piątek, 27 lutego 2009

Zwykły śmieć, leszcz chędożony...

Dziś będzie przewrotnie - trochę o sporcie, a trochę o kibicach. Padnie też sporo ciężkich, wręcz obelżywych słów, więc wrażliwców upraszam o ominięcie wpisu i szperanie w archiwaliach :)

Wczoraj Lech Poznań przeszedł do historii jako jedyny polski klub, który strzelił gola Udinese na ich własnym stadionie. Niestety, gol ten nie dał poznaniakom awansu, Kolejorz przegrał na własne życzenie 2 : 1. Mecz był ładny, emocjonujący, Lechowi należały się duże brawa za walkę do końca i za to, że dotarł aż do 1/16 finału Pucharu UEFA, dając swoim kibicom wiele powodów do radości. Nie ma powodów do wstydu - oprócz Lecha z rozgrywek odpadły takie znane 'firmy' jak AC Milan czy Fiorentina, a także Tottenham, który po drodze wyeliminował Wisłę Kraków.

Jest 85 minuta meczu, wynik 1:1, który daje awans Włochom. Lech brawurowo, acz chaotycznie atakuje. Trener Smuda stawia wszystko na jedną kartę, wprowadza na boisko Marcina Kikuta. Kikut to defensywny pomocnik, który miał zmienić jednego z obrońców, by pomocnicy mogli w spokoju zająć się ofensywą. Już dwie minuty później po przepięknej akcji lechici stoją przed szansą na wyrównanie - ale niestety Kikut zaplątuje się we własne nogi i piłka zamiast do siatki trafia pod nogi włoskich obrońców. W 92 minucie spotkania Kikut pozwala zabrać sobie piłkę w środku boiska, co Włosi bezwzględnie wykorzystują, i Di Natale strzela zwycięskiego gola dla Udinese. Gola, który mimo wszystko był bez znaczenia, bo gdyby w ciągu minuty Lechowi udałoby się wyrównać, byłaby dogrywka. Sędzia jednak zakończył spotkanie i Lech skończył przygodę w europejskich pucharach.

Na podziękowaniach dla drużyny mogło się skończyć, ale nie, przecież żyjemy w Polsce...

Kikut, choć grał tylko 8 minut, zostawił po sobie fatalne wrażenie. I choć całą drużyna Lecha w tym spotkaniu zawiodła, to właśnie na jego głowę posypały się największe gromy. To on został kozłem ofiarnym, którego 'kibice' obarczyli winą za porażkę.

Daruję szanownym czytelnikom komentarze internautów, jakie pojawiły się na stronach Onetu i innych dużych portalach, bo chyba wszyscy przyzwyczailiśmy się do ich poziomu. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na komentarze w dwóch innych mediach - Wikipedii i ... na Naszej Klasie.

Wikipedia reaguje bardzo szybko. W przypadku dającego polskim szczypiornistom awans do półfinału Mistrzostw Świata rzutu Artura Siódmaka zareagowała tak. A taki wpis pojawił się na Wikipedii kilka chwil po zakończeniu spotkania Lecha i Udinese. Oczywiście obie strony zostały odpowiednio zmoderowane, ale obrazki ze zrzutami ekranu krążą po sieci.

Nasza Klasa natomiast ma oficjalną stronę fanów Marcina Kikuta. Chyba każdy z piłkarzy Lecha Poznań ma taką stronę, robioną przez kibiców klubu z Bułgarskiej. W chwilę po meczu wielu naszo-klasowiczów postanowiło złożyć wyrazy uszanowania pechowemu piłkarzowi...

"Koles nie umiesz grac ;) taka prawda ;) !!! dzieki za udinese ! frajerku" pisze w komentarzach do profilu szesnastoletni Wojtek z Sandomierza. Wojtek na zdjęciach w swojej galerii biega za piłką podczas jakiegoś meczu i uśmiecha się promiennie do koszulki Torresa - napastnika Liverpoolu.

'Dzięki za skopanie pucharu. Już w szkole byłeś cieńki. Powieś się lepiej i skończ z grą w piłkę. Lech zawsze -> Kikut nigdy' to wpis Krzyśka. Krzysiek najwyraźniej sporo wie o szkolnych przygodach Kikuta, może chodzili do jednej klasy? ;)

'KIKUT PEDAŁ LECHA SPRZEDAŁ!!!' tak pisze gimnazjalista 'koksik', który w swoim profilu ukrył wiek, lecz nie numer GG czy komórki :) Zresztą w rubryce 'czym się aktualnie zajmuję' oprócz szkoły czy czytania książek i grania na PC wymienił także GG jako formę spędzania czasu...

'rób kariere w 4 lidze podwórkowej zamiast pieprzyć akcje w najlepszym klubie świata... :[ wskazówka na pszyszłość:nie graj w ofensywie ani w defensywie ]:' to z kolei dziesięcioletni Maks, który 'ma świra na punkcie piłki nożnej i gepardów'. Nieźle, może kiedyś jakiś gepard mu uświadomi, że lepiej jest robić błędy w przekleństwach, niż w przyszłości...

'cholerny kikucie!!!' - tak swą frustrację wylał dziesięcioletni fan sportów wszelakich (sądząc po gronie znajomych) - Arek. Trochę się martwię, że dzięki Naszej-Klasie szybko uzupełni swój arsenał wulgaryzmów...

'Ty Szmato... Nie Umiesz Grać W piłke to zacznij grac w bilard Kurwo. Ty Kurwo jebana. Przez ciebie "Lech Poznań" nie dostał sie do 1/8 Finału.' To z kolei trzynastoletni Patryk. On 'kocha tylko Lecha Poznań'. Szkoda, że w tej miłości jest tak zaślepiony, że nie pamięta hasła poznańskich kibiców - 'Dumni po zwycięstwie, wierni po porażce'. Ale niezły z niego ziom, koszulkę Kolejorza już ma, kilka par czarnych ziomalskich okularów też, odpowiednio groźną postawę także. Strach się bać.

A teraz polecimy z koksem i zaprezentujemy dwa ciekawe i wyjątkowo mięsiste wpisy...

'ty kurwa pedALE zajebany co zrobiłeś , ty skurwialy geju. Zjebales szmaciazu awans do 1/8 pucharu UEFA chamie zajebany !!!!!! wal sie na ryj geju !!!!!! powinli cie do 8 ligi smieciu wyjebac!!!! cham skurwialy, cwel, kurwiarz jebany, zwykly huj a nie pilkarz z toba kurwa cieciu do łóżeczka albo do wózeczka smieciu !!!!! pedal' - to napisał czternastoletni Łukasz, który aktualnie zajmuje się 'grą w piłkę nożną' a wśród znajomych ma fankluby Stilica, Lewandowskiego i Arboledy oraz inne fikcyjne konta związane z Lechem. Nie wystarczyło mu to, musiał dodać jeszcze 'Kikut ty cwelu skończysz jak dziwka w burdelu !!!! ' oraz 'zwykly smiec, leszcz jebany'. (Już wiecie, co zainspirowało mnie do tego wpisu, nie?)

'jade Cie wyruchac w dupsko pedale zjebany, podmyj dupe w samolocie zeby Ci niejebalo gownem jak bede Cie rznal bo tego nielubie, czekam na ciebie na lotnisku szmaciarzu, wstyd mi ze taki patalach gra w Lechu i niszczy Polakom marzenia!! naucz sie najpierw chodzic a potem kopac pilke, a nie odwrotnie, sijjjj smieciu!!!!! nara' to wiązanka z fikcyjnego konta, w którym być może nie fikcyjny jest tylko wiek użytkownika - 19 lat... Ile frustracji i nienawiści musi siedzieć w głowie takiego młodzieńca, żeby w moment po zakończeniu meczu logować się i bluzgać na bogu ducha winnego piłkarza?

Ominąłem te rozsądniejsze - krytykujące i broniące piłkarza wpisy. Zostawiłem pisownię oryginalną.

Przejdźmy do meritum. Ja wiem, że kibicowanie to nerwy, ekstaza, frustracja i szał radości. Wiem najlepiej, bo sam przeżywam, czy to mecze piłkarskie, czy curlingowe. Że w ferworze dopingu często i gęsto padają słowa powszechnie uznawane za obelżywe, pęka szkło, sąsiedzi walą w ściany a kot ewakuuje się pospiesznie pod łóżko. Ale zaczyna mnie przerażać to wykoślawione przez jakieś koszmarne zwierciadło, wynaturzone i chore pojmowanie idei dopingowania swej drużyny przez młodych przecież ludzi. Tak jak rozumiem bluzganie na Onecie, bo tam ludzie wyładowują swą frustrację korzystając z poczucia choć złudnej anonimowości. Tu jednak, na Naszej Klasie, obok opinii, pod którą się podpisali, widnieje ich własne nazwisko, a często również i zdjęcie. Wkurza mnie fakt, że taki internetowy pieniacz będzie miał powód do chwały - 'Kojarzysz Kikuta? Ale mu dojebałem! Chcesz zobaczyć? Wejdź na N-K!' Boję się, że takie zachowania - jak najbardziej społecznie akceptowalne - będą jeszcze długo się nasilać. Wszak uwielbiamy krytykować i mieszać innych z błotem. Dla porównania na oficjalnej stronie klubowej innego spadkowicza - AC Milan - nie uda się wam znaleźć negatywnych komentarzy. Pytanie - czy były one moderowane, czy po prostu Włosi wolą dodać otuchy swoim zawodnikom i stwierdzić - 'furda Puchar UEFA! W tym roku idziemy na Mistrza Włoch!' i zaśpiewać 'Nic się nie stało!' :)

Kolejna rzecz - wulgarność młodzieży. Gdyby mój hipotetyczny syn napisałby takie głupoty gdzieś na forum publicznym (a nie w kajeciku schowanym głęboko w szufladzie), przez pewien czas miałby kłopoty z siedzeniem przed monitorem. Nie potrafię przyzwolić na takie chamstwo, choć sam pamiętam, jakie wiązanki leciały z moich ust gdy się dobrze bawiliśmy z kumplami. Są pewne granice i polscy internauci powinni się w jakiś sposób przekonać, że w internecie nie ma anonimowości, a za każde zapisane słowo trzeba ponieść odpowiedzialność. Czy tego jednak doczekamy? Czas pokaże.

wtorek, 17 lutego 2009

Restauracje to zuo.

Są dni, kiedy zadziwiająco identyfikuję się z bohaterami stripów komiksowych. Przed Wami - jedyny i niepowtarzalny Jon Arbuckle w Scenach Z Życia Wziętych.
Stripy pożyczone z prawdopodobnie najlepszej polskiej strony o Garfieldzie - strony Smoli.

wtorek, 10 lutego 2009

Dawno temu na dzikiej północy...

Koszalin to w sumie niewielkie miasto. W czasach, gdy byłem w liceum i metal był dla mnie najważniejszą rzeczą pod słońcem liczyło się dla mnie tylko jedno - tworzyć Underground. Koszalińska scena podziemna była malutka - każdy znał każdego, każdy grał z każdym i większość projektów nie wychodziła poza garaże czy piwnice. Miast wymieniać się dokonaniami własnych 'zespołów' wymienialiśmy się tą muzą, która do nas trafiała ze świata - wielokrotnie przegrywanymi demówkami i oficjalnymi wydawnictwami zespołów, o których niewielu jeszcze pamięta, ale także tych, które dorobiły się dziś statusu dużych, czy kultowych kapel. Często próby zespołu były jedynie pretekstem do tego, by spotkać się, podpiąć walkmana do wzmacniacza i w oparach dymu i przy piwku bądź tanim winku słuchać muzyki naszych Idoli, i dyskutować o tak witalnych sprawach jak to, czy to Asmodeusz jest jednym z imion Złego, czy jednak Aszmedai. Ale byli wśród nas także i tacy, którym udało się zaistnieć na polskiej podziemnej scenie, i to im chciałbym poświęcić dzisiejszy wpis.

W zasadzie nie mogę nie rozpocząć od Kuby Grabskiego, który był animatorem szeroko pojętej sceny rockowej w Koszalinie. Kuba zaczynał od mocnego uderzenia - grał w pierwszym składzie Mr. Zoob, później parał się dziennikarstwem muzycznym w prasie i radiu, w tak zwanym międzyczasie grając i wspierając wiele projektów (co robi z niezłym skutkiem aż po dziś dzień). To przy współudziale Kuby ruszyły podbijać świat trzy koszalińskie Gwiazdy - absolutnie nie-rockowa Dzielna z Mielna (o której też muszę tu wspomnieć, bo z jej siostrą chodziłem do klasy i (francuskie) wino piłem ;) ), Jarek Płocica (który zanim stał się Gwiazdą grał niezłego rocka) i Gdzieci Kwiaty (o których nikt dziś nie pamięta, a szkoda). Kuba... Kuba to był mainstream, ale jego audycje radiowe to była często jedyna metoda na poznanie nowej ciekawej muzyki, zaś bez jego wsparcia zorganizowanie jakiegokolwiek koncertu nie było możliwe. Takie to były czasy...

Gdzieci Kwiaty było naszą lokalną rockową gwiazdą. Ich żywiołowe piosenki doskonale wpisały się w swój czas - czas gdy dotarła do nas Pierwsza Fala Grunge'a. Echa tego nurtu było słychać w ich muzyce, która jednak była dużo bardziej melodyjna i przebojowa. Gdy w 1994 roku zespół wygrał Festiwal Marlboro Rock-In, zyskując w nagrodę kontrakt płytowy (i trasę z Proletaryat'em), wszystko wskazywało na to, że chłopaki odniosą sukces, jaki stał się rok wcześniej udziałem grupy Hey. Niestety, szał na ich punkcie wszędzie (poza Koszalinem) okazał się wyjątkowo nietrwały. Druga płyta, 'Blisko', przyniosła tylko tytułowy przebój i obniżkę formy. Z różnych powodów zespół zaczął się sypać, jednak jego lider nie poddał się i - w różnych składach - grupa funkcjonuje po dziś dzień. W ramach prywaty muszę jeszcze dwa słowa poświęcić perkusiście grupy - 'Tośce' czyli Tomkowi Szelągowi, który był jedynym członkiem zespołu, którego osobiście poznałem, przesympatycznemu chłopakowi, który mi niesamowicie imponował, także brakiem 'gwiazdorzenia', które niestety cechowało lidera grupy. Tomka dziś, niestety, nie ma między nami.

Mroczne i ciężkie dźwięki nie były nigdy w Koszalinie jakoś szczególnie popularne. Był wprawdzie Bloody Psycho - czyli grindcore'owa bestia, której największym sukcesem był wspólny koncert na Hali Gwardii z pewnym nieznanym zespołem z Wielkiej Brytanii, który promował właśnie swoją trzecią płytę - 'Harmony Corruption'. Bloody Psycho miał pecha - zespół to rozsypywał się, to wracał z nowym składem, ale większej popularności nie osiągnął. Była też grupka zapaleńców, którzy w różnych konfiguracjach personalnych stworzyli grupy Piekielne Wrota, Morbid Insane i znaną mi najbardziej - Slaughter. Tworzyli oni szeroko pojęty obskurny death metal, z wpływami thrashu, oblekając swą twórczość w alkoholowy image. Nigdy nie osiągnęli nic poza lokalną popularnością, choć mogę się w tym mylić, bo w czasach, gdy ja zaczynałem bawić się w podziemie, oni dawno już zawiesili gitary na kołku. Lecz nie wszyscy...

Ostatni skład Slaughter, czyli ludzie, którzy zasmakowali w głośnym i szalonym death metalu, nie zamierzali się zatrzymywać. Ukierunkowanie na brutalną agresję pociągnęło za sobą zmianę nazwy. Tak powstał zespół, któremu ustawiłem osobisty ołtarzyk, i który darzę kultem i uwielbieniem po dziś dzień - Betrayer. Ich muzyka dla takiego piętnastolatka jak ja była objawieniem. Potężne, przesterowane gitary, blasty przeplatające się z miażdżącymi zwolnieniami, growling, od którego trzęsły się ściany - to było to! Choć niektórzy mogą kręcić nosem, że w ich stylu nie ma niczego odkrywczego, to przypominam, że w tych czasach nie korzystało się z internetu, i amerykańskich tuzów gatunku, jak Suffocation czy Immolation usłyszałem na długo po tym, jak w me ręce wpadła wydana przez Morbid Noizz Records płyta 'Calamity'. To były piękne dni - death metalowej grupie z Koszalina wydano album, chłopaki jeździli z koncertami po całym kraju, czego kulminacją były występy na Metalmanii '93 przed między innymi Therion, Cannibal Corpse i Death, oraz Metalmanii '94, przed Unleashed, Samael i Morbid Angel... Jednak to, co dobre szybko się kończy. Berial odszedł by wspierać olsztynian z Vader, Ryju i Molly w rodzinnym Słupsku powołali do życia Mortify, zaś Ripper oprócz pracy w lokalnym sklepie muzycznym kontynuował tradycję zespołu przemianowując go na Tetmayer i grając pod tym szyldem jakieś straszne badziewie. Betrayer sczezł, lecz pamięć po nim pozostała i będzie trwać wiecznie.

Inną kapelą, która zamiatała włosami sceniczne deski w Koszalinie, była thrash metalowa grupa Harvester. Inspirowana w głównej mierze Metalliką i Testamentem grupa nie pozostawiła po sobie żadnego śladu - a przynajmniej ja do takich nie dotarłem. Ach, zapomniałbym, przecież ślad jest - od piętnastu lat posiadam czerwonego Warlocka Trelli, który wcześniej należał do gitarzysty rytmicznego Harvestera :). Pamiętam też, że gdy do koszalińskiego amfiteatru zawitała wspólna trasa Proletaryatu i Sweet Noise, to właśnie koncert supportującego te grupy Harvestera zrobił na mnie największe wrażenie. (To była w ogóle trasa, na której grali również olsztynianie z Vader, jednak zanim dojechali do Koszalina, to wycofali się z trasy, czego przez długi czas nie potrafiłem im wybaczyć). Sweet Noise, którzy stawiali wtedy pierwsze muzyczne kroki, zostali przeze mnie olani... a do ich muzyki wróciłem w zasadzie dopiero przy okazji 'Czasu Ludzi Cienia'. Zaś dziś się zastanawiam, co wtedy robiło na mnie większe wrażenie - muzyka Harvestera, czy długie włosy jego gitarzysty :).

Wspominając lokalną scenę metalową nietaktem byłoby pominięcie pochodzącej z oddalonego od Koszalina o ok. 50 km Złocieńca grupy Sinner. Choć szyld wybrali sobie dość niewyszukany (niemiecki Sinner od lat święcił tryumfy na scenie heavy/thrash), chłopaki grali nieźle. Po raz pierwszy zobaczyłem ich w ramach lokalnego przeglądu kapel rockowych, gdzie dali taki szoł, że czacha dymi - zmietli konkurentów ze sceny. Siła, brutalność, agresja - to były atuty ich muzyki. Przegląd zakończyli bodajże na drugim miejscu, ustępując punkom z (równie niewyszukana nazwa ;) ) L.S.D., którzy w swoim repertuarze mieli min. pancurską przeróbkę międzypokoleniowego hitu 'Pije Kuba do Jakuba'. Po przeglądzie błagałem chłopaków o demówkę - nie mieli, ale raz złapany kontakt zaowocował wymianą taśm z nagraniami innych zespołów :) Tym bardziej byłem zdziwiony, gdy na łamach Metal Hammera niejaki Remo zrecenzował ich debiutancką kasetę 'To Death...', wydaną przez Croon Records. W gazecie znalazło się nawet to zdjęcie. Kult! Nie trzeba chyba wyjaśniać, że płytę nabyłem i dość szybko stałą się ona moim ukojeniem po stracie Betrayera...

Gdy wspominam czasy licealne, przypominam sobie także o dwóch zespołach, w których udzielał się kumpel z klasy - Łukasz: grunge'owej, inspirowanej głównie Pearl Jam'em Kokainie, oraz wyrosłej na jej gruzach New Da Wont :). Cóż mogę o tych zespołach napisać - może tyle, że jak za Pearl Jamem nie przepadałem, tak Kokainy mogłem słuchać, natomiast nie mogłem słuchać jazgotliwego New Da Wont, który chyba sam nie wiedział, czy podążyć w stronę rocka, grunge'u czy hard core'a i grał niestrawną mieszankę wszystkich tych gatunków. Ku mojemu zdziwieniu widzę, że New Da Wont gra dziś dalej (choć zupełnie inną muzę), zaś do posiadania kolegi Łukasza w składzie się nie przyznaje :)

Muszę także wspomnieć o dość radykalnym odłamie koszalińskiego podziemia muzycznego - czyli raczkujących wtedy zwolennikach NSBM. Było mi do nich ze wszech miar daleko - głównie ze względów muzycznych, bo przedkładałem death metal i wyrosłe z tego odłamu kapele blackowe nad kvltowe bzyczenie rodem znad fiordów. Ideologia była drugorzędna, wszak wódki mogłem się napić z każdym, kto akurat częstował :), ale nie w smak mi było czasem towarzystwo ludzi, którzy po spożyciu robili się agresywni. Owszem, nie miałem nigdy nic przeciwko przyjacielskiej sójce w splot słoneczny gdy ktoś był 'niegrzeczny', ale uciążliwe stawało się notoryczne wszczynanie burd wśród własnej braci, za jaką uważałem wszystkich członków własnej subkultury. Było nas w Koszalinie tak niewielu, uważałem, że powinniśmy się jednoczyć, podczas gdy oni dzielili metali na prawdziwych i nie... (Te dyskusje o wyższości Roba Darkena nad Nergalem przy wódce... to trzeba było przeżyć i tego posłuchać ;) ). Trzeba było im przyznać jednak, że jeśli chodziło o nowości z północy, to mieli do nich najlepszy dostęp :). Tu pora na małą historię - Piotrek, mocno siedzący w klimatach NSBM, praktycznie nie rozstawał się z wielkim nożem a la Rambo - wiecie, ostrze wielkie na pół metra, zębate, w rękojeści kompas, żyłka i inne duperele. Zapytany żartobliwie kiedyś, czy może będzie tym nożem las karczował, odpowiedział ze śmiertelną powagą, że będzie nim wyżynał chrześcijan. Dziś Piotr jest wziętym stomatologiem, przypuszczam jednak, że jeśli zobaczy na waszej szyi krzyżyk, to zrobi wam borowanko bez znieczulenia...

Ze sceną NSBM łączy się jeszcze jedna anegdota. Gdy, w ramach żartu, Kasia podrzuciła mi linka do muzyki zespołu Światogor, grającego folk/pagan metal, stwierdziłem, że mimo obciachowego image grają fajnie. Zwłaszcza, że pochodzą z Koszalina, gdzie taka muza nie miała nigdy zbyt wielu zwolenników. No, i że ich muzyka przypomina mi Gontyna Kry, więc jest nieźle. Kasię zatkało - przecież Gontyna Kry też jest z Koszalina - stwierdziła. I rzeczywiście - okazało się, że przez kilka lat słuchałem muzyki kapeli z własnego miasta, nic o tym nie wiedząc! Koszalińskie podziemie ewoluowało bowiem, ludzie wyjeżdżali na studia, inni przyjeżdżali studiować na miejscowej Politechnice, składy rozpadały się i tworzyły, zaś ja nie brałem koszalińskich neonazistów na tyle serio, aby uwierzyć, że będą kiedykolwiek stworzyć coś swojego. I tak Koszalin stał się silnym punktem na mapie sceny NSBM w Polsce (czyli stronnictwo Gravelandu wygrało ze stronnictwem Behemotha ;) ).

Choć nie wiedziałem o rozwoju sceny pogańskiej w moim mieście, starałem się trzymać rękę na pulsie i dowiadywać się, co porabiają chłopaki, z którymi zdarzało mi się grywać. Część wyjechała na studia, inni zostali, i z kolejnymi młodymi i żądnymi sukcesów i Tworzenia Undergroundu wilkami zakładali kolejne kapele. Były lepsze, jak hard rockowa Diffussa, i gorsze, jak smęcąca Klepsydra czy Malleus Meleficarum. Zaś zupełnie dobrze trzymała się zupełnie niepoważna, alkoholowo-rozrabiarska scena hard rockowa, czyli Skundoom i późniejszy Kalosz Laszlo P.P. Niestety, z upływem lat kontakty się pourywały, zaś ja większą uwagę przykładam do tego, co dzieje się na scenie w moim nowym domu - Poznaniu. Ale to już temat na zupełnie inną notkę...

poniedziałek, 9 lutego 2009

Mam Talent - pARTyzanT.

Internet, nazywany często śmietnikiem cywilizacji, skrywa w swych czeluściach wiele interesujących informacji. Jak to zwykle bywa, szukając materiałów do nadchodzącej notki o polskim podziemiu lat 90-tych znalazłem informacje o Krzysztofie Toczko - gitarzyście grup Zdrowa Woda i Paradox, używającym w grze nieczęsto spotykanych technik tappingu i hammeringu. W wielkim skrócie - techniki te polegają na mocnym uderzaniu palcami w struny gitary na gryfie, przez co uzyskuje się efekt zbliżony do gry na pianinie (gdzie młoteczki uderzają w struny skryte w drewnianym pudle rezonansowym). To, co zobaczyłem na filmikach obrazujących jego umiejętności, zrobiło na mnie - niespełnionym gitarzyście - kolosalne wrażenie.

Muszę przyznać, że oprócz niesamowitej techniki uderzyła mnie w tym wykonaniu świetna aranżacja utworu, który mimo iż był napisany na orkiestrę, w wykonaniu na jedną - choć dwugryfową - gitarę nie gubi szczegółów, które słychać w akompaniamencie. No i ta technika - spróbujcie wziąć kartkę papieru, po długopisie do lewej i prawej dłoni, po czym napisać na kartce obiema dłońmi jednocześnie pierwsze słowo, które przyjdzie Wam do głowy. A teraz pomyślcie, że aby grać w taki sposób, potrzebujecie nieporównywalnie większej koordynacji ruchów...

Kolejny utwór, kolejna gitara :) Nieco bardziej nastrojowo, nieco mniej technicznie, wciąż wspaniale :) Jednoczesne prowadzenie linii melodycznej i akompaniowanie jej nieodmiennie budzi mój podziw. Doskonała sprawa.

A tutaj ciekawostka - do czego może się przydać młodzieniec z dwoma ołówkami w grze na gitarze? Jak się okazuje, gdy brakuje sprzętu, może robić za podkład rytmiczny koledze wygrywającemu melodię z 'Pulp Fiction' ;). Choć tu - nauczony doświadczeniem z Moosebutter - węszę spisek i nagrywanie linii melodycznej w tradycyjny sposób (piórkowaniem) poza kadrem :). Mam jednak nadzieję, że w tym przypadku się mylę.

Jeśli prezentowane tu filmiki spodobały się Wam, zajrzyjcie koniecznie na stronę pARTyzanT'a, gdzie znajdziecie odnośniki do jeszcze większej ilości filmików :). Albumy zespołu Paradox możecie zaś jak najbardziej legalnie ściągnąć z sieci: Rockowania Pokojowe, Spoza Lustra. A jeśli będziecie mieli okazję, wpadnijcie na ich koncert :)

piątek, 6 lutego 2009

Виктор Цой, Последний герой...

Z Kinem zetknął mnie przypadek. Jeden z internetowych znajomków pisał długo i dobrze na temat tego zespołu, co sprawiło, że postanowiłem posłuchać piosenek tej grupy. Na początku nie umiałem się przebić przez archaiczne brzmienie grupy - w latach 80tych przecież nie było rozwiniętej technologii nagrywania dźwięku. Później jednak zakochałem się w specyficznym feelingu ich utworów - rzewnej, słowiańskiej melodyce. Słowiańskiej, choć tak odstającej od tego, co reprezentują odwołujące się do tradycji Słowian grupy pagan-metalowe. Choć nie znam języka rosyjskiego tak dalece, że kiedyś wmówiono mi, że 'da swidanja' to 'dzień dobry', a 'zdrastwujcje' to 'do widzenia', staram się zrozumieć teksty zespołu. Wydaje mi się bowiem, że choć rozumiem je piąte przez dziesiąte, to przesłanie w nich zawarte jest ważne dla słuchacza.

Na własny użytek skonfrontowałem Kino z polskimi grupami startującymi w latach osiemdziesiątych, i wyszło mi, że stylistycznie chyba najbliżej grupie Coja jest do Kultu i Republiki - i to zarówno lirycznie jak i muzycznie. Kino natomiast posiada coś, czego brakuje polskim grupom, a mianowicie legendę. Romantyczną opowieść o tym, jak to w czasach, w których nie było niczego, pojawili się twórcy będący głosem pokolenia. W Stanach takimi twórcami byli Morrison czy Cobain - a spoglądając na niektóre zachowane filmy z koncertów Kina Coj z wizerunku Morrisona zapożyczył bardzo wiele. W Polsce zaś takich twórców brakuje (Ci, o których można było tak napisać rozmienili swe idee na drobne). Także śmierć Coja - choć tak przypadkowa - doskonale się wpisuje w legendę grupy.

Jeśli poświęciliście trzy kwadranse na obejrzenie reportażu o Coju, który podlinkowałem w poprzednim poście, zdążyliście poznać jego historię. Historię chłopaka, który gdzieś za Żelazną Kurtyną marzył o graniu rocka, a później porwał swoją muzyką masy. Historię artysty, który był tak odmienny od szarej rosyjskiej rzeczywistości - jego styl, będący wypadkową między Eldritchem, Viciousem a Gahanem, musiał szokować i pobudzać wyobraźnię rosyjskich nastolatków. Wreszcie historię człowieka, którego piosenki są źródłem nieustającej inspiracji dla kolejnego już pokolenia Rosjan (wystarczy spojrzeć na tę stronę - ilość wierszy czy fan-artów dedykowanych Cojowi jest porażająca). Jednocześnie twórczość grupy Kino często przewija się w powieściach Siergieja Łukjanienki, który zresztą lubuje się w nawiązaniach do tekstów rosyjskiej sceny alternatywnej.

poniedziałek, 2 lutego 2009

Życie, jak w Kinie

Grupę Kino już kiedyś polecałem tutaj. Obszerniejszej notki o niej możecie spodziewać się w najbliższym czasie. A tymczasem zapraszam do obejrzenia dokumentu o Wiktorze Coju - Последним геройю.



Tam, gdzie mieszkają Białe Szczury

Dziś będzie odrobina egzotyki :) Kobieta Mego Życia w ramach pamiątki z Argentyny przywiozła mi (oprócz miejscowej prasy ;) ) najnowszą płytę największego argentyńskiego zespołu metalowego - Rata Blanca. Zatkało mnie, przyznaję. Zatkało mnie, ponieważ nigdy wcześniej o tej kapeli nie słyszałem...

Chyba każdy fan metalu na hasło 'zespół metalowy z Ameryki Południowej' zareaguje wymieniając jedną z setek kapel brazylijskich - od najbardziej oczywistej Sepultury, przez kultowe Sarcofago, rzeźnicki Krisiun czy heavy-progową Angrę, a jeśli 'siedzi' w podziemiu, może wymienić obskurny Mystifier czy okrutny Nephasth. Natomiast jeśli ktoś spyta o zespoły z Peru, Boliwii czy Argentyny - przeciętny polski fan rozłoży bezradnie ręce i powie - 'a oni w ogóle tam prąd mają?'. Jak się okazuje, mają. Mają, i co więcej potrafią całkiem nieźle go spożytkować. :)

Rata Blanca - czyli Biały Szczur, to kapela, która w swojej muzyce czerpie wzorce od najlepszych kapel przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Na płycie El Reino Olvidado ('Zapomniane Królestwo'), która tak nieoczekiwanie trafiła do naszego odtwarzacza, można usłyszeć galopowanie wpływy Whitesnake i Europe, a także - jak twierdzi Kasia - motywy charakterystyczne dla wczesnych płyt Bon Jovi - zwłaszcza w wolniejszych, balladowych fragmentach. Dużo melodii, przestrzeni w muzyce, a także bardzo dobry, obdarzony świetnym głosem wokalista to z pewnością atuty ich najnowszego dzieła. Osobne wyrazy uznania należą się ich gitarzyście i głównemu kompozytorowi - Walterowi, w którego technicznej grze słychać wyraźne nawiązania do klasyków gitary - Ritchie'go Blackmoore'a i Yngwie'go Malmsteena. Niestety, nie ma róży bez kolców - płyta została bardzo 'ciekawie' zmiksowana - wokal został schowany na drugim planie, zaś przy próbie odtwarzania w systemie 5.1 gitara wraz z klawiszami skutecznie zagłusza resztę instrumentów (co skłoniło nas do wysłuchania albumu w stereo). Innym mankamentem jest dość specyficzna melodyka języka hiszpańskiego, w którym śpiewa wokalista. O ile w szybkich piosenkach brzmi to wszystko bardzo fajnie, o tyle wszelkie ballady po kilku chwilach przywodzą mi na myśl melodie tytułowe z serialów brazylijskich, co niekoniecznie pokrywa się z moimi gustami muzycznymi.

Jak widać na zamieszczonych teledyskach, Rata Blanca są w swoim kraju gwiazdami pierwszej wody, a ich koncerty wypełniają stadiony. W sumie nie ma czemu się dziwić - ich muzyka ma specyficzny drive, który stanowiłby - w mej opinii - doskonały soundtrack do szaleńczej jazdy samochodem gdzieś po argentyńskich autostradach. Choć nie znam hiszpańskiego, oprawa graficzna ich albumu (zresztą - przepiękna, z metalowym symbolem kapeli przytwierdzonym do frontu digipacka) sugeruje, że panowie śpiewają o smokach, magach, jednorożcach i rycerzach (a może nawet o dziewicach - kto ich tam wie...). Wujek YouTube podpowiada mi, że panowie mają na swoim koncie współpracę z orkiestrą symfoniczną, oraz legendami sceny heavy metal (warto zajrzeć i posłuchać, wypada to naprawdę przekonująco). A na deser - ich pierwszy teledysk, który wyraźnie pokazuje nam, że legendy o magu i wróżce można wyśpiewywać i w gorącej Argentynie :)