wtorek, 27 maja 2008

W Świątyni Półksiężyca


in the temple of the crescent moon...

Wreszcie jest. Nowy. Lśniący. Czekający na odpakowanie z folii nowy album Edlunda. Wszak wiemy, że Edlund to Tiamat, a Tiamat to Edlund. Długom czekał na nowe dźwięki łysego Szweda. Ostatnie dwie płyty były, dość dosadnie stwierdzając, niewarte nawet splunięcia. Od drugiej z nich minęło całe pięć lat...
Nerwy grają. Czy warto było kupić ten okrągły kawałek plastiku? Czy nie lepiej posłuchać w sieci? Z drugiej strony Paradise Lost nagrało kapitalny 'In Requiem', na którym udanie powrócili do korzeni. Czy Tiamat też sobie poradzi? Czy nagra coś w stylu słabiutkiego 'Prey'?

this is the equinox ov the gods...

Pierwsze dźwięki z głośników i od razu zaskoczenie. Tak ostrych gitar nie słyszeliśmy od 1994 roku! Edlund nie wydaje już z siebie spokojnego, melancholijnego mruczanda, ale stara się skrzesać ogień! Drugi numer - co to ma być? Black metal? Na to wygląda. Oldskulowy, grecki black metal, nie na tyle obskurny jednak, aby zniechęcić wiernych fanów. Skojarzenia z prehistorią Tiamat (kłania się 'The Astral Sleep', a nawet 'Summerian Cry'!) wydają się nieuniknione. Johan skrzeczy a nie growluje, co znacząco wzmacnia siłę przekazu. Nie wszystkim taki śpiew będzie odpowiadał, ale mnie osobiście przekonuje. Trzeci numer - już wolniej, spokojniej, myśli biegną w kierunku 'Wildhoney'. Jest dobrze, pytanie, czy pierwsze trzy utwory mogą stać się wyznacznikiem dla pozostałych dwunastu?

until the hellhounds sleep again...

Kolejne piosenki płyną z głośników a ja już wiem, że nie zmarnowałem pieniędzy na tę płytę. Co prawda to początek płyty (i późniejszy 'Raining Dead Angels') jest najbardziej dynamiczny, ale na albumie nie ma żadnych wypełniaczy. Spokojne numery mają ten specyficzny Tiamatowy feeling, który tak wrył nam się w pamięć przy okazji kultowego pomarańczowego albumu. Ostre numery tną aż miło i pokazują słuchaczom, że Edlund nie zapomniał o Treblince, o Górze Zagłady, o Śpiącej Królewnie wreszcie. Piszę tu, że utwory przypominają stary, ponury i depresyjny Tiamat. Gdzie się podział Kowboj-Wesołek wyśpiewujący, by głosować na miłość? Nie, nie zapomniał o country, ale nadał optymistycznej części płyty odrobinę nostalgii, i wyszło mu to przepięknie ('Meliae').

now, when we're dead

we've learned how to live

Pięć lat musiało minąć, aby Johan nagrał wspaniały album. Musiał odnaleźć w sobie tę energię, którą czuł lata temu. Może opuszczenie Niemiec, z ich blichtrem i wszechobecnym plastikiem sprawiło, że do Tiamat wróciły stare dobre 'klimaty'? A może to nowa miłość, może to przeprowadzka do Grecji dodały do muzyki kilka nowych, świeżych elementów? 'Amanethes' po prostu dobrze się słucha, tak nocą, przy świecach i winie, jak w samochodzie pędząc gdzieś po polskich wybojach. Edlund swoje nowe piosenki uzbroił we wpadające w ucho melodie, i refreny, które można wyć razem z wokalistą. Refreny te to mistrzostwo świata, przyczepiają się do człowieka już po pierwszym przesłuchaniu, i nie potrafią wyjść z głowy...

i carry my burden alone
on Via Dolorosa...

W samym albumie jest kilka perełek, kawałków, których publika będzie na koncertach domagała się tak samo często jak 'Gai' czy 'Whatever That Hurts'. Należy do nich wspomniany 'The Temple of the Crescent Moon', z niesamowitym drivem i refrenem (tja...) który cała sala będzie wrzeszczeć razem z Edlundem. Także 'Amanitis' jest wart grzechu - to świetna repryza głównego motywu muzycznego przewijającego się na 'Misantropolis', zagranego na... banjo? w sposób przywodzący na myśl grecki folklor, ten z kozami i białymi wapiennymi skałami rozgrzanymi słońcem :) Również 'Via Dolorosa' zapada w pamięć na długo - taki Tiamat znamy, taki pamiętamy, i takiego chcemy jeszcze długo, długo słuchać.

why did you leave me?

Na koniec prawdziwy gwóźdź albumu, utwór, który pokazuje, że Tiamat to zespół kroczący Ścieżką Lewej Ręki. Otwarte nawiązanie do manifestu zawartego w 'The Scapegoat', jego uzupełnienie i kontynuacja, tak muzyczna, jak i ideologiczna. 'Amanes', bo o nim mowa, jest kwintesencją mroku, jest szelestem wody spływającej po ścianach pradawnego grobowca. Jest światłem w ciemności, bijącym od piekielnego żaru. Wiem, te linijki mogą budzić dziś śmiech, ale słuchając 'Amanes' cofnąłem się w czasie do chwili, gdy tego rodzaju porównania były esencją mojej własnej tfurczości :) I gdyby ten utwór został nagrany 17 lat temu, stałby się jedną z najjaśniejszych pereł w koronie Tiamat.

Jeśli jeszcze zastanawiacie się, czy warto dać Tiamat szansę po tych wszystkich latach, odpowiedź może być tylko jedna.
Warto.

Brak komentarzy: