środa, 31 sierpnia 2011

Węgorzewo Seven Festival 2011

Na początku był pomysł. Nieśmiała idea, aby oprócz dorocznej wyprawy na Castle Party pojawić się na jakimś innym rockowym spędzie, aby odetchnąć od czarnych koronek i lateksowych gaci. By odstawić w kąt przyzwyczajenia nabyte przez te paręnaście wizyt w Bolkowie i zobaczyć, jak inne miasteczka radzą sobie z nalotem 'czarnej szarańczy'. By wreszcie posłuchać takiej muzyki, dla jakiej nie znalazłoby się miejsca na bolkowskim zamku. 

Wybór festiwalu był problemem tylko przez moment. Sonisphere wypadło nam z kalendarza przez inne zobowiązania, Szczytno upadło, Brutal Assault i With Full Force odrzuciły składem a Wacken obawą przed zdeptaniem w wielotysięcznym tłumie maniaków metalicznej muzyki. Na placu boju pozostało Węgorzewo, kuszące gwiazdami, lokalizacją i opinią niewielkiego, przyjaznego dla fanów festiwalu. I tak pojechaliśmy na Mazury.

Trudno uwierzyć, ale rockowe święto zagościło w Węgorzewie już po raz osiemnasty. Festiwal rokrocznie odbywa się na terenie jednostki wojskowej - 11 Mazurskiego Pułku Artylerii. Początkowo był to po prostu przegląd wojskowych zespołów rockowych, później zaczęto zapraszać krajowe gwiazdy, dołożono konkurs kapel lokalnych, wreszcie konkurs rozciągnięto na zespoły z całej Polski i państw tzw. grupy wyszehradzkiej. Festiwal przez lata zmieniał nazwę - raz było to Rockowisko, raz Eko Union of Rock, by w tym roku przybrać nazwę Seven Festival, z nośnym marketingowo hasłem "Muzyka - Mazury - Ekologia".

Główną scenę festiwalu ustawiono na placu manewrowym w miejscowych koszarach. Plac ten, o rozmiarach przekraczających boisko piłkarskie, z jednej strony ogrodzony był budynkiem mieszkalnym, przed którym ustawiono scenę, z dwóch zaś ciągiem garaży i magazynów. Ostatnią stronę stanowiła dziwna, poniemiecka konstrukcja z żelbetu, na której szczycie ustawiono zestaw anten wszelakich (podobna stoi w Poznaniu). Scena zrobiła na mnie imponujące wrażenie - spodziewałem się niewielkiej estrady z kilkoma reflektorami na krzyż, a zastałem dużą, w pełni profesjonalną konstrukcję, wyposażoną we wszystko, co może być potrzebne do robienia show. Przed sceną znajdowała się platforma realizatora dźwięku - wysoka na dobre trzy piętra, na których oprócz konsolety znalazło się miejsce dla kamer. Koncerty bowiem były rejestrowane, a ci, którym nie chciało się podchodzić pod scenę mogli oglądać muzyków na telebimie umieszczonym na tyle wspomnianej platformy. Dodać trzeba, że obraz z telebimu był doskonałej jakości i w pełni profesjonalnie montowany na żywo.

Drugiej sceny, na której prezentowały się kapele konkursowe, nie dane nam było zobaczyć. Organizatorzy umieścili ją bowiem na festiwalowym campingu, który w tym roku znajdował się jakieś cztery kilometry od miejsca festiwalu. Jako, że zdecydowaliśmy się nie nocować w Węgorzewie, tylko codziennie dojeżdżać z leżącego nieopodal Giżycka, krążenie między scenami wydało nam się zbędnym marnowaniem czasu. Niestety ominęły nas przez to koncerty kilku zespołów, których byliśmy ciekawi, oraz cały wachlarz atrakcji oferowanych przez pole namiotowe, a to imprez do białego rana oraz kąpieli w pobliskim jeziorze Święcajty. Nie tylko my byliśmy rozczarowani takim rozłożeniem scen - większość fanów klęła na czym świat stoi wracając po koncertach na zmęczonych nogach na pole namiotowe i wspominała z nostalgią czasy, gdy 'polem wymiotowym namiotowym' był miejski park, położony rzut beretem od koszar - i, co nie mniej ważne - od miejscowej Biedronki. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że w tym roku na małej scenie zagrały m.in. D4D, 1984, Enej czy Skvorcy Stiepanova. Na wspomnianym polu namiotowym znalazło się ponoć miejsce dla trzeciej sceny, na której zaprezentowały się wojskowe zespoły rockowe, jak Hiroshima czy Pierwiastek z Trzech

Trzeba przyznać, że różnice pomiędzy festiwalami w Węgorzewie i Bolkowie bardzo rzucają się w oczy. Tak jak w Bolkowie na te kilka dni w roku czarno ubrane postacie 'przejmują miasto', spacerując wszędzie i uprzyjemniając sobie życie sącząc co kto lubi, tak w Węgorzewie uczestników festiwalu było widać jedynie w bezpośredniej bliskości koszar, przy wspomnianej wyżej Biedronce oraz kursujących na trasie scena główna - pole namiotowe. Sączących różnego rodzaju napoje szybko wyławiała policja, ustawicznie krążąca po mieście, i sączenie na tym się kończyło. Trzeba jednak przyznać, że bywalcy festiwalu należą do ludzi kulturalnych, burd nie wszczyniających, a uzupełniających elektrolity w miejscach, do których policjanci nie zaglądali (pole namiotowe i okolice bramek wejściowych na teren festiwalu). Inną różnicą jest fakt, iż mieszkańcy miasta nie zarabiają na przybyszach w takim zakresie, jak uczynni mieszkańcy Bolkowa. Wątpię bowiem, by wynajmowali festiwalowiczom pokoje w swych mieszkaniach, a i z tego, co widziałem, prywatne inicjatywy ograniczyły się do jednego stoiska sprzedaży obwoźnej łańcuszków i kolczyków, oraz do udostępnienia części parkingu na łączce przy koszarach przez obsługę, pod rozbicie namiotów tym, którym nie chciało się drałować na oficjalny camping.
Życie towarzyskie miast w mieście, wrzało więc na campingu (ponoć) i pod sceną główną, gdzie jeden ze sponsorów festiwalu ustawił piwny zakątek, w którym przy odrobinie szczęścia i wytrwałości udawało się zająć całkiem wygodne miejsca siedzące przy ławach biesiadnych. Sponsor ten, mający żubra w herbie, miał wyłączność na sprzedaż piwa, co z jednej strony poskutkowało zadowalającą ceną (piętaszek za kufelek), zaś z drugiej strony jedynie wyjątkowo mało wybredni festiwalowicze mogli uznać jakość złocistego trunku za zadowalającą. Wyboru bowiem nie było - raptem dwa rodzaje puszkowego, jedno lane, jedno bezalkoholowe i bodaj Red's dla spragnionych smaku innego niż chmielowy. Za to trzeba przyznać, że organizacja kącika piwnego była doskonała - dwie kasy zamieniające złocisze na oficjalną piwną walutę - blaszkę z dziwną runą, i z dziesięć nalewaków obsługiwanych przez zaprawionych w piwnych bojach weteranów. Kolejki po piwo były więc znacząco krótsze niż te do toi-toi'ów, których mogło spokojnie stanąć z dziesięć więcej, bo i miejsce na nie by się znalazło, a i zapotrzebowanie na nie było. Oddając jednak sprawiedliwość organizatorom przyznaję, że toi-toie były czyste i zadziwiająco często znajdowałem w nich papier i mydło (choć wody do umycia rąk już nie było).

Kończąc wątek aprowizacyjno - organizacyjny muszę poświęcić kilka słów stoiskom handlowym znajdującym się nieopodal głównej sceny. A więc można było na nich nabyć oficjalne koszulki festiwalu (za 69 PLN i w promocji ostatniego dnia festiwalu - już tylko za 19 PLN), nieoficjalne koszulki kapel niewystępujących w Węgorzewie, ręcznie malowane koszulki z wzorami indiańskimi, multum pasków, wisiorków, kolczyków, spinek, klipsów i innych rzeczy, które młode niewiasty zwykły sobie sprawiać na wieczną rzeczy pamiątkę, był stand Tylko Rocka oferujący archiwalia tegoż periodyku, były (jedynie w piątek) stoiska z merchandisem Pro-Pain i Łąki Łan, wreszcie było stoisko, na którym za oszałamiającą kwotę dwóch złotych można było nałykać się helu (nie skorzystałem tylko dlatego, że po piątkowym wieczorze straciłem głos). Miłośnicy zakąszania mogli odstać w kilometrowej kolejce za megazapiekanką (10 PLN, metrowa buła z pieczarkami, serem i ketchupem) albo w zdecydowanie krótszych za megahotdogiem (10 PLN, nie polecam ze względu na nie pierwszej świeżości surówę i bardzo ostrą musztardę), megapierogami ruskimi (10 PLN za sporą tackę, bardzo smaczne), megamakaronem z megawarzywami (10 PLN, znikał w tempie zastraszającym, co pozwala sądzić, że był wyjątkowo dobry), czy megaziemniaczkami (też za dychę, a co, w niedzielę zastąpiły makaron). Prócz tego można było nasycić się popcornem, goframi, lodowymi sorbetami (bez alkoholu) oraz watą cukrową. Dodatkowo swoje stoisko miała jedna z tytoniowych marek, całkiem spore wypełnione ulotkami i nie tylko stoisko miał Urząd Marszałkowski Województwa Warmińsko-Mazurskiego wraz z przedstawicielami miejscowego samorządu terytorialnego, a z uwagi na to, że Seven Festival mocno wspiera ekologię i inicjatywy obywatelskie, pojawiły się też standy WWF (na którym można było wziąć udział w różnego rodzaju konkursach i quizach, i dzięki któremu po terenie festiwalu przechadzał się Puszysty Przyjazny Miś) i Amnesty International (na którym zbierano podpisy pod petycją wzywającą do uwolnienia jednego z białoruskich opozycjonistów).

Piątek - Dzień Pierwszy


Koncerty na głównej scenie rozpoczął warszawski Made of Hate. Kapela ta powstała na gruzach heavymetalowego Archeon, który przed rozpadem pozostawił długograja wydanego przez Massive Music oraz całkiem przyzwoity telebłysk. Made of Hate, ku mojemu zaskoczeniu, zagrało całkiem fajny, energetyczny koncert, gromadząc przy barierkach całkiem sporą grupę rozentuzjazmowanej - choć zdecydowanie małoletniej - publiczności. Warto zwrócić uwagę na instrumentalistów, zwłaszcza obdarzonego niebanalnymi umiejętnościami gitarzystę - Michała Kostrzyńskiego, perliście wydobywającego kolejne kaskady dźwięków ze swoich sześciu strun. Warszawiacy zwycięsko wybrnęli z niewdzięcznej roli kapeli otwierającej festiwal, i po dobrych czterdziestu minutach zeszli ze sceny.

Kolejnemu koncertowi przyglądałem się z pewnym niedowierzaniem - Łąki Łan oprócz kompletnie nieprzemawiającej do mnie muzyki postawił na odjechany klimat i dobrą zabawę. Za perkusją pojawił się różowy Mega Motyl, na gitarze zagrał ubrany w żółto-czarne spodnie niejaki Bonk a na basie szary, długouchy Zając Cokictokloc. Obrazu szaleństwa dopełniał skaczący po scenie, uzbrojony w mikrofon i bukiet polnych kwiatów Paprodziad, którego image sceniczny (pomarańczowy płaszcz narzucony na prawie gołe ciało, takiż szapoklak i ciemne okulary) był równie porażający. Jednym słowem, chłopaki nieźle odlecieli. Nastrój totalnej zabawy udzielił się również coraz liczniejszej publiczności, która miała okazję wysłuchać między innymi 'Big Batona' (tu w wersji z Przystanku Woodstock), 'Ho No Na Łono' czy niepokojąco dyskotekowego 'Patyczaki'. Na scenie w pewnym momencie pojawił się także Puszysty Przyjazny Miś WWF'u, radośnie pląsając między członkami zespołu. Mocna rzecz, którą na trzeźwo ciężko byłoby znieść ;).

Następnie na scenie zameldowali się weterani z Dezertera, a wśród publiczności nastąpiła pokoleniowa zmiana warty. Na koncert tego tria przyjechali załoganci, nierzadko dźwigający już czwarty krzyżyk na swoich barkach. Niemniej jednak pod sceną zakotłowało się już od pierwszego numeru, a i sam zespół nie oszczędzał się posyłając w publikę petardy skomasowanej energii. Publiczność szalała, śpiewała z Krzyśkiem Grabowskim teksty, pojawili się też pierwsi crowd-surferzy. Dezerter zamiast bawić się w jakieś wydumane choreograficzne cuda-niewidy postawił na siłę muzyki i doskonale na tym wyszedł. Genialnie zwłaszcza było słychać basistę - zapewniał zespołowi naprawdę potężne brzmienie. Tego wieczoru usłyszeliśmy między innymi 'Ratuj Swoją Duszę', 'Jesteśmy Sektą', 'Co Za Czasy?', 'Blasfemię' i 'Made In China' z najnowszego długograja zespołu 'Prawo do Bycia Idiotą', poleciał 'Nielegalny Zabójca Czasu', były też przyjęte niesłychanie entuzjastycznie 'Ku Przyszłości', 'Plakat', 'Polska Złota Młodzież' i 'Spytaj Policjanta' (sic!), wreszcie był także odegrany 'Ile % Duszy'. W pewnym momencie w me ramiona wpadł załogant w spranej koszulce Bad Religion, który sapiąc wykrzyczał mi do ucha, że 'jest zajebiście, ale ma 42 lata i już brak mu sił', na co moją jedyną ripostą było, że 'ma nie marudzić, bo dziś wieczór ma lat osiemnaście', po czym razem ruszyliśmy w tany. Przy okazji okazało się, że Najlepsza z Najlepszych jest pankówą - mimo że nie mamy ani jednej płyty Dezertera w domu odśpiewała wraz z zespołem większość numerów ;) . Podsumowując w trzech słowach - koncert perfekcyjny, dynamiczny i niezapomniany.

W jednej z pierwszych prawdziwych recenzji jakie przeczytałem padły słowa: 'heavy metal grany przez Stratovarius (tu litościwie przemilczę nazwę kapeli) ma tyle sił, co zdechła mysz'. Aby odpowiednio opisać koncert Strachów Na Lachy, które objęły scenę w posiadanie po Dezerterze, musiał bym napisać, że punk rock grany przez kapelę Grabarza ma tyle energii, co rozdeptana ropucha. Strachy, miast na żywioł, postawiły na nostalgię, spokój i wręcz oniryczny nastrój. Pod sceną zauważalnie spadła średnia wieku, znacząco także wzrósł odsetek białogłów wśród publiczności. Zespół zagrał sporo nowości z 'Dodekafonii' i przekrój z wcześniejszych wydawnictw, między innymi 'Szklaną Górę' Kaczmarskiego. Miłym zaskoczeniem była polskojęzyczna wersja przeboju Stonesów - 'Paint It Black', zadedykowana zmarłemu niedawno 'Stopie', perkusiście Armii, VooVoo i Izraela. Miałem nadzieję, że choć 'Ostatki - Nie Widzisz Stawki' zostaną odegrane z werwą i pozwolą mi rozruszać nieco zastygłe mięśnie ale nie - Grabarz zachęcał raczej do klaskania, rytmicznego kołysania się i wspólnych śpiewów niż do radosnego pogo. Zresztą najwyraźniej w to graj było zebranej młodzieży, która miała szansę na skradnięcie kilku całusów od swoich sympatii, tulenia się, a później romantycznego spaceru pod gwiazdami i kontynuowania jakże mile rozpoczętego wieczoru (prrrrr....). Był to moment, w którym można było pożałować tego, że samemu, gdy się miało te piętnaście - szesnaście lat, nie dane było brać udział w takim festiwalu. W każdym razie nieco starsza publiczność przysypiała, sarkała na to, że ciekawszy znacznie twór Grabarzowy - Pidżama Porno - gryzie piach (zresztą sami prowadzący koncert mieli podobne odczucia, notorycznie myląc Strachy z Pidżamą właśnie) i czekała na finał wieczoru - nowojorski Pro-Pain.

Pro-Pain wyszedł na scenę i przyjebał. A potem jeszcze raz i jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Nie brał jeńców. Motoryczna sekcja rytmiczna, cięta gitara i wykrzyczany wokal Gary'ego Meskila wystarczyły, aby znaczącą większość publiczności odesłać do namiotów. Zostali - znowu - najstarsi załoganci, i ruszyli w szalone tany. Zespół nie baczył na to, że pod sceną zostało może dwieście osób, i zagrał miażdżący koncert. Pierwsze takty intra ('The Star Spangled Banner', jak to ostatnio mają w zwyczaju ;) ) wywołały mi ciarki na plecach, zaś 'Foul Taste of Freedom', który odpalili po kilku sekundach zmusił i mnie do szaleństwa. Przez cały numer miałem piętnaście lat i pięćdziesiąt kilo mniej, lecz w połowie następnego - 'Death on the Dancefloor' - podciął mnie (a następnie przespacerował się po moich łydkach) przemiły piętnaście lat młodszy i pięćdziesiąt kilo lżejszy młodzieniec. Zanim pozbierałem się z gleby już leciał kolejny wałek a za nim następny i następny. Pro-Pain nie zatrzymywał się, nie dawał nam ani chwili na wytchnienie, nie zwalniał tempa. Nie dziwota więc, że młyn pod sceną był rotacyjny - ci zmęczeni odchodzili w tył, by nałykać się powietrza, później wnet wracali, gdyż ciężko było oprzeć się tej gniewnej energii płynącej ze sceny. Pro-Pain to wkurwiony rottweiler, to rzucająca się do gardła bestia, to bezlitosna maszyna siejąca śmierć i zniszczenie. Odniosłem wrażenie, że Bogowie ze Slayer przy nowojorczykach to jedynie grzeczne ratlerki. Jednym słowem - była Moc! Tego wieczoru mieliśmy okazję posłuchać całego debiutanckiego albumu Pro-Pain i największych hitów z kolejnych płyt (choć ja nie doczekałem się na ten przykład 'Truth Hurts' ani ulubionego 'Put The Lights Out', choćby zagranego na koniec czy na bis). Było więc 'In For The Kill' czy 'Make War (Not Love)', było wreszcie poparte niesamowitą perkusyjną kanonadą 'No Way Out' od którego odpadła mi głowa. Jeszcze tylko 'All For King George' z charakterystycznymi chórkami i... pisk w uszach. Pro-Pain gra kawałki bardzo zbliżone do siebie, więc zdaję sobie sprawę z tego, że widzowie nieobeznani z muzyką zespołu obejrzeli jakieś dwadzieścia identycznych numerów, które poleciały ze sceny. Nie będę zresztą oszukiwał - sam znam jedynie dwa pierwsze albumy nowojorczyków, i parę kawałków z kolejnych, które wydawały mi się zbyt monotonne, bym zdecydował się na ich zakup i przesłuchanie. Ale od tego koncertu oczekiwałem rzeźni, chciałem się poczuć wgnieciony w ziemię - i dokładnie to dostałem. Po tym występie festiwal spokojnie mógł się dla mnie zakończyć.... Ale na dokładkę dostałem dwa kolejne wieczory :)

Sobota - Dzień Drugi

Ten dzień rozpoczęliśmy od rodzinnego grilla, który nieco się przeciągnął. Nie obejrzeliśmy więc koncertu Apteki i tylko ze trzy kawałki z setu brytyjskiego Touchstone. Ich muzyka chyba niezbyt wpasowała się w klimat festiwalu, brzmieli zbyt płasko i jednowymiarowo jak na poziom skomplikowania ich muzyki słuchanej z płyt. Solówki - zarówno klawiszowe jak i gitarowe - zdawały się być przerostem formy nad treścią, a sytuacji nie ratowała wokalistka, której partie wypadały wyjątkowo blado... Ale może to ja miałem problem ze słuchem po dźwiękowej masakrze dnia poprzedniego. Występ został zwieńczony przez doskonale znany mi numer, którego melodia przez kilka dni chodziła mi po głowie. Melodia, lecz nie wykonawca i tytuł. Dopiero dziś, pisząc tę notkę dotarłem do informacji, iż był to cover Tears For Fears - 'Mad World'. Na pożegnanie usłyszeliśmy wyjątkowo trudną do wymówienia dla obcokrajowców zbitkę: 'Dziękuję, Węgorzewo!', co spotkało się z uznaniem publiki i na scenie zaczął instalować się Buldog.

Dla mnie był to absolutnie pierwszy kontakt z warszawiakami. Buldog to kapela złożona z muzyków związanych przez lata z Kultem, zresztą ich wokalistą do 2009 roku był Kazik. Na scenie zamiast Staszewskiego zameldował się jednak nowy gardłowy - znany z Akurat Tomek Kłaptocz. Gdybym miał w jednym zdaniu opisać muzykę zespołu, to napisałbym, że są oni bezpośrednimi kontynuatorami kierunku, w którym na swej płycie 'Ostateczny Krach Systemu Korporacji' podążył Kult. Jako, że jest to bez dwóch zdań mój ulubiony krążek Kultu, koncertu Buldoga wysłuchałem z niekłamaną przyjemnością. Muszę jednak przyznać, że choć nie porwali mnie swoimi piosenkami, to zgromadzona publiczność bawiła się całkiem nieźle.

Z upływem czasu pod sceną gęstniał tłum odzianych na czarno, długowłosych postaci. Pacyfy na koszulkach zostały zamienione na powyginane logotypy kultowych, często podziemnych metalowych ansambli. Ewidentny to znak, iż nastał czas szwajcarów z Samael. Krótkie intro i pojechali. Na start wałki z nowego, jeszcze gorącego 'Lux Mundi' - 'Luxferre', 'In The Deep', 'Soul Invictus'. Później - wyjątkowo szybko - cios w twarz: 'Baphomet's Throne'. Publiczność kupiona, ludzie się rozszaleli. Dalej mogło być tylko lepiej: 'Rain', 'Slavocracy', 'Rebellion', 'Jupiterian Vibe'... Mroczny 'Into The Pentagram', przy którym ciarrrry chodziły mi po plerach, rytmiczny 'Antigod' w którym Vorph marszowym krokiem poruszał się po scenie, wreszcie transowy 'Reign of Light'. Niestety, akustyk nie popisał się i ustawił wszystkie potencjometry na maksa, przez co koncert był niesłychanie głośny i - niestety - mało selektywny. Tak jak przy większości numerów krew leciała mi z uszu, tak przy intensywnym, wzbogaconym stroboskopami 'The Ones Who Came Before' zacząłem krwawić również z oczu... Końcówka show okazała się być wypełniona starociami - poleciało 'Ceremony of Opposites', 'Shining Kingdom' oraz dawno nie słyszane 'Black Trip' i 'My Saviour', po którym ze sceny poleciały kostki, pałeczki i festiwalowy dżingiel. Koncert szwajcarów był doskonały, dobór utworów - festiwalowy, a więc leciał hit za hitem. Gdyby akustyk nie spierniczył brzmienia, byłby to najlepszy koncert nie tylko węgorzewskiego festiwalu, ale i najlepsze show Samael jakie widziałem. A tak - pozostał lekki niedosyt i szansa na zobaczenie ich na rozpoczynającej się we wrześniu w Łodzi trasie klubowej. Jeśli zastanawialiście się w jakiej są formie - mogę Was uspokoić - w wybornej, a więc warto poświęcić te parę złotych i zobaczyć ich w trasie.


Portugalski Moonspell był największą zagraniczną gwiazdą tej edycji Seven Festival Węgorzewo. Wchodząc na scenę mieli przed sobą morze publiczności, nieco zmęczonej po Samaelu, lecz wciąż głodnej dobrego metalowego wygrzewu. Jednak Moonspell nie pragnął dalszej dźwiękowej masakry, muzycy chcieli nas oczarować swą grą i wprowadzić w romantyczny wręcz nastrój. Akustyk i oświetleniowiec tym razem sprawili się bez zarzutu - brzmienie było odpowiednio soczyste, a światła stanowiły przepiękne tło dla spektaklu rozgrywającego się na scenie. Nie będę ukrywał, że początek koncertu nieco mnie uśpił - jestem fanem starszych dokonań portugalczyków, zaś oni rozpoczęli od 'In Memoriam' i 'Finisterry'. Numery te wydały mi się jednak zbyt spokojne i statyczne do zabawy, po dźwiękowym tornado zaserwowanym przez Samael. Publiczność jednak od samego początku została kupiona, razem z Najlepszą z Najlepszych ;) Kolejny numer, dynamiczny na płycie 'Night Eternal', tu został w jakiś sposób ugładzony, w moim odczuciu stępiono mu kły i pazury. Kolejnych w secie - 'The Southern Deathstyle' i 'Nocturii' - w ogóle nie kojarzyłem, uspokoiły one publiczność i przygotowały na wyjątkowo liryczny 'Scorpion Flower'. Jak się miało za moment okazać, tej pierwszej części koncertu mogłoby dla mnie w ogóle nie być, zespół bowiem zabrał nas w podróż do roku 1995... Pierwsze takty 'Wolfshade (A Werewolf Masquerade)' i atmosfera koncertu zaczyna się udzielać także i mnie, ciary latają po plecach, jest fantastycznie. Dalej, jak na płycie. 'Love Crimes', przyjęty z niesłychanym entuzjazmem 'Of Dream And Drama (Midnight Ride)', z wykrzyczanym przez całe chyba Węgorzewo 'When she SHINEEES!!!'... Gdy już byłem pewien, że za moment rozlegną się dźwięki 'tańca pijanych krasnoludów', mrok spowił scenę i rozległy się pierwsze takty 'Vampirii'. Mówię Wam, klimat nie z tej ziemi, potężne partie klawiszy i odegranie tego numeru w wolniejszym niż na płycie tempie tylko dodały tej i tak wspaniałej piosence uroku. Chwilę później coś, na co wszyscy czekali - 'Alma Mater'!!! Nietaktem byłoby opisywać amok, w który wpadła publiczność. Było bosko, a to nie był przecież koniec! Charakterystyczne bicie perkusyjnych stóp i ze sceny leci 'Opium', a więc przenosimy się do kolejnego albumu portugalczyków. Kolejny w secie 'Awake' powalił potęgą brzmienia i oczarował. Podczas 'Herr Spiegelmann'a', Langsuyar ujął w dłonie dwa lusterka, i - podświetlony przez reflektor - puszczał zajączki w tłum, co poprzez unoszący się nad sceną dym wyglądało iście magicznie. Świetny motyw! Jeszcze tylko dwa numery - chóralnie odśpiewany 'Mephisto' oraz grany zawsze na zakończenie koncertu 'Full Moon Madness' - i zespół schodzi ze sceny, rzucając uprzednio w publikę czym popadnie - kostkami, pałeczkami i butelkami z wodą. Cisza znów dzwoni w uszach, chłodny wietrzyk wieje znad jeziora. Tak skończył się drugi dzień festiwalu.

Niedziela - Dzień Trzeci

Trzeciego dnia, jak oznajmia pismo, na scenie jako pierwsi stawili się warszawiacy z Lao Che i dali takiego czadu, że nie było czego zbierać. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby to oni otwierali koncerty w niedzielę, bo nie było tego wieczoru lepszego show, ale przypuszczam, że w grę wchodziły jakieś zobowiązania zespołu, typu "musimy zagrać jak najwcześniej, bo jutro rano musimy już być w stolicy". W każdym razie jak chłopaki odpalili swe piece, to węgorzewska publiczność odleciała. Zaczęli od utworów z najnowszej płyty, by później zapuszczać się coraz głębiej w przeszłość. Zagrali między innymi 'Prąd Stały / Prąd Zmienny', 'Życie Jest Jak Tramwaj', 'Hydropiekłowstąpienie' - które zagotowało publiczność, bodajże nawet 'Klucznik' znalazł się w ich setliście. Były ze dwa numery z 'Powstania Warszawskiego' - o ile mnie pamięć nie myli 'Godzina W' i 'Zrzuty'. Lao Che zagrali także 'Ludze Wschodu' z repertuaru Siekiery - szkoda tylko, że numer ten najwyraźniej kojarzyła tylko niewielka część publiczności. Podsumowując - było głośno, melodyjnie, wesoło i czadowo, więc jeśli tylko będę miał okazję, to z wielką chęcią zobacze ich na scenie klubowej.

Po koncercie warszawiaków nastąpił masowy exodus fanów spod sceny, na której zameldowała się Chemia. W skutek tego zespół zagrał swój koncert dla góra trzydziestu osób, jeśli liczyć też nagłośnieniowca i kamerzystów. Niestety, wiele o ich koncercie powiedzieć nie mogę - to co leciało ze sceny przypominało mi muzykę, jaką najczęściej da się usłyszeć na Dniach Wstaw-Tu-Nazwę-Swojej-Miejscowości. Typowy easy-rock, którego miejsce na festiwalu w Opolu czy Sopocie, czy też u Marka Sierockiego w Teleekspresie. Koncert bez historii, żaden z utworów nie czepił się mego ucha.

Po Chemii krótki koncert dali zwycięscy tegorocznego festiwalowego konkursu młodych kapel - litwini z Freaks On Floor. Choć młodzi, to absolutnie pozbawieni scenicznej tremy, udało im się nawet skłonić publiczność do wspólnego kucania i wyskakiwania w powietrze podczas 'Freedom, Peace & Me'. Ich muzyka jest dość mocno inspirowana amerykańskim rockiem, wśród wyraźnych inspiracji słychać było przede wszystkim Red Hot Chilli Peppers i Soundgarden. W każdym razie swój czas na scenie wykorzystali w 100%, zarażając publikę dobrą energią i pozostawiając po sobie bardzo dobre wrażenie. I - choć nie przepadam za tego rodzaju dźwiękami - przyznaję, że tamtego wieczoru Freaks On Floor bardzo mi się spodobali. :).


Następnego zespołu byłem bardzo ciekawy. Na scenie mieli zaprezentować się białostoczanie z Cochise, z Pawłem Małaszyńskim za mikrofonem. Zespół ma na koncie jedną płytę, i to głównie z niej usłyszeliśmy numery (szkoda tylko, ze zabrakło przebojowego 'Letter From Hell'). Występ wzbogaciły covery - 'Five To One' Doorsów i pokazany wyżej 'Lick The Blood Off My Hands' Danziga. Muszę przyznać, że koncert zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie - Cochise ma sprawnych instrumentalistów i niezłego frontmana. Małaszyński jako wokalista sprawdził się całkiem nieźle, mimo iż brak mu było nieco charyzmy, no i nie dysponuje on oszałamiającym wokalem. Jednak całkowicie wystarcza do grania fajnego rocka czerpiącego garściami z tradycji grunge/southern. Oby chciało im się dalej grać, to może wykluć się z tego coś naprawdę fajnego. Będę im kibicował.

Przedostatnim zespołem, jaki dane nam było zobaczyć na tegorocznym festiwalu była Indica. Zespół składający się z samych kobiet - a do tego urodziwych - to jak spełnienie mokrego snu buchającego testosteronem nastolatka. Niestety, szybko okazało się, że kapela ta lepiej wygląda niż gra - nawet jeśli gitarzystka odgrywała jakąś fajną melodię, ta ginęła w masie lukru z przesłodzonych klawiszy. Do tego wokalistka - grająca na scenie także na skrzypcach i komponująca lwią część zespołowego repertuaru multiinstrumentalistka - moim zdaniem nie potrafi śpiewać. To znaczy nie wykorzystuje potencjału swojej naturalnej barwy głosu usiłując śpiewać sztucznie naśladując wysoko piejące wokalistki w typie Sharon den Adel czy Liv Kristine. Gwoździem do trumny była jej próba zmierzenia się z 'Wuthering Heights' z repertuaru Kate Bush. Koszmar. Wizualnie - rzeczywiście było na co popatrzeć, dziewczyny najwyraźniej dobrze bawiły się na scenie tamtego wieczoru. Jednakże walorów wizualnych starczyło na to, by przyciągnąć mnie pod scenę na jakieś piętnaście minut, potem zrobiło się nużąco i przez pozostałą godzinę zachodziłem w głowę ile razy można odegrać w kółko tę samą piosenkę. Bez urazy, fani najpewniej byli zachwyceni, ja - nie znając twórczości zespołu - nie zostałem zachęcony do tego, aby się z nią zapoznać. Już prędzej kupię DVD Indica (albo solowe DVD keyboardzistki bądź basistki - tylko ciiii, nie mówcie Najlepszej z Najlepszych) by w zaciszu domowego ogniska przypomnieć sobie ich show...


Na sam koniec festiwalu, scenę w posiadanie objął Kult. Kazik z kolegami wyszli na scenę około północy, opuścili ją na krótko przed trzecią. Myśmy w tym czasie powoli zasypiali w swych łóżkach... Dlatego ominęły nas chyba największe hity, które Kult zaserwował właśnie podczas bisów - 'Arahja', 'Wódka' czy 'Polska'. Ominęły nas, bo nie jesteśmy jakimiś wielkimi fanami Kultu i koncert nas zwyczajnie zmęczył... Kult ma tak bogaty repertuar, że niepodobna aby wszystkich zadowolić, jednak jeśli na węgorzewskim koncercie pojawili się fani znający twórczość Kazika na wyrywki - musieli być bardzo zadowoleni. Co zostało zagrane? Na pewno była 'Brooklyńska Rada Żydów', przy której Najlepsza z Najlepszych odtańczyła tanieć świętego Wita, na pewno był 'Baranek', na którym zdarłem sobie gardło do reszty. Było 'Do Ani' odsłuchane już z parkingu, była też 'Goopya Peezda', z której strasznie się ucieszyłem. Było radosne 'Gdy Nie Ma W Domu Dzieci', były 'Kurwy Wędrowniczki', była 'Piosenka Młodych Wioślarzy' i był 'Niejeden'. Były nowości - 'Maria Ma Syna' czy 'Amnezja', był 'Passenger', była 'Wspaniała Nowina'. I było dużo więcej, dużo dużo więcej muzyki, której zwyczajnie nie rozpoznałem. Brzmienie było fantastyczne, szczególne wrażenie robiła sekcja dęta - ich trąbienie miało moc! Wizualnie było jak na imprezie techno - realizator ździebko przesadził ze stroboskopami. Kult zgromadził przed sceną zdecydowanie największą publiczność, która doskonale się bawiła w takty muzyki, i to było naprawdę fantastyczne zwieńczenie udanego festiwalu.

Jeśli line-up dopisze, za rok zobaczymy Węgorzewo kolejny raz...

P.S. Dzięki wszystkim zainteresowanym za możliwość umieszczenia tutaj sznurków do Waszych klipów. :)
Ci, który jeszcze mało informacji i zdjęć, znajdą tu i tu dwie kolejne, profesjonalne relacje z festiwalu, zaś tu-sporo-fotek.