czwartek, 29 maja 2008

My name is Jones, Indiana Jones...


Do dziś pamiętam lodowaty poranek w Warszawie w lutym 1990 roku, gdy po raz pierwszy miałem okazję obejrzeć przygody pewnego nieogolonego archeologa na wielkim ekranie. Pamiętam też, jak bardzo wyszedłem z kina oczarowany i podekscytowany. Wczoraj, po prawie dwudziestu latach, znów mogłem przeżywać przygody Indiany Jonesa i jego przyjaciół.

"Z pewnom takom nieśmiałościom" kierowałem się ku Multikinu. Z jednej strony, oczekiwania były ogromne, w końcu 18 lat to wystarczający czas, by stworzyć dzieło niezwykłe, kompletne w każdym calu. Z drugiej strony strach mnie chwytał za gardło, bo Harrison Ford i spóła po tych 18 latach sami mogą stanowić archeologiczne eksponaty ;). No i fakt, że teraz kino jest przesycone efektami specjalnymi, które mogły zdominować całość filmu, również nie napawał mnie optymizmem. Po krótkim namyśle postanowiłem się nie przejmować, i jak większość widzów postanowiłem nastawić się na dobrą rozrywkę, wspartą Moim Kochaniem u boku, dwoma litrowymi colami i wieeelkim pudłem popcornu (który, jak Mój Skarb zauważył, ostatni raz jedliśmy w kinie jeszcze na studiach, na 'Władcy Pierścieni'). Jak się potem okazało, było to słuszne założenie :)

'Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki' to fajny film przygodowy, otwarcie nawiązujący do tradycji serii. To, czy jest godnym następcą 'Ostatniej Krucjaty', pewnie będzie długo i namiętnie dyskutowane na różnego rodzaju forach i w komentarzach pod kolejnymi recenzjami. Ja na filmie bawiłem się świetnie, i choć z kina nie wyszedłem z totalnym opadem szczęki, to składam to raczej na karb tego, że już nie jestem dwunastolatkiem :). Realizacja filmu jest bez zarzutu, zgodna z ugruntowanym przez serię trendem 'przygoda goni przygodę'. Nie ma chwili czasu na nudę, na ekranie wciąż coś się dzieje. Spielberg zapowiadał, że sceny z wykorzystaniem kaskaderów będą pojawiać się częściej, niż animacja komputerowa - tylko częściowo się to sprawdziło, aczkolwiek do efektów ciężko mieć jakieś zarzuty. Fenomenalna Kate Blanchett (ten akcent!) i genialny pomysł z zatrudnieniem na nowo Karen Allen, która grała chyba najbardziej charyzmatyczną z dziewczyn Bonda, przepraszam, Indiany ;). No i do tego ten krzywy uśmieszek, kapelusz i bicz Forda. Rewelacja.

Jeśli chodzi o minusy, to pewnie czytaliście już setki opinii gnojących film, więc postaram się nie powtarzać, ani nie spoilować (bo, jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach). Pierwszy, i zarazem największy minus tego filmu, to niestety scenariusz. Wiadomo było, że nowy Jones ma stać się 'blockbusterem', i chyba przez to do krojenia oryginalnego scenariusza zabrali się marketingowcy. Mamy więc niespójny ciąg akcji, sceny wplecione w główny wątek tylko dla pokazania efektów specjalnych, nadmierną eksploatację 'pomysłów na przygodę', które mogłyby spokojnie posłużyć za temat kolejnych trzech filmów o dzielnym archeologu, a także kilka scen, które można spokojnie było wyciąć, bo do historii nie wnosiły nic (a mogły być istotne, jeśli scenariusz poszerzałby zawarte w nich wątki). Drugim grzechem głównym był brak wyrazistego szwarccharakteru. Irina Spalko była zbyt mało zołzowata jak na Główną Wredną Postać, stylizowano ją raczej na 'Ja-Tylko-Pragnę-Wiedzy' Elsę Schneider z 'Krucjaty'. Brakowało natomiast kogoś, kto autentycznie budziłby grozę samym swoim pojawieniem na ekranie (odpowiednio major Arnold Toht z 'Arki', demoniczny Mola Ram ze 'Świątyni' i standartenführer Vogel z 'Krucjaty'). Tawariszcz Dovchenko niestety nie spełnia tego wymagania. Smutno :( Trzeci duży zarzut to fakt, że fabuła pozbawiona była elementu odkrywania nieznanego, co stanowiło przecież trademark serii. W poprzednich filmach Indy aby odzyskać artefakt musiał szlajać się po świecie rozwiązując zagadki, których moim zdaniem w 'Królestwie Kryształowej Czaszki' po prostu zabrakło. Teraz akcja zastąpiła refleksje... A Indiana Jones z archeologa stał się super tajnym agentem. Znak czasu?

Mógłbym napisać jeszcze co nie podobało mi się scena po scenie - ale po co? Nie chę spoilować, a to by się do tego sprowadzało. Mogę natomiast napisać, że podobał mi się rozmach, z jakim nakręcono film. Wszystkie te pradawne mechanizmy (które zgodnie z prawem tej serii doskonale działają po latach) robią wrażenie. Pościgi jak zwykle świetnie pomyślane, bójki i bijatyki takoż. W filmie jest kilka kapitalnych scenek (jak choćby ta z tym i wtedy kiedy on to i tamto i wreszcie ta, w której... wybaczcie, nie mogłem się powstrzymać :P ), zagranych po mistrzowsku, ale przede wszystkim kapitalnie pomyślanych. Indiana ma jak zwykle cięty język a w filmie pojawiają się smaczki dla fanów serii. Czegóż chcieć więcej?

Może bluźnię, ale napiszę to z pozycji fana. Chciałbym, aby już więcej nie nakręcono kolejnego filmu o Indianie Jonesie. 'Królestwo Kryształowej Czaszki' może stanowić godne pożegnanie z tym bohaterem. Jego filmowy potencjalny następca nie posiada charyzmy, jaką obdarzony jest Harrison Ford. W dobie, gdy kino awanturnicze ma swoich 'Piratów z Karaibów', dwie części 'National Treasure' z Cage'em i takoż dwie części 'Tomb Raidera' z Jolie, a nadchodzą kolejne filmy (np. nowa 'Mumia'), może warto stworzyć naprawdę dobry scenariusz, i główną rolę w nim powierzyć charyzmatycznej gwieździe nowego pokolenia, aby korzystając z doświadczeń czterech świetnych filmów stworzyć kolejnego charakterystycznego bohatera? Już nawet mam tytuł: 'Borys Szyc i Bursztynowa Komnata' :P.

wtorek, 27 maja 2008

W Świątyni Półksiężyca


in the temple of the crescent moon...

Wreszcie jest. Nowy. Lśniący. Czekający na odpakowanie z folii nowy album Edlunda. Wszak wiemy, że Edlund to Tiamat, a Tiamat to Edlund. Długom czekał na nowe dźwięki łysego Szweda. Ostatnie dwie płyty były, dość dosadnie stwierdzając, niewarte nawet splunięcia. Od drugiej z nich minęło całe pięć lat...
Nerwy grają. Czy warto było kupić ten okrągły kawałek plastiku? Czy nie lepiej posłuchać w sieci? Z drugiej strony Paradise Lost nagrało kapitalny 'In Requiem', na którym udanie powrócili do korzeni. Czy Tiamat też sobie poradzi? Czy nagra coś w stylu słabiutkiego 'Prey'?

this is the equinox ov the gods...

Pierwsze dźwięki z głośników i od razu zaskoczenie. Tak ostrych gitar nie słyszeliśmy od 1994 roku! Edlund nie wydaje już z siebie spokojnego, melancholijnego mruczanda, ale stara się skrzesać ogień! Drugi numer - co to ma być? Black metal? Na to wygląda. Oldskulowy, grecki black metal, nie na tyle obskurny jednak, aby zniechęcić wiernych fanów. Skojarzenia z prehistorią Tiamat (kłania się 'The Astral Sleep', a nawet 'Summerian Cry'!) wydają się nieuniknione. Johan skrzeczy a nie growluje, co znacząco wzmacnia siłę przekazu. Nie wszystkim taki śpiew będzie odpowiadał, ale mnie osobiście przekonuje. Trzeci numer - już wolniej, spokojniej, myśli biegną w kierunku 'Wildhoney'. Jest dobrze, pytanie, czy pierwsze trzy utwory mogą stać się wyznacznikiem dla pozostałych dwunastu?

until the hellhounds sleep again...

Kolejne piosenki płyną z głośników a ja już wiem, że nie zmarnowałem pieniędzy na tę płytę. Co prawda to początek płyty (i późniejszy 'Raining Dead Angels') jest najbardziej dynamiczny, ale na albumie nie ma żadnych wypełniaczy. Spokojne numery mają ten specyficzny Tiamatowy feeling, który tak wrył nam się w pamięć przy okazji kultowego pomarańczowego albumu. Ostre numery tną aż miło i pokazują słuchaczom, że Edlund nie zapomniał o Treblince, o Górze Zagłady, o Śpiącej Królewnie wreszcie. Piszę tu, że utwory przypominają stary, ponury i depresyjny Tiamat. Gdzie się podział Kowboj-Wesołek wyśpiewujący, by głosować na miłość? Nie, nie zapomniał o country, ale nadał optymistycznej części płyty odrobinę nostalgii, i wyszło mu to przepięknie ('Meliae').

now, when we're dead

we've learned how to live

Pięć lat musiało minąć, aby Johan nagrał wspaniały album. Musiał odnaleźć w sobie tę energię, którą czuł lata temu. Może opuszczenie Niemiec, z ich blichtrem i wszechobecnym plastikiem sprawiło, że do Tiamat wróciły stare dobre 'klimaty'? A może to nowa miłość, może to przeprowadzka do Grecji dodały do muzyki kilka nowych, świeżych elementów? 'Amanethes' po prostu dobrze się słucha, tak nocą, przy świecach i winie, jak w samochodzie pędząc gdzieś po polskich wybojach. Edlund swoje nowe piosenki uzbroił we wpadające w ucho melodie, i refreny, które można wyć razem z wokalistą. Refreny te to mistrzostwo świata, przyczepiają się do człowieka już po pierwszym przesłuchaniu, i nie potrafią wyjść z głowy...

i carry my burden alone
on Via Dolorosa...

W samym albumie jest kilka perełek, kawałków, których publika będzie na koncertach domagała się tak samo często jak 'Gai' czy 'Whatever That Hurts'. Należy do nich wspomniany 'The Temple of the Crescent Moon', z niesamowitym drivem i refrenem (tja...) który cała sala będzie wrzeszczeć razem z Edlundem. Także 'Amanitis' jest wart grzechu - to świetna repryza głównego motywu muzycznego przewijającego się na 'Misantropolis', zagranego na... banjo? w sposób przywodzący na myśl grecki folklor, ten z kozami i białymi wapiennymi skałami rozgrzanymi słońcem :) Również 'Via Dolorosa' zapada w pamięć na długo - taki Tiamat znamy, taki pamiętamy, i takiego chcemy jeszcze długo, długo słuchać.

why did you leave me?

Na koniec prawdziwy gwóźdź albumu, utwór, który pokazuje, że Tiamat to zespół kroczący Ścieżką Lewej Ręki. Otwarte nawiązanie do manifestu zawartego w 'The Scapegoat', jego uzupełnienie i kontynuacja, tak muzyczna, jak i ideologiczna. 'Amanes', bo o nim mowa, jest kwintesencją mroku, jest szelestem wody spływającej po ścianach pradawnego grobowca. Jest światłem w ciemności, bijącym od piekielnego żaru. Wiem, te linijki mogą budzić dziś śmiech, ale słuchając 'Amanes' cofnąłem się w czasie do chwili, gdy tego rodzaju porównania były esencją mojej własnej tfurczości :) I gdyby ten utwór został nagrany 17 lat temu, stałby się jedną z najjaśniejszych pereł w koronie Tiamat.

Jeśli jeszcze zastanawiacie się, czy warto dać Tiamat szansę po tych wszystkich latach, odpowiedź może być tylko jedna.
Warto.

czwartek, 15 maja 2008

Annalist, czyli jak nie kierować karierą

Dawno, dawno temu, w moje spragnione dobrej muzyki łapki wpadła kasetka wydana przez Digiton z pierwszą płytą Annalista - 'Memories'. Na wkładce o samym Digitonie nie było mowy, natomiast w miejscu, w którym z reguły widnieje znak graficzny labelu, widniał symbol z podpisem "Ciesz się, że nie szczekasz". Przez lata byłem bardzo dumny z faktu posiadania płyty wydanej przez 'najpewniej ultrapodziemną pancurską wytwórnię płytową', aż w końcu dowiedziałem się, że 'Ciesz się, że nie szczekasz' było tytułem dodatku do 'Sztandaru Młodych', poświęconego muzyce rockowej. W każdym razie, 'Wspomnienia' ukazały się w 1993 roku, ja zaś miałem okazję wysłuchać ich jakieś pięć lat później. Płyta to 54 minuty i 32 sekundy rocka neoprogresywnego, spod znaku Marillionu i Pendragona. Sporo solówek i świetny klimat, uzyskany min. dzięki kapitalnym partiom klawiszowym. Największe wrażenie, jak pamiętam, zrobił na mnie pierwszy na stronie B utwór 'Lunacy', który oprócz wyraźnego podziału na poszczególne części wyróżniał się długością - ponad 12 minut.
Płyta została zmiażdżona przez krytykę. Bezpośrednie czerpanie inspiracji z będących już wtedy klasykami w Polsce kapel z UK zostało bezlitośnie wytknięte. Do tego wokale Srzednickiego, zwłaszcza te w języku angielskim, boleśnie kaleczyły uszy. Na polskim progresywnym tronie siedział wtedy Collage, za jego plecami czaił się Abraxas, i to te kapele miały na długi czas stanowić wzór do naśladowania wśród polskich 'progrockersów'.
Co stało się dalej? Srzednicki otwiera własne studio nagraniowe (Serakos), a grupa nagrywa uznaną przez wielu za 'opus magnum' zespołu płytę 'Artemis' wydaną później przez Ars Mundi. Oprócz angielskich tekstów pojawiły się polskie, nakręcono teledyski (których, choć bardzo się starałem, nie znalazłem nigdzie w sieci), muzyka zespołu powędrowała w stronę ambitniejszego popu, co niestety stało się początkiem końca zespołu. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na 'Artemis' znalazły się rzeczywiście świetne piosenki - bo piosenka to najlepsze słowo oddające charakter tych utworów. Na plus można wyróżnić 'Głębiej w biel', za fajną solówkę, zaś największym przebojem stał się 'Anioł i Duch'.
W tym kierunku podążył zespół na swojej kolejnej płycie, 'Eon' (wydanej w 1997 roku przez tandem Słońce/Ars Mundi). Niestety, utwory tutaj to coś, czym za kilka lat będzie nas karmił choćby Szymon Wydra z zespołem. Poza świetnie zaaranżowanymi partiami perkusji i przeszkadzajek, za którymi stoi Artur Szolc, wyraźnie zainfekowany muzyką Wschodu, piosenki to chłam tej samej miary, co hity niesławnej grupy Shout. (Tu możecie znaleźć całą płytę do ściągnięcia z Chomika, co ciekawe zespół został umieszczony pomiędzy takimi tuzami polskiej muzyki rozrywkowej jak grupy Akcent i Amadeo :), to pozwala choć trochę wyrobić sobie opinię o jakości albumu.) 'Eon' nadwyrężył moją wiarę w zespół na tyle poważnie, że kolejnej, ostatniej w karierze zespołu płyty 'Trial' nie słyszałem, ani nawet jej nie szukałem. Gwoździem do trumny był fakt, że została wydana dla padającego już wtedy polskiego oddziału Koch Ent., więc nie miała żadnej promocji i przeszła bez echa (rok później wznowił ją Mitloff w swojej Apocalypse Prod.). Zespół padł.
Ale życie toczy się dalej. Artur Szolc i Robert Srzednicki tak zasmakowali we wspólnym graniu, że wydali dwie płyty poświęcone Tarotowi i Zodiakowi. Natomiast od 2004 roku współtworzą zespół Delate.
Nam zostały cztery płyty Annalista, z których z czystym sumieniem mogę polecić dwie. Przy czym to debiut zrobił na mnie najbardziej pozytywne wrażenie. I, zgodnie z tytułem płyty, zawsze gdy jej słucham, przychodzą wspomnienia, wspomnienia z pięknych czasów :)

Poniżej jedyna próbka tfurczości Annalist, jaką znalazłem w sieci, czyli ilustracja zimowej wycieczki na Kasprowy Wierch. Nie chce mi się odkurzać starego kaseciaka, ale mam prawie 100% pewności, że utwór pochodzi ze 'Wspomnień' ('Falling Down' ???).

wtorek, 13 maja 2008

Therion w Śródziemiu


Szperając w zasobach sieci natrafiłem na krótki, acz profesjonalnie zrealizowany teledysk do pochodzącego z płyty 'Theli' utworu 'The Siren of the Woods' grupy Therion. I choć tekst tej ballady nie opowiada historii miłosnej (jeno powstanie Nergala, Pana Świata Podziemnego) a mój stosunek do pani Liv Tyler można określić jako nadzwyczaj chłodny, to sam klip, będący odzwierciedleniem Jacksonowskiej wizji miłości między Arweną a Aragornem jest moim zdaniem doskonały.

Natomiast z pewnością nie przebije najpiękniejszej pieśni ze Śródziemia, której geniusz jest zaiste niepodważalny. Film pochodzi z animowanego 'Powrotu Króla' z 1980 roku. I pamiętajcie - Pierścień niszczy wszystkich :)

środa, 7 maja 2008

Umilacze czasu

W czeluściach Internetu czają się bestie. Mają niewinne twarzyczki, ale potrafią zabrać czas, sponiewierać i pozostawić ze spaczoną psychiką. I nie, nie mam tu na myśli ani trolli, ani pedofilów, ani nawet stron porno :) Mam na myśli krótkie gry flash, w które można zagrać dla tak zwanego zabicia czasu. Okazuje się, że oprócz czasu zabijają też intelekt. Oto mój jak najbardziej subiektywny ranking złych, a nawet potwornych gierek flash.

Na początek klasyka, czyli Kitten Cannon. Gra polega na wystrzeleniu kota z armaty. Ma on dolecieć jak najdalej. Umożliwiają mu to różnego rodzaju przeszkody rozrzucone po planszy - dynamit, butle z helem, trampoliny, a także kolce i drapieżne roślinki. Prekursor gierek typu 'Kopnij jak najdalej" :) Mój rekord - chwilowo 1651 stóp :)

Jeśli 'Kitten Cannon' Was znudzi a lubicie koty, to 'Cat-A-Pult' będzie idealne. Celem gry jest umieszczenie kociaków w otworach przy pomocy procy, co nie jest proste. Miłe stworzonko lubi bowiem polecieć nie zawsze tam, gdzie trzeba, a co to oznacza - zobaczcie sami :)

Kot jest w ogóle wdzięcznym materiałem na grę. W grze 'The Visitor' jest co prawda postacią poboczną, ale dość istotną dla rozwoju akcji. Gra jest platformówką stworzoną na zasadzie 'wskaż i kliknij'. Należy pomóc sympatycznemu przybyszowi z kosmosu powrócić na swą macierzystą planetę.

Jeśli koty i przybysze z kosmosu wydają się Wam mało realne, możecie znaleźć sporo gier edukacyjnych. I tak w grze 'Kaboom' wcielacie się w rolę Araba, który musi zasiać terror w sercach niewiernych. W grze 'Amateur Surgeon' jesteś dostawcą pizzy - chirurgiem amatorem, którego misją jest leczenie ludzi. A w 'Viva Caligula' poznajemy zawiłości rzymskiej polityki. Taaak, edukacja przez zabawę to jest to!

Gdy już zapoznamy się ze wszystkimi zawiłościami prezentowanych gierek nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wziąć udział w remake'u znanego przeboju - 'Guitar Hero', czyli 'Metalocalypse Death Toll', i zajrzeć, co do zabawy proponują nam 'Happy Tree Friends' :) A dla naszych milusińskich opowieść o krainie słodyczy - 'Candy Mountain'. Miłej eksterminacji... znaczy się miłej zabawy :)

poniedziałek, 5 maja 2008

Wiatr historii wieje w Cisowie

Do Cisowa trafiłem przypadkiem, pewnego zimnego i wietrznego wiosennego dnia. Cisowo to mała wieś niedaleko Darłowa. Prowadzi do niej wąska asfaltowa szosa, gęsto obsadzona drzewami. Sama wioska rozsiadła się na zboczach nadmorskiego pagórka, na którego szczycie przycupnął mały kościółek. Dookoła wsi, niczym białe dmuchawce, rozrzucone są siłownie elektrowni wiatrowej, jednej z pierwszych w Polsce. Sama wioska wygląda na wiekową. Na tyle wiekową, że niektóre chałupy, często jeszcze o konstrukcji tzw. muru pruskiego, chylą się ku upadkowi, a w wielu miejscach wsi widać pozostałości fundamentów innych domów, które pochłonął czas. Kościółek na wzgórzu powstał w 1321 roku na miejscu innej, drewnianej świątyni, wzniesionej przez zakon Joannitów. Po przebudowie w XIX wieku jego patronem został św. Stanisław Kostka. Jeśli będziecie mieli szczęście, i kościółek będzie otwarty, to w środku znajdziecie barokową ambonę i ołtarz główny, renesansowe ławy i chór a także gotycką chrzcielnicę z początków XIV wieku. W środku znajdują się też dwie płyty nagrobne, Johanesa Schlutinusa i Barbary Scheinnanin z 1739 roku. Niedaleko kościółka znajduje się niewielki cmentarzyk, a właściwie lapidarium zawierające pozostałości nagrobków oraz pomnik poświęcony tym, co zginęli w czasie I wojny światowej. Ze szczytu wzgórza można podziwiać panoramę okolicy. Widać morski brzeg, pobliskie jezioro Kopań, a także Darłowo, z katedrą i zamkiem, wieżą ciśnień i wystającym spośród drzew szczytem kaplicy św. Gertrudy.
Dlaczego piszę o tym miejscu? Ano dlatego, że w tym miejscu można rzeczywiście poczuć wiatr historii - dosłownie i w przenośni. Gdy usunie się sprzed powiek widok elektrowni wiatrowej, to sama wioska wygląda jak sprzed stu lat. Kiedyś ewidentnie była bogata, świadczy o tym wielość murowanych domów. Teraz wszystko powoli popada w ruinę. Uderza też spokój i cisza, jaką można zastać w tej wsi. W dzisiejszym świecie pędzącym na złamanie karku takie miejsca są rzadkością. I choć na nadmorskim szlaku znajdziecie pewnie setkę ciekawszych miejsc, warto zajrzeć i do Cisowa, poczuć morski wiatr we włosach i zadumać się nad czasem, który nieustannie płynie, zmieniając nasz świat.

piątek, 2 maja 2008

Urzędnik wyewakuowany

"Piątek, w pracy spokój. Każdy urzędnik już myśli, by dotrwać do godz. 15.30, gdy zacznie się weekend." Tymi słowami zaczyna się artykuł w Gazecie Wyborczej dotyczący ewakuacji Urzędu, w którym pracuję. Zaprawdę, piękne to słowa, pełne mądrości i wiernie odzwierciedlające rzeczywistą sytuację :).
Przecież po pierwszej w piątek urzędnicy już tylko popijają kawkę i czekają, aż wskazówki zegara pokażą odpowiednią godzinę, aby wybiec zza biurek. Nie muszą przygotowywać ważnych dokumentów, które muszą 'wyjść' z urzędu przed weekendem. Interesanci, którzy musieli również opuścić budynek uczynili to z ochotą, bez utyskiwań. Zresztą, nie było ich wielu, bo kto załatwia swoje sprawy na ostatnią chwilę? Sielanka, prawda?
W narodzie wciąż urzędnik jest postrzegany poprzez pryzmat Barejowego 'Misia'. Urzędnik - czyli leń i darmozjad. W końcu każdy załatwiał jakieś swoje sprawy w urzędzie - i musiał odstać swoje w kolejce, a także wielokrotnie bywał odsyłany od okienka do okienka. Czyja to wina? Urzędnika, który nie chciał się zająć klientem kompleksowo, albo zrobił sobie właśnie przerwę na kawę nie patrząc na to, że czekają ludzie. Urzędnik jest także winien tego, że za większość rzeczy załatwianych w urzędzie muszę zapłacić, miast dostać za darmo. Bez urzędników żyło by się nam lepiej, podatki byłyby niższe, a drinki z parasolkami same wpadałyby w nasze łapki.
W cytowanym wyżej artykule nie mogło zabraknąć aspektu finansowego - jest mowa o podwyżkach i nagrodach pieniężnych. Ale ci urzędnicy mają fajnie, nie dość że nic nie robią, to jeszcze im za to płacą. I jeszcze nagrody dostają - toż to skandal! Taki ton prezentuje artykuł i w takim też tonie utrzymane będą myśli przeciętnego czytelnika. Gdyby zrobić badanie opinii publicznej, jakim grupom zawodowym należą się podwyżki, to urzędnicy państwowi uplasowali by się na jednym z ostatnich miejsc. Bo przecież należy się coś nauczycielom, pielęgniarkom, lekarzom, górnikom i wszystkim tym, którzy robią coś pożytecznego. A komu zabrać kasę? Kto zarabia zbyt wiele - jak to kto! Urzędnicy! Swołocz na naszej krwawicy utuczona! Nie kwestionuję tego, że budżetówka zarabia niewiele. Jednak nauczyciele czy pielęgniarki mają to, czego odmawia się urzędnikom - możliwość prowadzenia akcji protestacyjnej. Wyjdą na ulice i już - mają zapewnioną uwagę społeczeństwa. Gdy do tego dołożyć sympatię społeczną, którą przedstawiciele tych zawodów są darzeni, to zyskują potężny argument w negocjacjach z rządem. A urzędnicy? Nie mają prawa manifestowania nawet swoich poglądów politycznych, zaś akcja protestacyjna w skarbówce została odebrana bardzo negatywnie - nie dość, że zabierają naszą kasę, to jeszcze strajkują, chamy jedne.
Każda partia polityczna ma w swoim programie wizję taniego państwa. Państwa, w którym urzędników jest niewielu, za to którzy są ekspertami w swoich dziedzinach. Urzędy są skomputeryzowane a na załatwienie sprawy nie czeka się miesiącami, tylko są załatwiane od ręki. Zaiste, piękne są wizje, a jeszcze piękniejsze są metody dążenia do nich. Cóż bowiem robiło się, robi się i będzie się robić? Urzędników wykwalifikowanych, którzy osiągnęli poziom ekspercki w swoich dziedzinach zwalnia się z pracy (za rządów PiS zwolniono wiele osób w wieku przedemerytalnym, często ekspertów), bądź po wykształceniu ich pozwala się im odejść do firm prywatnych lub samorządów (w których dostają dużo lepsze warunki finansowe). Na ich miejsce przychodzą osoby z klucza partyjnego (na których wynagrodzeniach się nie oszczędza, przecież to 'swojaki'), albo osoby 'z łapanki', bez wykształcenia. Do tego istnieją jeszcze inne sposoby łatania braków kadrowych ('aby kolejki do okienka były coraz krótsze a ludziom żyło się lepiej'), na przykład wolontariat. Tak tak, istnieje takie cudo w naszym urzędzie. Polega to na tym, że studentom kierunków związanych z administracją pozwala się pracować w urzędzie za darmo. Ma to zaowocować uzyskaniem przez nich praktyki niezbędnej w zawodzie. A jak to wygląda w rzeczywistości? Otóż rzuca się takiego nieopierzonego studenciaka na głęboką wodę - tam, gdzie brakuje pracowników, do wykonywania zadań ciężkich i nudnych. Idzie taki student na przykład do okienka, w którym siedzi osiem godzin dziennie i dokształca się w przyjmowaniu i ewidencjonowaniu dokumentów. Oczywiście, nigdy tego nie robił, idzie mu nieskładnie, kolejki się wydłużają. Do tego ktoś go musi nadzorować i kogoś musi on pytać o rzeczy, których nie wie - więc dodatkowa osoba zajmuje się nim. Osoby podchodzące do okienka mają często pytania, na które nie uzyskują odpowiedzi, więc uważają urzędników za niekompetentnych (faktycznie, mogą mieć rację, ale skąd taki studenciak może wiedzieć, na jakim formularzu składa się jaki wniosek?). Co gorsza, po codziennej ośmiogodzinnej harówie i zakończeniu wolontariatu taki student wie jedno - choćby go przypiekali go na wolnym ogniu, nie podejmie pracy w administracji. Już prędzej wyjedzie na zachód :)
Wiem wiem, łatwo jest marudzić, a ciężko podać jakieś rozsądne rozwiązanie. Co mogę zaproponować? Po pierwsze - znaczące wyrównanie wynagrodzenia w urzędach na każdym szczeblu - od lokalnego po ogólnokrajowy. Po drugie - program rozwoju zawodowego kadry, który gwarantowałby zatrudnienie na stanowiskach adekwatnych do posiadanych uprawnień i wiedzy. Po trzecie - wprowadzenie zawodowej kadry eksperckiej. Co zostanie z tego zrealizowane? Nic. Urzędy i urzędnicy nie są znaczące w oczach przeciętnego zjadacza chleba, a rząd który zdecydowałby się na daleko idącą reformę administracji rezygnując jednocześnie z realizacji własnych partykularnych interesów zostałby zniszczony przez opozycję i własnych ziomków. Dlatego też czeka się i będzie się czekać pod okienkami w urzędach.
Jeszcze słowo o nieszczęsnym artykule. Jego autorka pozwoliła sobie na stwierdzenie, że mimo ulatniającego się gazu niektórzy spokojnie palili papierosy, a atmosfera była luźna, piknikowa i pełna żarcików. Ani słowa o tym, że rzeczywiście zagrożenie wybuchem było realne. Ani słowa o tym, że ewakuacja przeprowadzona przez odpowiednie służby odbyła się sprawnie. Za to autorka zauważyła, że straż i służby gazownicze zajęły pas ruchu na ulicy, przez co zaczęła się ona korkować. Wstrętni urzędnicy, przez nich tylko korki i samo zło. Niechby już wybuchnęli sobie, bez nich byłoby lżej...
Może właśnie zamiast ewakuacji, pora na wybuch. Pora na zwrócenie uwagi na prawa i potrzeby korpusu administracyjnego. Bo skoro akcje typu 'Przyjazny Urząd' nie przynoszą rezultatów, to może erupcja gniewu ukaże społeczeństwu prawdziwą twarz urzędników.