które kojarzą z dzieciństwa :)

Solaris - czyli w hołdzie dla Lema


W zasadzie miałem duży problem z wyborem klipu wystarczająco reprezentatywnego dla progresywnych rockmenów z Solaris. A wszystko dlatego, że ich muzyka nie pozwala się prosto zaszufladkować. Raz grają tak, że mogą być uznani za węgierską odpowiedź na Pink Floyd, innym razem wykorzystanie fletu jako głównego instrumentu zbliża ich do innych Brytyjczyków - Yes. W ich muzyce pobrzmiewają też echa Camel i King Crimson (mnie osobiście kojarzą się z pierwszymi płytami inowrocławskiego Quidam) - myślę, że to wystarczająca rekomendacja do wysłuchania ich propozycji.

Pokolgép - czyli 'Nie, psze pana, Manowar występują po nas...'


'Nie, psze pana, nie jesteśmy Helloween', 'Nie, psze pana, nie Prusakolep'. Pokolgép, czyli po naszemu Piekielna Maszyna, było o ile dobrze pamiętam jedną z kapel, którymi fascynował się mój starszy kuzyn z Warszawy. Prekursorzy heavy metalu na Węgrzech, nie wstydzący się swoich inspiracji, by nie rzec - otwarcie kopiujący kapele zza Żelaznej Kurtyny. I tu ciekawostka - o ile polskie bandy metalowe lat osiemdziesiątych wybierały rodzący się thrash, lub zostawały pod znaczącym wpływem bandów hard rockowych, o tyle Węgrom było bardziej po drodze z galopującymi heavy metalowcami (co cieszy moje uszy ;) ). Warto również rzucić uchem na dokonania ich krajan z Ossian (nie mylić z polskim Osjan) - chłopaki nasłuchali się pierwszych płyt Iron Maiden i przerobili je na węgierską modłę..

Tankcsapda - czyli smocze zęby z Debreczyna


Smocze zęby to nazwa umocnień przeciwczołgowych z okresu drugiej wojny światowej, i taką nazwę wybrali sobie rockmeni z Debreczyna. Chłopaki mają na koncie 19 albumów, wypełnionych siarczystym hard rockiem starej szkoły. Dodać do tego inspiracje klasycznym heavy metalem i mamy kolejną węgierską gwiazdę pierwszej wody. Aż żal bierze, że nie ma podobnej wśród naszych, polskich rockowych składów (bo najbardziej zbliżonemu stylistycznie Hunterowi brakuje jeszcze sporo do osiągnięcia podobnego statusu). Zespół poza swoim rodzimym krajem jest ponoć najbardziej znany dzięki balladzie 'Lasts Forever', lecz mnie o wiele bardziej przekonuje jego ostrzejsze, bardziej zadziorne oblicze.

Ektomorf - czyli brazylijscy cyganie znad Dunaju

Nikt nie nazywa kapeli braci Farkas inaczej, niż 'węgierskie Soulfly'. Faktycznie wpływy tej kapeli są bardzo wyraźne w muzyce Ektomorf, choć ja dorzuciłbym do wrzącego bogracza ze stylem Węgrów słyszalną fascynację cygańskim folkiem i echa System of a Down. Swoją drogą to ciekawe, jaką karierę udało się zrobić Ormianom z amerykańskim paszportem, a jak niewielu osobom znana jest muzyka Węgrów, choć przecież tak podobna w stylu (nawet grać zaczynali mniej więcej w tym samym czasie). Czyżby to wokalista robił różnicę?

Conan's First Date - czyli kierunek - Szwecja!

Co tu dużo mówić, sprawny, pachnący Entombed na milę death'n roll. Chłopaki pochodzą z zabytkowego, położonego nieopodal Budapesztu Szentendre i łupią swoje aż miło.To wciąż debiutanci, lecz jak widać zorientowani na zrobienie kariery. Czego im życzę, gdyż już za nazwę mają u mnie dodatkowe punkty... ;)

Attila Csihar - czyli Don Chichot undergroundu

Długo można by wymieniać dokonania człowieka - drzewo, zwanego też Lordem Sucharem. Najbardziej znany z kultowej płyty 'De Mysteriis Dom Sathanas' Mayhem, maczający swe struny głosowe w albumach Tormentor, Aborym, Korog, Plasma Pool i Sunn O))), gościnnie współpracujący z tuzami black metalu i nie tylko (np. z Jarboe). Ostatnio widziany w Polsce przed koncertem Ulver w Krakowie, jak mamrotał niezrozumiałe inkantacje i oczadzał salę kadzidłami. Człowiek legenda, bez którego dzisiejszy black metal mógłby wyglądać zupełnie inaczej...

Sear Bliss - czyli zmiana goni zmianę

Sear Bliss jest chyba najbardziej rozpoznawaną kapelą grającą ekstremalny metal na Węgrzech. Choć brak im popularności jaką mogą się cieszyć nasi chłopcy z Vader czy Behemoth, to przez piętnaście lat zamiatania włosami sceny wyrobili sobie własną markę. Sear Bliss idą zresztą w ślady Nergala i spółki - zaczynali grając przaśny, leśny, pogański black metal, zaś gdzie są dziś można zobaczyć na wrzuconym powyżej videoclipie. Ciekawostką jest fakt, że korzystają z dęciaków - z podobnych kapel wcześniej kojarzyłem tylko warszawską Insomnię z Trombkiem w składzie.

Autumn Twilight - czyli jak słodko być smutasem

Chłopaki pochodzą z Nyíregyházy - czyli w zasadzie ze stepowej Ukrainy ;). Zaczynali na fali popularności Jedynego Prawdziwego Gothic Metalu, pozbawionego potępieńczych niewieścich zawodzeń. Później jednak ktoś im puścił nagrania MakKoja i spółki, co zaowocowało drastycznym złagodzeniem i uprzestrzennieniem brzmienia. Wciąż na tak zwanym dorobku, grupa pochwalić się może sporą liczbą koncertów na tak zwanym lokalnym gruncie i wciąż czeka na zagraniczny debiut. A może by zaprosić ją na bolkowski zamek?

Dalriada - czyli opiewając madziarskie lasy

"W muzyce heavy metalowej częstymi motywami są zjawiska nadprzyrodzone, takie jak: las, duch, mrok i dziewica". Zdanie to od jakiegoś czasu nieprzerwanie towarzyszy Najlepszej z Najlepszych i mnie we wszelakich muzycznych podróżach. Nie mogłem się oprzeć pokusie umieszczenia go tutaj, bo pasuje do powyższego klipu jak znalazł: jest las, jest mrok, snującego się po lesie bladawego młodzieńca można z dużą dozą dobrej woli uznać za ducha, zaś nadobną niewiastę w kapturze - za dziewicę. Wszystko się zgadza - nawet te zjawiska nadprzyrodzone ;)

wtorek, 18 maja 2010

Uczulony na romantyzm

Ostatnio pisząc króciutkie recenzje filmów i seriali na potrzeby zaprzyjaźnionego forum, notorycznie stwierdzam, że nie jestem 'targetem' tych produkcji. Bo i nie dla mnie powstają chyba wszelkiego rodzaju 'Zmierzchy', 'Prawdziwe PsiaKrwie' i 'Sagi o Ludziach Lodu'. Problem w tym, że co i rusz natrafiam na nie przeznaczone dla moich oczu filmy, seriale i książki. Tak, książki też.

Wreszcie przebrnąłem. Mam za sobą siedem tysięcy sześćset dwadzieścia jeden (w skrócie - siebentausendsechshunderteinundzwanzig) stron Sagi o Mieczu Prawdy Terry'ego Goodkinda. Tak naprawdę został mi jeszcze tomik 'Dług Wdzięczności', będący niejako prequelem sagi, ale zostawiam go sobie na deser. Serię tę czytałem niemalże rok - a może i dłużej, coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że... nie jestem targetem tej historii. Najprawdopodobniej, gdybym wyszperał tę serię gdy byłem licealistą, to stanowiłaby dla mnie kanon literatury fantasy razem z Tolkienem czy LeGuin, dziś jednak przeczytałem zbyt wiele podobnych historyjek i jestem zbyt zgorzkniały i cyniczny. Za grosz we mnie romantyzmu, a ta historia romantyzmem właśnie stoi...

W skrócie - dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, żyje sobie spokojnie chłopak. Zarabia na życie snuciem się po lasach i wtrącaniem w nie swoje sprawy. Jeszcze tego nie wie, ale los przyniesie mu wielką miłość, o którą będzie musiał walczyć przez siedem tysięcy sześćset dwadzieścia jeden stron. Przy okazji dostanie magiczny miecz, otrzyma możliwość władania sporym kawałkiem świata (lecz czyż, ach czyż, z niej skorzysta?), który to świat będzie starał się uratować przed coraz to potworniejszymi zagrożeniami, które zesłał nań Terry Goodkind. A typ z tego Goodkinda iście wredny, same kłody pod nogi rzuca bohaterowi, który z jednym problemem ledwie się upora, to już kolejnemu musi stawić czoło. Bo Richard, tak się zwie ów bohater, ewidentnie opacznie pojmuje odpowiedzialność. Inny dawno rzuciłby w diabły całą tą swoją misję, czyli ratowanie świata, zwinął w kłębek i chlipał cichutko, złamany przeciwnościami losu, lecz ten nie poddaje się, lecz walczy. I często poprzez tę walkę ściąga na swą głowę dużo poważniejsze kłopoty, niż gdyby odpuścił.

Inni bohaterowie? Cóż, jest mnóstwo archetypicznych wręcz postaci pozytywnych. Stary, potężny czarodziej, który choć włada potężną mocą, woli wysługiwać się Richardem, staje się jego mentorem i nauczycielem. Wielka miłość Richarda, Ta O Którą Wciąż Musi Walczyć, to ktoś w rodzaju potężnej kapłanki, która jednak potrzebuje obrońcy (sama o siebie zadbać nie potrafi). Do tego przewijający się pomocnicy, padający posłańcy, generałowie, antymagowie, prorocy i wiedźmy - multum tego jest. Po stronie Zła, Rahl Posępny, spaczony czarnoksiężnik, knujący jakby zanieść pożogę całemu światu, okrutne Siostry Mroku, pragnące nastania wiecznej ciemności, a także potężny Imperator, fanatycznie oddany religii głoszącej równość społeczną. Demony, potwory (i spółka), zdrajcy, bandyci i zwykłe rzezimieszki. Jest z czym walczyć i czego się bać.

Muszę przyznać, że na początku źle potraktowałem tę sagę. Uznałem ją za kolejne czyste fantasy, bezmyślnie powielające utarte schematy i klisze. Gdy tak do niej podchodziłem, to irytowało mnie wszystko: infantylność języka (teraz zastanawiam się, czy to po prostu tłumacz nie popłynął sobie w pierwszych tomach), wyrażająca się w nadużywaniu zdrobnień ('chmurki', 'pieski' czy 'kwiatki' występowały w zbyt wysokim stężeniu), wzorowanie się na postaciach znanych z klasyki (jak Samuel, przyboczny pokrak pewnej wiedźmy, którego poznajemy w pierwszym tomie, a który jest wariacją na temat tolkienowskiego Golluma) czy ustawiczne podkreślanie kwestii moralnych w decyzjach podejmowanych przez głównych bohaterów. Później zmieniłem nastawienie, potraktowałem Sagę o Mieczu jako romansidło osadzone w realiach fantasy - i wtedy wszystko zaczęło się ładnie zazębiać. Przestały razić mnie wielostronnicowe rozterki wewnętrzne bohaterów pod tytułem 'kocha mnie czy mnie nie kocha, a jeśli kocha, to dlaczego robi, to co robi, i czy aby na pewno dobrze mi w tej fryzurze?'. Co prawda uwagi do pracy tłumacza pozostały (jak w tomie oryginalnie zatytułowanym 'Chainfire', co na okładce zostało przetłumaczone - fajnie - jako 'Pożoga', lecz w treści pozostano przy wersji angielskiej, co wzbudziło we mnie pewien niesmak, choć purystą językowym absolutnie nie jestem, i czy ja aby nie przesadzam ze zdaniami wielokrotnie złożonymi?).

Od momentu, gdy zacząłem traktować Sagę o Mieczu jako opowieść o wielkiej miłości, zdałem sobie sprawę, że są czytelnicy, dla których dramatyczne wydarzenia związane z próbami połączenia nieszczęśliwych (a może szczęśliwych) kochanków są ważne i istotne. Że ze świata, w którym zabrakło czasu na romantyzm, trzeba czasem przenieść się do innego, w którym miłość jest czysta, piękna, romantyczna, przezwyciężająca wszelkie przeszkody. Że to fajnie, jeśli Dobro Zawsze Zwycięża (choć to przecież nudne jak flaki z olejem), i że brak niespodziewanych zwrotów akcji wcale nie przeszkadza, jeśli trzyma się kciuki za szczęście głównych bohaterów. No i że istnieją ludzie, którzy skłonni są rzucić wszystko i poświęcić się całkowicie dla dobra innych (jest to nagminna cecha postaci pobocznych, zamieszkujących świat, w którym toczy się ta opowieść...). Czytelnicy to kupią - ba, złapią się na taką opowieść niczym muchy na lep. Romantyzm, psia mać...

Więc czytałem i czytałem tę nieszczęsną sagę, mając nadzieję, że Goodkind zrobi choć raz na jakiś czas salto mortale, że zaskoczy czytelnika, wstrząśnie nim i zaciekawi, jak też główni bohaterowie sobie poradzą. Nic z tego - tu wszystko jest poukładane, ugrzecznione, życie jest wystarczająco stresujące, by jeszcze wstrząsać czytelnikiem w powieści. Dzięki temu, cykl jest przyjazny dla młodzieży - lecz nie dla dzieci. Wszystko przez sporo przemocy i gwałtów - nie opisywanych przez autora bezpośrednio, lecz w zawoalowany sposób. Paradoksalnie dzięki temu dość mocno pracowała moja wyobraźnia, podsuwając interesujące dość odrażające obrazy, mimo iż Goodkind nie wspominał o niczym groźniejszym niż kąsanie piersi pojmanej branki, wspominając przy okazji, że 'prawdziwe okropności miały ją czekać dopiero w żołnierskich namiotach'.

Przyznam też, że kilkukrotnie byłem dość zły na autora za zmarnowany potencjał opowiadanej historii - w niektórych momentach aż prosiło się o lekkie rozbudowanie fabuły, pokazujące na ten przykład moment powstania tyrana, którym może stać się osoba o najczystszych nawet intencjach, albo stworzenie fabularnej wolty, która wzbogaciłaby w prosty sposób opowiadaną historię (przykładowo - któraś z głównych pozytywnych postaci drugoplanowych mogłaby zdradzić, przejść na stronę wroga, albo po prostu pokrzyżować plany głównym bohaterom dla osiągnięcia własnych celów - nic z tego, tu dobrzy są dobrzy do końca a źli giną albo okazują skruchę i jest im łaskawie wybaczane - bądź nie).

Skoro tak narzekam i narzekam na tą sagę, to cóż, poza wrodzoną skłonnością do czytania 'od deski do deski', skłoniło mnie do wytrwania przez ... zaraz zaraz, niech sięgnę do notatek... siedem tysięcy... hmmm... sześćset dwadzieścia jeden stron? Fajne Motywy. Może nie było ich multum, ale były zaprawdę pomysłowe.
- Mord Sith, jako potężne przeciwniczki. Kobiety wyszkolone tak, aby przechwytywać każdą magię użytą przeciwko nim i wykorzystywać przeciwko magom. Jednocześnie są to kobiety, odziewające się w czerwone, skórzane uniformy (prrr... moja galopująca wyobraźnio!), operujące bólem, szkolone w dość specyficzny sposób. Tak, to dla Mord Sith czytałem pierwsze tomy...
- magia jako spoina świata, przepajająca wszystko, co żyje, a jednocześnie sprawiająca, że rodzili się ludzie całkowicie jej pozbawieni - odporni na nią i jednocześnie ukryci przed władającymi magią.
- świat duchów, jako miejsce, gdzie rzeczywiście można kontaktować się z przodkami.
- Nawiedzający Sny jako potężny mag potrafiący znajdować się w umyśle dowolnego człowieka.
- autentyczny pierwotny szamanizm współistniejący z bardziej cywilizowanymi formami magii.
- kilka zagrywek fabularnych, których nie zdradzę, aby nie psuć zabawy tym, którzy nie czytali sagi - a wśród nich choćby pomysł na tom 'Nadzieja Pokonanych'.

Co jeszcze było fajne - może fakt, że Goodkindowi zdarza się czasem uśmiercić którąś z tych miłych, sympatycznych i puchatych postaci drugoplanowych. I często łapałem się w tych momentach na tym, że bardzo zżyłem się z tymi postaciami, i oczekiwałem wręcz (w imię tego, że przecież Wszystko Się Musi Dobrze Skończyć), że wskutek działania jakiejś nowej magii (jak chociażby Ręce, Które Leczą) bohater ozdrowieje czy wstanie z martwych. Napisałbym, że nigdy jednak to nie nastąpiło, gdyby nie fakt, że nastąpiło - i to przynajmniej dwa razy (w przypadku postaci, na których utratę Goodkind ewidentnie nie mógł sobie pozwolić - motorów napędowych intrygi czy postaci wyraźnie wzbogacających opowieść). W każdym razie żadna z tych śmierci nie była daremna, wszystkie były doskonale opisane i potrafiły obudzić we mnie emocje (a niejedna czytelniczka, czy niejeden czytelnik uronił pewnie w tych momentach łezkę).

Podsumowując ten przydługi wywód - nie żałuję tych godzin spędzonych na poznawaniu przygód Richarda - Poszukiwacza Prawdy, i Kahlan - Matki Spowiedniczki. Żałuję tego, że nie trafiłem na tę serię piętnaście lat temu - wtedy lektura sprawiałaby, że dostawałbym wypieków na policzkach i nie pozwalała zasnąć dopóki nie poznam losów bohaterów do samiutkiego końca. Dziś wylądowała jako czytadło do tramwaju (choć przyciężkie, były tomy zawierające ponad 800 stron!) czy odskocznia między jedną sesyjką w World of Warcraft a treningiem na Wii.

I jeszcze jedno - Sam Reimi, znany reżyser serii o Spidermanie... znaczy oczywiście że serii Evil Dead, wykupił prawa do sfilmowania sagi, i wraz z Terrym Goodkindem stworzyli 'The Legend of the Seeker', serial bardzo luźno oparty na motywach ze wszystkich tomów sagi, choć tak naprawdę koncentrujący się na tomie 'Pierwsze Prawo Magii'. Jeśli nie bawią Was seriale w typie 'Wojowniczej Księżniczki Xeny' i jej pogrobowców, z czystym sumieniem możecie sobie odpuścić, gdyż serial ten jest zwyczajnie cienki (wiem, gdyż zmęczyłem cały pierwszy sezon i nie wydaje mi się aby w kolejnym zaszły jakieś daleko idące zmiany). Lecz jeśli macie za dużo wolnego czasu i lubujecie się w banalnych i łatwo przyswajalnych historyjkach - polecam ;).

czwartek, 13 maja 2010

Castle Party 2009 w moim obiektywie


Upłynął prawie rok od Castle Party 2009 . Festiwal upłynął w atmosferze oczekiwania na kompletny kataklizm, który jednak nie nastąpił. Owszem, wiało, lało i grzmiało, ale obyło się bez odwoływania występów z powodu pogody. Zespoły zaproszone do Bolkowa dały lepsze czy gorsze koncerty, znajomi dopisali i jak co roku impreza była przednia. Te fragmenty, które udało mi się zarejestrować okiem kamery, dały podstawę do powyższego filmiku. I choć złożenie go do kupy trochę czasu trwało, i nie potrafię być z niego do końca zadowolony, przyszła pora na zaprezentowanie go światu... ekhem, internetowemu światu...

Choć bez bicia przyznaję, że największe wrażenie zrobił na mnie koncert Covenanta, to na show Dreadful Shadows czekałem najbardziej. Ich powrót do Bolkowa po dziesięciu latach był dla mnie fantastycznym wydarzeniem. Stałem więc przed sporym dylematem - chłonąć i bawić się, czy rejestrować. Wygrała opcja pierwsza, lecz dziś żałuję, że nie dałem kamery komuś, kto nie darzył Dreadfuli mniejszą sympatią, by zarejestrował koncert w całości. Wtedy może udałoby mi się zmontować go w choćby półprofesjonalny sposób...

Tak się więc złożyło, że najdłuższe zarejestrowane fragmenty występu zespołu to covery - Tanity Tikaram i Faith No More. Choć nagrałem też spore fragmenty 'Chains' i 'Burning the Shrouds', to ich jakość nie była na tyle dobra, aby uczynić z nich pełnoprawne video. Pozostaje więc lekki niedosyt i masa fantastycznych wspomnień, no ale w przypadku koncertu Dreadful Shadows nie potrafię być obiektywny...

Vic Anselmo występowała jako druga kapela, zaraz po 'rozgrzewaczu', którego nazwy już nie pamiętam (życzliwi podpowiadają że był to Sane). Show Vic okazał się być na tyle interesujący, że choć jego część musiałem uwiecznić. Jako, że te ujęcia były tak naprawdę testem kamery w nowym otoczeniu (i testem tego, czy da się jednocześnie filmować i pić piwo), nie wyszło to najlepiej. Niemniej jednak klip wyszedł całkiem ciekawy...

Artrosis grali drugiego dnia imprezy, czyli w momencie, gdy filmującemu (i piszącemu te słowa) mogły się już trochę trząść ręce po trudach dni poprzednich i niedzielnego popołudnia. Choć miałem potworną wręcz ochotę na rozkręcenie małego pogo, pozostała część publiczności nie podzielała mojego entuzjazmu. Skończyło się więc na staniu, i filmowaniu.

Zespół dał czadu, zaproszeni goście spisali się nieźle, Remo zaczarował mnie swoim zaangażowaniem w występ ;) generalnie było w dechę. No i muszę przyznać, że z materiału nakręconego na Artrosis jestem zadowolony najbardziej. W sumie nic profesjonalnego, za to fajnie się to ogląda...

Jako ciekawostkę mogę dodać, że sam zespół Artrosis zainteresowany był pozyskaniem tego (surowego) materiału, co więcej, jeden z klipów znalazł się na ich oficjalnym youtube'owym kanale. Zaś klip z Vic Anselmo, dzień po umieszczeniu w sieci, wzbudził zainteresowanie jej managementu nakręconymi zdjęciami. Szczerze pisząc, traktuję to jako malutki powód do chałwy :) (Gdyby oczywiście ktoś chciał mnie nią poczęstować :P ).

środa, 12 maja 2010

Dani Williams - Live @ U Bazyla,

Wiecie od czego zaczynają wszystkie kapele? Od garażu, piwnicy, zapoconej sali prób w domu kultury. Tam, w pocie czoła, zdzierając sobie paluchy do krwi, generowane są dźwięki, które mają podbić świat. A co zrobić, aby pochwalić się tymi dźwiękami przed światem? Wypada zorganizować koncert w lokalnym rock-pubie. I tak się złożyło, że Krzysiek zaprosił nas pewnego wrześniowego wieczoru do Bazyla, aby wspólnie piwko wypić i poszaleć przy rockowych klasykach. Jednym słowem - na koncert Daniego Williamsa i Przyjaciół.


Zaczęli od znanego klasyka Żelaznej Dziewicy - 'Hallowed Be Thy Name'. Ascetyczna forma - gra tylko gitara i perkusja, wymusiła zmianę aranżacji - no i skrócenie numeru.


Chwilę później - również klasyk. 'Pride' Irlandczyków z U2 zabrzmiało bardzo 'oldskullowo' ;). Warto tu zwrócić uwagę na siłową pracę perkusji. I choć brakowało wokalu - publiczność bawiła się doskonale.


Następnie miła niespodzianka - zapowiedziany specjalnie dla mnie i dla Najlepszej z Najlepszych mroczny i bluźnierczy Summoning - 'Long Lost Where No Pathway Goes'.Wersja pozbawiona klimatycznych klawiszy, przez to bardziej pierwotna i wściekła. Doskonałe.


Moment przerwy wykorzystany na zaopatrzenie się w piwo - lecz cóż słyszę? Znów ktoś przerywa ciszę :) Numer z dedykacją dla osobnika odpowiedzialnego między innymi za to: - Slayer i 'Raining Blood'. Nie wierzę własnym uszom - pędzę, łapię kamerę i... możecie się delektować połową tego numeru...


Na koniec za gitarę łapie Krzysiek, na scenie pojawiają się chłopaki z sekcji rytmicznej i zaczyna się prawdziwy koncert. Niestety, dla mnie to koniec filmowania - bateria w kamerze zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Ale pierwszy numer zarejestrowała w całości...