środa, 24 lutego 2010

Z warząchwią i kopyścią przez... Kraków

Od lat obiecywaliśmy sobie z Najlepszą z Najlepszych odwiedzenie Krakowa. Bo Kraków to, nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę, fajne miasto. Tyle tylko, że... zaraz, jak to? Znów mam się rozpisywać, jak to chcieliśmy, ale okazji nie było? Jak to odległość skutecznie odstraszała nas przed odwiedzinami? Jak to dzielnie marudziłem, tłumaczyłem i groziłem, rysowałem przed oczyma Najlepszej z Najlepszych całą serię katastrof, jak gradobicie, świniobicie i zaćmienie słońca, jakie spadną na nas niechybnie, jeśli tylko stopy swe strudzone na krakowskim bruku postawimy? Nie tym razem :)

Tym razem, westchnąwszy głęboko, zakasałem rękawy i wziąłem się za realizację Operacji Garm.

W drodze.

Wiecie, ja to w sumie spokojny człowiek jestem. Jeno nie lubię, jak traktuje mnie się jak ostatniego idiotę, jednocześnie inkasując pieniądze za usługę, której nie wykonuje się porządnie. W skrócie:
- informacje o różnego rodzaju promocjach na PKP są niedostateczne i niespójne, co utrudnia czy wręcz uniemożliwia korzystanie z nich, również pracownicy kolei nie orientują się w aktualnych promocjach;
- jeśli nawet korzysta się z promocji, to potrafi ona być czysto iluzoryczna (oszczędność rzędu 5% ceny biletu);
- wszystkie pociągi się spóźniają 'i co pan nam zrobi';
- miejsca teoretycznie obok siebie w wagonach typu lotniczego okazują się być nie obok - dobrze, że w ogóle w tym samym wagonie (podczas, gdy na ten przykład druga połowa wagonu stoi pusta);
- pociągami podróżują... cóż, Polacy. Współobywatel potrafi być gorszy od kokluszu, dżumy i opryszczki w jednym.
Żeby w pełni oddać sprawiedliwość przewoźnikowi przyznaję, że bardzo poprawiła się jakość posiłków podawanych w WARS'ach. Dawniej strach tam było nawet zamówić kanapkę, teraz bez obawy można zamawiać naleśniki czy schabowego - potrawy te spełniają podstawowe warunki pożywnego posiłku i mimo swojej ceny mogą stanowić pożądaną alternatywę dla przysłowiowego dworcowego kebaba.

Również dzięki niekompetencji osławionej punktualności PKP udało nam się odwiedzić Pari Pari, czyli jadłodajnię w pewnym znanym centrum handlowym w Warszawie. Muszę przyznać, że jeśli chodzi o knajpy w centrach handlowych, to Pari Pari mieści się w górnych rejonach stanów średnich. Czytaj - prezentuje miły wystrój wnętrza, wabi urozmaiconym menu i pozwala na chwilę relaksu gdy jesteś wściekły z powodu nieplanowanej przerwy w podróży podczas zakupów. Lekko poirytowało mnie menu, choć dziś jego wspomnienie mnie raczej bawi. Otóż każdy proponowany produkt w menu obdarzany był odpowiednim przymiotnikiem - albo kilkoma. Powstawały więc takie koszmarki jak 'kawałek pysznej chrupiącej bagietki ze świeżutkim masełkiem i soczystym pomidorem, posypanym zieloną aromatyczną bazylią', co w rzeczywistości oznaczało podsuszone pieczywo z odrobiną masła, pomidorem i wspomnieniem po bazylii. Jeśli chodzi o posiłek, to oboje z Najlepszą z Najlepszych zamówiliśmy zestaw porannego głodomora, czyli po kawie i omlecie. I tu ciekawostka - posiłek prezentował się zupełnie inaczej niż ten, który mieliście okazję zauważyć na podlinkowanym wyżej zdjęciu. Omlety okazały się być pieczone w naczyniu żaroodpornym w piecu, i były zdecydowanie niewielkich rozmiarów, choć rzeczywiście były smaczne. Bagietka natomiast była niezbyt jadalna, ale podobny zarzut mógłbym wysunąć do niemalże każdego pieczywa wypiekanego w Stolicy i okolicach. Koniec końców jednak głód został zaspokojony, a fakt, że lokal ten nie spełnił pokładanych w nim przeze mnie nadziei mogę zrzucić na karb autentycznego wkurzenia na PKP oraz iście warszawskiego rachunku, który przyszło nam za śniadanie w Pari Pari zapłacić.

Nocleg.

Wiem, jestem burżujem, o czym pewnie i Wy wiecie, jeśli czytaliście moją poprzednią podróżniczą notkę. Dlatego zamiast się powtarzać, wspomnę tylko, że zamiast namiotu ze wspólnym wychodkiem na korytarzu schroniska młodzieżowego bądź akademika zamieszkanego przez troglodytów wykształciuchów studentów, wynajęliśmy skromny pokój w Gościnnej Oficynie Globtroter. Cóż mogę powiedzieć - miejsce to okazało się być po prostu IDEALNE! Choć na początku ciężko było mi trafić tam trafić, (Masz gdzieś zapisany adres Globtrotera? Nie! A numer telefonu? Też nie! Bęcwał!!!!) bo do lokalu kieruje tylko niewielka gablotka na murze, to samo położenie owej oficyny stanowi jej olbrzymi atut. Mieści się bowiem ona w podwórzu, brama zabezpieczona jest domofonem, co sprawia, że nikt obcy na to podwórze nie wejdzie. Jednocześnie jest się odizolowanym od dość głośnej ulicy, co gwarantuje spokój. Podwórze wygląda imponująco - mimo leżącego wszędzie białego puchu można było się poczuć bardzo przytulnie - jak w domu a nie jak w hotelu. Obsługa - idealna. W trakcie rozmowy telefonicznej wyliczyli mi koszt wynajęcia pokoju niezależnie od ceny podanej na stronie ('no to zrobimy promocję' ;) ), przechowali bagaże, gdy już zwolniliśmy pokój ale jeszcze chcieliśmy pochodzić po mieście, przywołali taksówkę, gdy była potrzebna, wypożyczyli suszarkę do włosów, wymieniali używane naczynia na czyste (podczas sprzątania pokoju) czy uzupełniali zapasy cukru, herbaty i kawy. Normalnie obsługi sobie nie mogłem nachwalić. W całym hotelu można korzystać nieodpłatnie z internetu za pomocą Wi-Fi, a jeśli ktoś nie chce tachać ze sobą laptopa - może skorzystać z przeznaczonego dla gości komputera, dzięki któremu ma się kontakt ze światem (choć nie ma się polskich czcionek). Kolejny atut, to odległość od Rynku. Dotarcie do niego piechotą nie zawiera więcej niż pięć minut. I to wszystko za jedyne sto pięćdziesiąt złotych za noc!

Przystawki.

Pewnie zaraz zaczniecie się krzywić, że to, co stanowi dla wielu kwintesencję pobytu w Krakowie, czy główny cel wyjazdu, ja określę mianem przystawek. Cóż, Wawel stoi i stać będzie, razem z katedrą, smokiem i zamkowym wzgórzem. Kościoły - Mariacki, Piotra i Pawła czy Klarysek, Sukiennice czy wieża ratusza - to wszystko będzie stało razem z kilometrami ekspozycji muzealnych, Wieliczką czy Oświęcimiem. Oczywistym jest, że warto każde z tych miejsc odwiedzić, każdemu poświęcić choć odrobinę czasu. Sprawdzić, czy aby arrasy na Wawelu nie wypłowiały (wypłowiały, pamiętam je sprzed lat i były zdecydowanie bardziej kolorowe), czy szopki krakowskie wciąż urzekają misternym wykonaniem i feerią barw (urzekają, co więcej stają się coraz bardziej misterne i coraz bardziej błyszczące). Odszukać zaułek, w którym przed laty łapało się życie za rogi, albo - lepiej - znaleźć nowy i zapisać go głęboko w swoim sercu. Rzucić monetę grajkowi, piszącemu ciemną nocą swój List do M. na Floriańskiej, spróbować krakowskiego precla (kurna! wiedziałem, że o czymś zapomniałem!) czy pożartować z kwiaciarką na Rynku (swoją drogą tamtejsze tulipany są jak Terminator - dwa dni hardkorowej suszy, podróż i po wrzuceniu do świeżej kranówy są jak nowe :) ). Wszystko to gwarantuje Kraków, miasto, którego atmosfera jest absolutnie niepodrabialna i wyjątkowa w skali świata.

Do przystawek mogę także zaliczyć lokale, które odwiedziliśmy, by pozwolić odpocząć strudzonym nogom. Solidne, lecz bez ekstrawagancji. Takie, w których z przyjemnością wypijesz kawę, ale z których wyjdziesz bez żalu i bez obietnicy rychłego powrotu. Pierwszym z nich była Cafe Siesta.

Cafe Siesta leży nieco na uboczu, rzut beretem od knajpy z najbardziej niesamowitą nazwą, jaką zobaczyliśmy w Krakowie. Przywitał nas gwar, przyjemne ciepło oraz zakonnice przy deserze. Wielki plakat nieopodal baru poinformował nas, że w razie, gdybyśmy chcieli nabyć katolicki tygodnik 'W Drodze', kawę dostaniemy za złotówkę. I choć przez moment zdawało się nam, że nie znajdziemy wolnych miejsc - udało się nam usiąść i w spokoju zamówić kawę. Kawy zresztą podają w Cafe Siesta rozmaite - z alkoholem i bez, z różnymi syropami i przyprawami, co przyprawiło nas o nielichy zawrót głowy (a mnie skusiło prawie, by zamiast kawy zamówić koktail). Gdy jednak kelnerka - ewidentnie zmęczona - zrealizowała zamówienie, oczom moim ukazała się prawdziwa Góra Śmietanowa na czubku mej filiżanki. Skąd wiedzieli, że bitą śmietanę przedkładam nad nawet najsmaczniejsze lody?

Inne miejsce, które odwiedziliśmy tego samego wieczoru, to osławiona Piwnica Pod Baranami. Przyznam się szczerze, że spodziewałem się po niej nie wiadomo czego. Ekskluzywności, cudów - niewidów na ścianach i odetchnięcia tak zwanym klymatem. Zamiast tego wszystkiego dostałem zwykłą knajpę umieszczoną w głębokiej piwnicy, z przykurzonymi ścianami, rozlatującymi się stołami i krzesłami - słowem zwykły pub. Za 'klymat' robiły freski na ścianach, ewidentnie pozostawione przez różne osobistości krakowskiego światka artystowskiego, zdjęcia, przedstawiające najczęściej Skrzyneckiego z grupą krewnych i przyjaciół, a także gadżety wiążące się z historią tego miejsca. Kabaret, rzecz jasna, akurat nie występował, a przemiły barman, pełniący równocześnie funkcję miejscowego przewodnika, poinformował nas o konieczności rezerwacji biletów na spektakle z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem. Tenże sam barman, dysponujący nieziemską (i zdaje się, że od jakiegoś już czasu leczoną) chrypą i krawatem z wizerunkiem kufla piwa, nalewał rzeczywiście dobre - nie chrzczone - piwo i przygotowywał rozjaśniające w głowie drinki. Na moją sympatię zasłużył także, gdy przy zamówieniu "jeszcze raz to samo" zamiast piwa chwycił flaszę wódki w dłoń, a wyprowadzony z błędu rzekł: "- Przepraszam, ale ta butelka tak mi do pana pasuje..."

Nic więc dziwnego, że Pod Baranami zagościliśmy do późnej nocy. Smaczne drinki, miła atmosfera i polski rock (ale nie tylko! również Piosenki Kabaretu Starszych Panów!) sprawiły, że czas szybko płynął, i nasze żołądki zaczęły domagać się posiłku. Tu pojawił się problem - większość lokali była już zamknięta, również w tych, które według tabliczki na drzwiach miały być czynne, kuchnie nie przyjmowały zamówień. Cóż robić, niedziela wieczór. Przed koniecznością skorzystania z usług sieciowego giganta spod znaku uśmiechniętego clowna uratowała nas Cafe Botanica i jej niezłe, choć odgrzewane w mikrofali tarty. Trzeba przyznać, że tu wybór potraw - mimo pory - był zadowalający, tarty okazały się być wrzące a porcje całkiem spore. Drinki jednak nie były tak dobre, jak te spod Baranów, co sprawiło, że nie zagrzaliśmy tam miejsca. Jednocześnie zwróciłem uwagę na wystrój lokalu - kute w roślinne motywy metalowe meble, specyficznie stylizowane na egzotyczne kwiaty kinkiety i wieszaki, wyglądające trochę jak laska Gandalfa a trochę jak gałęzie drzew. Coś w tym wystroju było znajomego, i po dziś dzień nie wiem, czy przypadkiem przed wielu wielu laty nie odwiedziłem tego lokalu, w dawnych, dobrych, licealnych czasach...

Oboje z Najlepszą z Najlepszych lubimy klimaty fantasy. Gdy więc w nasze ręce trafiła ulotka reklamująca pub o swojskiej nazwie 'Śródziemie', postanowiliśmy sprawdzić, co też słychać u imć Bagginsa i spółki. Ulotka wspominała też o grach fantasy, jakie odbywają się tam w weekendy i o niepowtarzalnym klimacie. Niestety, ulotka okazała się być chyba odrobinkę zdezaktualizowaną... Klub jest, owszem. Ma wszystko to, czego brakowało warszawskiemu 'Paradoxowi' - duże sale z miejscem do skakania, średniowieczny klimat, sporo płaskorzeźb przedstawiających zamki, dającą się rozpoznać mapę Śródziemia przy wejściu (ta w Paradoxie tylko udawała mapę) oraz całkiem ładną rysowaną mapę nieba na suficie, były nawet tolkienowskie runy i wypchany jastrząb. Nie miało 'Śródziemie' jednak całej reszty - gier, roleplayów, serdecznej atmosfery. No i było przeraźliwie zimno. Zanim więc zmarzliśmy na kość, opuściliśmy lokal, który okazał się być klubem... podróżniczym, i udaliśmy się na dalszy podbój nocnego Krakowa.

Ostatnią przystawką na krakowskiej karcie dań, której dane nam było skosztować, była Jama Michalika. Ten lokal, położony na ruchliwej ulicy Floriańskiej, to kawał historii. To tu powstał słynny Zielony Balonik, to także tu, jak chce tradycja, kształtowała się Młoda Polska. Dziś jest to baaardzo klasyczna restauracja i kawiarnia, z obowiązkową szatnią i ciężkimi meblami. Przyznam szczerze, że ceny również do najlżejszych nie należą. Jednak mimo to, skoro mówią na mieście, że nie był w Krakowie ten, kto nie jadł ciasta u Michalika, postanowiliśmy spróbować sernika i orzechowca. I bez kozery mogę stwierdzić, że oba ciasta były rewelacyjne, a sposób ich podania - z odrobiną sałatki owocowej dla przełamania smaku - wzbudził mój autentyczny zachwyt.

Dania Główne.

Przygody z daniami głównymi nie sposób zacząć inaczej niż od położonej tuż przy naszej noclegowni 'W Starej Kuchni'. Lokal ten to charakterystyczna dla Krakowa restauracja serwująca przeróżne wariacje na temat kuchni staropolskiej (choć poprzez umieszczenie w menu sporej ilości potraw z ryb dryfująca lekko w stronę kuchni śródziemnomorskiej). Co zatem można znaleźć w karcie? Pierogi, schab, bigos - znana i lubiana przez nas klasyka. Także wnętrza, które niedawno chyba zmieniły swój charakter i imitują atmosferę starej polskiej chaty - za wyjątkiem tzw. sali bibliotecznej, która na przywodzić na myśl dobrze wyposażoną mieszczańską bibliotekę. Wybraliśmy miejsca w sali, która oprócz tradycyjnych w takich miejscach łańcuchów cebul, czosnku i papryki obwieszona była... połciami wędzonej słoniny i boczku, kiełbasami oraz marynowanymi warzywami w szklanych słojach. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego! Obsługa wydała się nam być całkiem miła, acz bez rewelacji, za to miłym dodatkiem były noszone przez kelnerów tradycyjne - ale nie krakowskie! - stroje. Dosłownie moment po złożeniu zamówienia, aby umilić nam oczekiwanie, przyniesiono nam po podpłomyku - cienkim drożdżowym placku (Najlepsza bąknęła coś o spodzie od pizzy), przyprawionym dość obficie kminkiem i grubą solą. Do podpłomyków podano imponujących rozmiarów maselnicę z masłem czosnkowym, jednak fakt, że placki były nadzwyczaj ciepłe, dość skutecznie utrudniał smarowanie - masło topiło się i spływało po palcach, brodach i wsiąkało w kraciasty obrus. Na przystawkę zamówiliśmy zestaw Czterech Zup Polskich, który, mimo że był przeznaczony dla jednej osoby, z powodzeniem zaspokoił głód nas obojga. Zupy przyniesiono w kokilkach, co umożliwiło nam spokojne i w miarę kulturalne podzielenie się nimi. Najlepsza z Najlepszych wybrała żurek i barszcz, ja zaś rozprawiłem się z grzybową i jarzynową. Ciekawostką był fakt, ze barszcz był bardzo słodki i jednocześnie pikantny, bardzo odmienny od takich, jakie jadamy na co dzień. Jednak oboje szybko uznaliśmy, iż najpyszniejszą zupą w tym zestawie był żur - mocny i niesłychanie aromatyczny, z solidną porcją jajka i białej kiełbasy. Grzybowa zasłużyła na solidne drugie miejsce mimo że przez cały czas zastanawiałem się, czy nie był dodany do niej wzmacniacz smaku albo zupa grzybowa w proszku, zaś jarzynowa, z uwagi na zbytnią delikatność i jedynie wspomnienie po brokułach w składzie zamykała stawkę. Zaspokoiliśmy głód już pierwszym daniem, także ze sporym niedowierzaniem powitaliśmy danie główne, czyli pieczonego prosiaka z jabłkiem w ryjku które wylądowało przed nami na stole. Były to Młyńskie Koła. W tym miejscu powinniśmy ostrzec Szanownych Czytelników, że dalsze czytanie notki może skutkować napadami padaczki ślinotoku, niekontrolowanym obrzydzeniem uczuciem głodu i chęcią rzucenia tego wszystkiego w cholerę rzucenia tego wszystkiego w cholerę i natychmiastowego wyjazdu do Krakowa. Otóż Młyńskie Koła nie były, co mogło wynikać z menu, wariacjami na temat babki ziemniaczanej. Potrawa ta to ni mniej ni więcej olbrzymi mogący wykarmić połowę mieszkańców Etiopii, a drugą połowę rozpęknąć z przejedzenia placek ziemniaczany o rozmiarach dużej pizzy. Na placku tym leżą sobie spokojnie plastry smażonego na patelni wędzonego boczusia, panierowany kotlet schabowy wraz z sosem śmietanowo-czosnkowym oraz kilka plastrów lekko podtopionego mocno wędzonego żółtego sera, dla smaku doprawione arcypyszną konfiturą żurawinową. Przy czym wszystko to stanowi tylko dodatek do samego placka, który był - nie waham się tego powiedzieć - jednym z najpyszniejszych placków ziemniaczanych, jakie kiedykolwiek jadłem. Wszystko w nim było idealne - smak ziemniaków, cebuli i czegoś (niestety nie wpadłem na to - czego) jeszcze, przypieczenie na brzegach, za to miękkość i soczystość w środku... Poezja. Jedynym minusem był fakt, że w menu nie było wzmianki o wielkości dania (choć może jego nazwa miała starczyć za ostrzeżenie) i po wcześniejszym spożyciu podpłomyków i zupy, byliśmy właściwie syci. Szkoda, bo to spowodowało, że wytaczałem się spod 'W Starej Kuchni' z niejasnym przeczuciem, że podskok na wyboju mnie rozpęknie, i absolutnym brakiem miejsca na piwo...

Kraków jest miastem kosmopolitycznym, gdzie styka się wiele kultur. To tu tuż obok irlandzkiego pubu Pod Papugami (nastawionego na 100% na klientelę z wysp, co sugerowała ilość telewizorów z zieloną trawą i biegającymi po niej zawodnikami a także wywieszki zachęcające do obejrzenia 'TYLKO DZIŚ!' powtórki transmisji meczu rugby Szkocja - Walia oraz czterech meczy trzeciej ligi angielskiej pod rząd) może istnieć gruzińska restauracja Chaczapuri (a raczej jedna z pięciu jej inkarnacji), sieć fast-foodów Asia To Go (że niby gdzie ma iść ta Asia?), ze sto kebabowni (jedna nawet z telewizorem emitującym tańce - brzucha łamańce na wystawie) i pińćset India Shopów (w co drugim - przeceny). Chaczapuri sobie odpuściliśmy - choć oboje gustujemy w gruzińskim winie, to nie mieliśmy nastroju na gruziński wieczór. Mieliśmy natomiast chęć na pierogi - a gdzie można znaleźć lepsze ruskie niż w Toruniu? w restauracji ukraińskiej? Trafiliśmy więc do 'Ukraińskiego Smaku', knajpki ukrytej w głębokiej, średniowiecznej piwnicy przy ulicy Kanoniczej. W takim Poznaniu sama piwnica byłaby warta wyeksponowania, jednakże właściciele lokalu postanowili piwniczny chłód zastąpić ciepłem ukraińskiej chłopskiej chaty, i uczynili to w bardzo prosty sposób, używając pokrytych ludowymi wzorami tkanin pod sufitem. Wystroju dopełnia sącząca się z głośników ukraińska muzyka ludowa (dość hałaśliwa, jeśli ktoś nie jest uodporniony na tzw. śpiew na krzyku). Zanim ubrany na ludowo kelner przyniósł półmisek pierogów (tu, odwrotnie niż W Starej Kuchni, porcja przewidziana w menu dla dwóch osób nakarmiłaby raczej jednego głodomora), uraczył nas podpiwkiem i kwasem chlebowym. Napoje te okazały się równie pyszne, co na Litwie, i w niczym nie przypominające tego, co jest dostępne w naszych sklepach, nic więc dziwnego, że szybko poprosiliśmy o repetę, a ja snułem wizje pozostania przy stole do wieczora i ciągłego sączenia kwasu. Czyżby uzależnienie? Danie główne, czyli pierogi, okazały się całkiem smaczne, zupełnie inne niż te toruńskie, za to w czterech różnych wersjach: z kaszą gryczaną i bliżej nieokreślonym 'czymś', z mięsem (pyyyycha...), ruskie (również pyyyycha...) i najmniej chyba przekonywujące z kapustą i grzybami.

Kontynuując tradycję odwiedzania knajpek odmiennych kulturowo i kosztowania innych kuchni trafiliśmy na krakowski Kazimierz. Spacerując z wolna uliczkami, pełnymi zlodowaciałego śniegu i błota, oglądając biedną, acz na swój sposób intrygującą krakowską Wildę dzielnicę, szukaliśmy miejsca, które mogło zaoferować nam ciepłą strawę i nabranie energii przed nadchodzącym finałem Operacji Garm. Wałęsając się od synagogi do synagogi, tuż przy starym żydowskim cmentarzu, trafiliśmy na ulicę jak sprzed epoki. Maleńkie sklepiki obwieszczają światu, że tu oto swój poważny sklep ma stolarz Holcer, a tu - studio mody obywatela Szymona Katza. Tyle tylko, że tak naprawdę nie są to sklepiki, a restauracja 'Dawno Temu Na Kazimierzu'... Restauracja na starcie zyskuje sporo punktów za pomysł, co najmniej drugie tyle za oryginalny wystrój wnętrza - widać miejsca po wyburzonych ściankach działowych między mikroskopijnymi sklepikami, każda z powstałych w ten sposób izb ma zestaw rekwizytów sprzed lat, przypisanych do profesji fikcyjnego właściciela sklepu. Nieco gorzej z obsługą kelnerską i wyborem dań w karcie - jest jednak na tyle dużo dań egzotycznych, że nie przejmujemy się tym, ale cieszymy z ułatwionego wyboru. Najlepsza z Najlepszych zamawia wątróbkę z borowikami, jak się później okaże, zacny to był wybór, a połączenie tych dwóch smaków naprawdę robiło wrażenie. Ja idę jeszcze dalej. Zamawiam Kolahorę i Czulent - czyli czosnkową zupę z estragonem, bardzo łagodną i aksamitną w smaku, i potrawę z fasoli, fasoli, chyba mięsa i fasoli. Zupa podbiła moje serce, z czulentem było już gorzej - zdecydowanie przydał się tu świeży czosnek rozgnieciony z oliwą przyniesiony przez kelnerkę. Tylko po zaostrzeniu w ten sposób smaku można było spożyć ten intrygujący w sumie posiłek. Trochę szkoda, bo później zestaw czosnek, fasola i piwo okazał się zabójczy dla mojej wątroby. A właśnie! Piwo! Zamówiłem grzane piwo uprzednio dopytując się, jak jest przygotowywane, i dostałem klasyka - mikrofalowy twór z wrzuconymi goździkami i garścią cynamonu sypniętą na pianę (którą to pianę musiałem w ekspresowym tempie ratować przed wychlupnięciem z kufla). Najlepsza z Najlepszych po zamówieniu grzańca galicyjskiego także dostała klasyka. Tak, tego klasyka z kartonika. Dlatego też 'Dawno Temu na Kazimierzu' plusuje za wygląd i pomysł, a minusuje za rzeczy najważniejsze - czyli kuchnię...

Ostatnie odwiedzone przez nas restauracje muszę rozpatrywać jako całość - po pierwsze, choć urządzono je w różniącym się, acz podobnym stylu, to należą do jednego właściciela. Po drugie - nie trafiliśmy do nich na pełen posiłek, a na śniadanie, czy wczesny lunch, co może dość znacząco odbiegać od standardów obiadowych reprezentowanych przez dany lokal. Te knajpki, to mieszczące się przy Trakcie Królewskim 'Marmolada' i 'Miód Malina'. Obydwie urządzone w drewnie i pastelach, w obydwu uwagę zwraca słomiany żyrandol z powplatanymi sztucznymi makami (w 'Miód Malinie') i truskawkami (w 'Marmoladzie'). To, co różni te lokale, to drobiazgi robiące wrażenie na gościach, jak świeże tulipany i genialna obsługa kelnerska w 'Miód Malinie' i śliczne, rozkwitające świeczki i piec chlebowy w 'Marmoladzie'. W tym ostatnim lokalu spróbowaliśmy zestawów śniadaniowych - Najlepsza z Najlepszych zamówiła omleta z serem, pieczarkami i śladową ilością szynki szynką, ja - jajecznicę ze szczypiorkiem i twarożek. Przyznam szczerze, że śniadania były smaczne, acz niezbyt sycące (twarożku była podana stołowa łyżka, nie więcej). Do tego sporo czasu zajęło ich przygotowanie. Mimo to, podana kawa potrafiła zrobić wrażenie, dlatego całkiem mile wspominam śniadanie w 'Marmoladzie'. Wczesny lunch w 'Miód Malinie' - ooo, to co innego. Pierożki z twarogiem i słodzoną kwaśną śmietanką - palce lizać i obgryzać, he he. Bruchetta porchetta z serkiem śmietanowym i szynką parmeńską na ciepło - niebo w gębie. Także białe wino, choć ponoć stołowe, podbiło moje serce bukietem i smakiem. Rewelacja, serdecznie polecam, co więcej - na pewno kiedyś tam wrócę. Choćby dla wina. Śmieszna sytuacja pojawiła się, kiedy skuszony aromatycznym zapachem poczęstowałem się kawałkiem bruchetty żony - w moment przy stoliku był kelner, pytając czy wszystko w porządku i czy przypadkiem nie pomylił zamówień. Zmieszany wyznałem, ze po prostu jest to efekt łakomstwa i chciałem spróbować, co też pysznego wylądowało na talerzu Najlepszej z Najlepszych. Uspokoiło go to, a ja do dziś się zastanawiam, czy nie popełniłem jakiegoś okropnego gastronomicznego faux pas...

Specjalność zakładu.

Specjalnością zakładu nie mogło być nic innego, jak ostateczny powód naszej wizyty w Krakowie. Operacja Garm, czyli pierwszy jak do tej pory koncert Christophera Rygga z kolegami na polskiej ziemi. Ulver, proszę państwa! Wiadomość, że zagrają w klubie Studio, zelektryzowała nas jak mało która, i postanowiliśmy odbyć całą tę podróż (choć bliżej byłoby pewnie do Berlina), aby zanużyć się w dźwiękach serwowanych przez Norwegów. I było warto!

Najpierw, jak zwykle spóźnieni, trafiliśmy na bardzo kameralnego before'a do małego studenckiego klubu Filutek, położonego w akademiku o tej samej nazwie gdzieś na miasteczku studenckim Akademii Górniczo-Hutniczej. Klub, to jedna sala z barem, drewnianymi ławami i to wszystko. Tę studencką przaśność nadrabia jednak iście studenckimi cenami (szklanica porządnego ginu z tonikiem tańsza od 0,5 l Żywca w knajpie przy rynku!) i sympatycznymi barmankami. Muzyka, nawet jeśli jakaś leciała, ginęła w gwarze rozmów. Było miło, jednak dało się odczuć atmosferę nerwowego oczekiwania. Co zagrają? Ile zagrają? Jak będzie?

Kolejka przed Studiem. W tłumie co i rusz pojawiają się znajome (choćby tylko z widzenia) twarze. Wejście przebiega szybko i bez problemów, desant na wolny stolik - także. Metoda omijania kolejki do szatni 'na bezczela' sprawdza się jak zawsze znakomicie. Piwo - drogie, lane tylko do plastikowych kufli 0,4 l. Drinki - tylko te butelkowane z oferty Bacardi/Smirnoff. Słabo, ale nie na degustację tu dziś przyszliśmy. Nerwy, nerwy... Już mieli zacząć grać!

Wreszcie są! Warszawiacy z 'Tides From Nebula', ja między innymi dla nich tu jestem, pędzę pod scenę. Najlepsza z Najlepszych - woli słuchać ich zza stolika i sączyć pącze. Koncert wgniótł mnie w ziemię. Zagrali chyba wszystko, czego mógłbym sobie życzyć, w tym genialny 'Purr'. Widać, że granie sprawia im jeszcze frajdę, widać, ze żyją muzyką i grają emocjami. Fantastycznie, choć bardzo króciutko w sumie. Na moment ściągam Najlepszą pod scenę, ale Ona chyba nie czuje tej muzyki. Na razie. Przekonała się do Scootera, to i do Tides'ów się przekona! Wystarczy tylko puszczać ich często... i głośno! Na koniec podziękowania - dla orgów, dla headlinera - i dla fanów czyli dla mnie!, którym w większości się podobało.

Przerwa na uzupełnienie elektrolitów, a tu na sali mrok, czarne świece i znicze na ołtarzu. A za nim - postać w czarnym habicie, sycząca niezrozumiale do mikrofonu. Tak, nie mylicie się. Kvlt. To Attlia Csihar i jego nowy pomysł - Void ov Voices. W dużym skrócie - muzyka rytualna, tworzona podczas impresji absolutnie na żywo (przez co każdy występ jest nietuzinkowy i inny od poprzednich!). Czyli Mr. Attila rejestrujący na żywo swój wokal, zniekształcający go (poprzez np. puszczenie od tyłu), dodający w ten sam sposób kolejne ścieżki. Takie utwory zaczynają sie spokojnie (np. od szeptu), by w finale eksplodować kakofonią absolutnie nieludzkiego wycia. Przyznam szczerze, mnie to nie porwało. Owszem - pomysł ciekawy, w połączeniu z osobowością tfurcy może nawet bardziej zajmujący niż bym chciał (plotki głoszą o rytuałach, jakie ów ekscentryk odprawia przy nagrywaniu płyt, medytacjach, uzależnieniu od narkotyków i różnych ciekawych rzeczach, choć może nie tak spektakularnych jak zakopywanie swego ubrania w ziemi i trupim odorze, jaki miał wydawać dobry znajomy Attili, nieświętej pamięci niejaki Dead). Widać wyrosłem już z biegania po lasach i straszenia wiewiórek.

Wreszcie danie główne, nasz cel i i nasze pragnienie - ULVER! Ruszyli spokojnie, na scenie praktycznie rusza się tylko perkusista (cóż, akurat on - musi!). Na ekranie rozpiętym za sceną wizualizacje. Jest pięknie, publiczność kupiona. Pierwszy - 'Eos', rozpoczynający ich najnowsze wydawnictwo. Magia, która rozpoczęła się w tym momencie, towarzyszyła (z małymi wyjątkami) już do końca koncertu. Chwilę później - 'Let the Children Go' z tej samej płyty, i zmiana klimatu, pojawia się niepokój znany ze starocia 'Little Blue Bird'. Pojawiają się wizualizacje znane z filmów Leni Riefenstahl, coraz bardziej mroczne i mroczne, by w części skończyć się na zespołowej autocenzurze i kontrowersyjnym napisie wyświetlanym na ekranie, że dalsza część klipu wyświetlana nie będzie przez szacunek dla pamięci ofiar drugiej wojny światowej. Szacunek ten nie przeszkadzał jednak zespołowi umieścić w innych klipach scen ocierających się o pornografię. Cóż, rzecz dziwna. Kolejne klipy równie mocno działają na wyobraźnię, są w połączeniu z muzyką bardzo sugestywne - mam tu na myśli na przykład klip z wanną podczas bodajże 'Operator' z 'Blood Inside'. Były to z pewnością najbardziej dynamiczne fragmenty koncertu, ale dla mnie burzyły zbytnio atmosferę - nie potrafię być tu obiektywny, bo wspomnianego albumu zwyczajnie nie lubię. Na szczęście dalej było już coraz lepiej, zaczynając od 'Silence Teaches You How To Sing', z moim prywatnym świętem podczas 'Hallways of Always' z pamiętnego 'Perdition City', aż do wielkiego finału w postaci 'Like Music' - 'Not Saved', który został rozciągnięty przez zespół do krańca możliwości, i trwał, trwał i trwał, choć dla zgromadzonej publiczności w ogóle nie musiał się kończyć. Niestety, sen się skończył, w ramach bisu zespół wyszedł do ludzi, rozdać kilka autografów i popozować do zdjęć. Udało mi się zamienić kilka słów z przemiłym panem perkusistą, lecz branie autografów na byle czym uznałem za marnowanie ich czasu i talentu. Garm (czyli lider zespołu) nie był chyba w najlepszym humorze, ktoś z publiczności był wcześniej ponoć niemiły, zresztą polska publiczność dała po raz kolejny pokaz braku kultury, olewając całkowicie prośbę zespołu o zachowanie ciszy między utworami. Cóż - taki teraz czas, że zespół wyrosły na scenie blackmetalowej dziś pasuje bardziej do opery, niż na rockowy w sumie koncert...

Pisałem już, że było magicznie? To stwierdzenie starczy za całą relację...

Deser.

Na deser załoga 'Z warząchwią i kopyścią...' zaprasza w trzy absolutnie genialne miejsca kulinarne. Miejsca, które podbiły nasze serca - i żołądki kuchnią, atmosferą i wszystkim tym, co składa się na definicję Lokalu Z Klasą.

Dobry początek dnia zdecydowanie zapewni Szanownym Czytelnikom kawiarnia pijalnia czekolady Wedla na Starym Rynku, tuż obok Kościoła Mariackiego. Do lokalu wchodzi się przez sklep z czekoladą, który oprócz tradycyjnych wedlowskich wyrobów oferuje całą gamę pamiątek z Krakowa - choćby w formie czekolad w opakowaniach z rycinami przedstawiającymi zabytki miasta. Główna sala to adaptowane i przykryte szklanym dachem podwórze kamienicy, z eleganckimi drewnianymi stolikami i wygodnymi ławami do siedzenia. Nieco wyżej jest niewielki taras i sala dla palących, dlatego każdy klient może poczuć się jak u siebie i nie będzie musiał rezygnować z ulubionych używek, jednocześnie nie przeszkadzając wszystkim innym. W karcie dań - a raczej napojów, kawiarnia serwuje plejadę płynnych czekolad. Serio serio, pomyślcie o jakimś smaku, a z pewnością go tam znajdziecie (jak choćby ciekawe połączenie pomarańczy i imbiru). Czekolady są, rzecz jasna, prawdziwe. Żadne tam podgrzane mleko z kakaem, tylko gęsta, słodka czekoladowa masa, do której podana jest dodatkowa szklaneczka wody, żeby się klient 'nie zapchał' ;). Spécialité de la maison stanowią tu zestawy śniadaniowe, nazwane po wielkich z wedlowskiego rodu: Śniadanie Karola, Śniadanie Emila i Śniadanie Jana. Składają się one praktycznie z takich samych składników - ciepłych, chrupiących bułeczek pszennych i z otrębami oraz również ciepłych francuskich rogalików. Jako dodatek podane jest masełko, konfitura (nam podano wiśniową), dżemik (w naszym przypadku - brzoskwiniowy), miód i esencja śniadania u Wedla - odrobina najpyszniejszego na świecie kremu czekoladowego. Jako tak zwany 'konkret', na stoliku pojawia się także w zależności od wybranego zestawu twarożek ze śmietanką i szczypiorkiem podanym w osobnej miseczce (Karol), muesli z jogurtem (Emil) albo kilka plastrów żółtego sera (Jan). A co do picia? Świeżo wyciskany sok pomarańczowy, grapefruitowy bądź ich mieszanka (do wyboru), oraz niezależnie od tego czekolada (albo kawa czy herbata, której przecież i tak siedząc w pijalni czekolady nie wybierzemy!). Fantastyczny zastrzyk energii i rewelacyjny start w nowy, piękny dzień!

Kiedy zaś, w trakcie spaceru po Kazimierzu, zechcecie dać wytchnienie znużonym stopom, i orzeźwić się trochę, nie będzie do tego lepszego miejsca, niż położona tuż przy Starej Synagodze Czajownia. Zaraz po przekroczeniu progu wiesz, że trafiłeś do lokalu z duszą, stworzonego przez zapaleńców, dla zapaleńców. I dla wszystkich innych, którzy chcieliby choć trochę poznać smak herbaty zaparzonej wedle wszelkich prawideł herbacianej sztuki. Cóż więc mamy? Ze sto rodzajów herbaty, które to rodzaje obsługa (w osobie czajmistrza Adiego) zaparzy i poda w odpowiedni dla danego rodzaju sposób, słodkie przysmaki a także fajki wodne, nabite aromatycznym tytoniem. Wszystko to w zasięgu ręki, a raczej dzwoneczka, wystarczy nim zadzwonić, by pojawił się czajmistrz. Wszystko to w miłej atmosferze miejsca, które absolutnie nie ma ambicji, aby być 'trendy', ale które ma umożliwić swoim gościom spędzenie miło czasu przy herbacie albo fajeczce. Podczas naszej wizyty nie spotkaliśmy w niej małolatów, zwabionych możliwością spalenia się w fajnej knajpie. Byli za to młodzieniec z dziewczyną, starsi państwo oraz przedstawiciel klasy managierskiej w garniturze i kolorowych skarpetkach, który siedząc po turecku z laptopem na kolanach łączył pracę z przyjemnością, czyli sączeniem czaju i pykaniem z fajeczki wodnej. Pobyt w Czajowni sprzyja relaksowi - sala herbaciana to bambus i rattan, sala orientalna - głęboki turkus, a salonik, w którym podawane są fajki wodne - poduchy i niskie drewniane stoliki. Do tego cicha, nie narzucająca się orientalna muzyka (odtwarzana z iPod'a ;) ). Naprawdę niewiele potrzeba, aby wyciszyć się w samym sercu Kazimierza.

Ostatni lokal, który opiszę, był jednym z pierwszych, do których zawitaliśmy - zresztą totalnie przypadkiem, poszukując miejsca, w którym było by ciepło. To, położona w bramie w Kamienicy Hipolitów tuż przy kościele św. Marii, Cafe Magia. Cafe Magia to niewielki lokal z kilkoma tylko stolikami zimą, za to w sezonie wiosenno-letnim przepiękny ogródek na zapleczu oddziału Muzeum Historycznego. Niebanalny wystrój wnętrza, przyciszona muzyka oraz 'łoże Kaliguli', na którym zmieści się kilka osób (które uprasza się o zdjęcie uprzednio obuwia) zwracają uwagę każdego, kto trafia w progi lokalu. W karcie mnóstwo ciekawostek (gorące mleko z anyżem!!!), ale my skusiliśmy się na piwo i herbatę z rumem. A potem jeszcze więcej herbaty z rumem :) Napiszę tak - im bardziej leniwe ciepło rozlewało się po żyłach, tym bardziej Cafe Magia zyskiwała w naszych oczach. Dlaczego? Z powodu opisanej w menu historii jednorożca, który znalazł się u zwieńczenia jednej z kolumn w lokalu, która to historia każe mu w księżycowe noce stukać kopytami o krakowski bruk, ale też z powodu całkiem nieźle opisanego znaczenia jednorożców w średniowieczu - co symbolizowały, gdzie się je uwieczniało i jak - hipotetycznie - zwierz ten mógł trafić do Kamienicy Hipolitów. Nie bez znaczenia był też fakt, że późnym wieczorem pojawił się sam Hipolit - czyli stateczny, wielki kocur - rezydent lokalu. Wszedł sam sobie otwierając główne drzwi (które trzeba było zaraz po nim zamknąć, bo wiało), zlustrował gości siedzących przy stolikach (omijając wyraźnie towarzystwo zajmujące łoże), otarł się temu i owemu o nogi - i już go nie było. Jednakże lokal, posiadający kociego rezydenta zdaje się być postrzegany przez gości jako dużo bardziej przyjazny (zupełnie nie wiem dlaczego).

Choć w Krakowie byliśmy pełne trzy dni, wyjeżdżaliśmy z poczuciem żalu i braku czasu, by nacieszyć się w pełni wszystkimi wspaniałościami miasta. Ominęła nas przyjemność biesiadowania w polecanej tu i tam Kompanii Kuflowej, nie udało nam się wspiąć na czubek wieży ratuszowej czy zwiedzić wystawy 'Wawel zapomniany'. Mieliśmy jednak przed oczami i w uszach obrazki i dźwięki z koncertu Ulver, zaś przed sobą perspektywę niejednego powrotu do Grodu Kraka.

niedziela, 21 lutego 2010

Tides From Nebula - wystrzeleni w kosmos dzwiekow.

Dzisiaj krociutko, tresciwie i bez polskich czcionek, bo korzystam z udostepnionego linuksowego komputera na uchodzctwie. Zafiksowalem sie na Tides From Nebula, post-rockowa kapele z Warszawy, ktorej plyta 'Aura' zrobila na mnie takie wrazenie, jak od dawna nic. Nawet Furia, o ktorej wspominam w ktoryms starszym wpisie, nie dzialala na mnie az tak.

Co gra Tides From Nebula? Niesamowicie emocjonalna muzyke, ktora zabiera sluchacza w kosmos. Rock grany przez te kapele jest nieslychanie transowy. Dlugie, nawet osmiominutowe numery zdaja sie byc oparte na tych samych dzwiekach, odgrywanych na przerozne sposoby, Dla mnie rewelacja. Co ciekawe, ich muzyka jest tak gesta, ze nie ma w niej miejsca na wokaliste, ten brak jednakze absolutnie nie przeszkadza! Co wiecej, pozwala skupic sie bardziej na muzyce, ktora tego skupienia wymaga - nie sprawdzi sie wiec jako podklad do sniadania, prasowania czy mycia zebow.

Powiem jedno - nie wazne co zrobicie, czy kupicie czy ukradniecie te plyte - po prostu musicie ja miec.

A w ramach bonusu - za kilka dni mozecie sie spodziewac opisu szalenstwa, ktore odbywa sie w ramach koncertow Tides From Nebula.

wtorek, 16 lutego 2010

Z warząchwią i kopyścią przez... Toruń.

Od lat obiecywaliśmy sobie z Najlepszą z Najlepszych odwiedzenie Torunia. Bo Toruń to, nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę, fajne miasto. Tyle tylko, że nigdy nie było czasu na spokojne jego zwiedzanie i korzystanie ze wszystkich wspaniałości, jakie Toruń ma do zaoferowania. Aż przyszedł czas, że gwiazdy w pomyślnej koniunkcji się znalazły, i sprawiły nam Wolny Weekend...

Nocleg.

Wiem, jestem burżujem i zamiast namiotu, schroniska młodzieżowego czy tanich kwater ze wspólnym wychodkiem na korytarzu postanowiłem nająć pokój w hotelu, na jedną noc. Do tego w samym sercu Starego Miasta, by zmożonego snem sprawiedliwym cielska nie narażać na niewygody w mknącej późną nocą taksówce. Jednocześnie wyszedłem z założenia, że miast apartamentu z wodnym wyrkiem i jacuzzi wystarczy nam solidne łóżko i łazienka z natryskiem, absolutne minimum by złożyć głowę po wyczerpującym i pełnym atrakcji dniu. Wybór padł na 'Hotel Gromada', który oferował najtańszy pokój w samym sercu Torunia. Tego wyboru nie żałowaliśmy. Choć na początku odstraszył nas nieco wygląd budynku, który nie był remontowany chyba od dwudziestu lat, to wnętrza okazały się całkiem wygodne i spore. Na dodatek, za skromną opłatą mogliśmy pozostawić auto na mikroskopijnym podwórzu za hotelem, by uniknąć opłat za parkowanie w strefie parkingowej i mieć komfort dozorowanego auta. W cenie noclegu znalazło się również śniadanie, którego Najlepsza z Najlepszych nie odważyła się niestety spróbować. Śniadanie to bowiem składało się z jajecznicy, za którą moja ślubna nie przepada, o ile sama jej nie przygotuje, oraz iście mikroskopijnej porcji chleba z masłem i wędliną. Jako deser podano miejscowy wyrób wysokobiałkowy. Na szczęście kawa, której dostałem cały dzbanuszek, była bardzo smaczna.

Dania główne.

Toruń to przede wszystkim urocza, średniowieczna Starówka. Wiem, zaraz ktoś będzie sarkał, że nie tylko, że przecież park etnograficzny, i że cytadela... Cóż, gdybyśmy zostali na tydzień, pewnie zakosztowalibyśmy wszystkich wspaniałości, jednak mając do dyspozycji jakieś 24 godziny, skupiliśmy się na ścisłym centrum. Nie sposób się bowiem w nim nudzić... Toruńska starówka jest wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, co nie dziwi wcale, gdyż niewiele jest w naszym pięknym kraju miejsc, w których można się poczuć jak w średniowieczu. Wąskie, brukowane uliczki, bardziej lub mniej zadbane kamieniczki z często przepięknie kutymi szyldami, wszystko to potrafi przenieść nas - choćby w wyobraźni - o kilkaset lat wstecz. Pomagają przy tym muzea z licznie zgromadzonymi eksponatami. Muzeum Kopernika to w praktyce jego dom, wypełniony eksponatami z epoki, wystylizowany na dom bogatego mieszczanina ze schyłku średniowiecza. Tuż obok jest Żywe Muzeum Piernika, czyli wciąż działająca piernikarnia z XVI wieku, w której - jeśli ktoś ma wolną godzinkę, może własnoręcznie wypiec (a później spożyć) słynnego na cały świat Toruńskiego Piernika. Udostępniono do zwiedzania również Ratusz Staromiejski - jest tam piękna kolekcja obrazów oraz prześliczne stare wnętrza, do dziś wykorzystywane przy znaczniejszych miejskich uroczystościach czy przy okazji koncertów muzyki poważnej. Krok dalej jest przepiękna kamienica Pod Gwiazdą - obecnie Muzeum Orientu. Oprócz licznie zgromadzonej broni i ceramiki wschodniej, na tyłach kamienicy zorganizowano skomponowany wedle wszelkich prawideł sztuki Ogród Zen - robiący wrażenie, choć niewielki. Jeśli komuś nie zbywa sił, może odwiedzić także Dom Eskenów ze najróżniejszym chyba asortymentem - od makiet archeologicznych i biżuterii z czasów tak zamierzchłych, że nawet najstarsi górale ich nie pamiętają, przez olbrzymi arsenał broni i umundurowania, aż do dokumentów z czasów nowożytnych i sztuki współczesnej. Na deser można odwiedzić Muzeum Podróżników, w którym prezentowane są eksponaty zgromadzone podczas podróży przez Tony'ego Halika. Można tam znaleźć sporo broni i ubrań ludów pierwotnych, a także takie dziwactwa, jak wypchany pancernik, rekinia skóra oraz zajmująca całą ścianę kolekcja breloczków od... hotelowych kluczy. Jak rozumiem, Tony po uzyskaniu takiego eksponatu hotelu z którego go uzyskał po raz drugi już nie odwiedzał :) W ramach odpoczynku można odwiedzić jeszcze ruiny krzyżackiego zamku, które często stają się areną wszelkiego rodzaju jarmarków, turniejów rycerskich, a nawet festiwali... rockowych. Przy odrobinie szczęścia można wspiąć się na sam szczyt wieży zamkowej, którą zawiaduje miejscowe bractwo rycerskie, pomachać białogłową białą bronią i dorzucić się chłopakom do piwa.

Specjalność zakładu.

Nie będę ukrywał, że przyjemność płynącą z przebywania w Toruniu próbowała nam zepsuć pogoda. Na szczęście powiedzieliśmy sobie, że czego nie uda nam się zobaczyć ja pierwszym razem, nadrobimy przy kolejnej okazji - bo ta na pewno będzie. Gdy nad miastem przechodziły gwałtowne - choć ciepłe - burze, my kryliśmy się w miejscach, gdzie płynął złocisty trunek. Znaczy się w pubach. Piwnica Pod Aniołem powitała nas sporym i świetnie położonym ogródkiem piwnym, z widokiem na Ratusz, Kamienicę Pod Gwiazdą, miejscowego Osiołka i pomnik Kopernika. Sam lokal mieści się w podziemiach Ratusza, jednak z uwagi na letnią porę zdecydowanie wybraliśmy świeże powietrze. Z rozkoszą więc zasiedliśmy, by napić się Pilsnerka w miłej atmosferze. Atmosferę tę próbowali kilkukrotnie zepsuć naprzykrzający się gościom żebracy, szybko jednak byli przepędzani przez obsługę lokalu. Samą knajpę będę jednak wspominał bardzo miło i z pewnością do niej kiedyś wrócę mając nadzieję, że uporają się wreszcie z bardzo intensywną niemiłą wonią panującą w toaletach. Inny położony na Rynku pub, który odwiedziliśmy, Grota, ma aspiracje do bycia rockową knajpą. Rozmiarami i układem wnętrz (choć nie wystrojem) przypomina poznański klub 'U Honzika', serwuje niezłe piwo i raczy klientele niezobowiązującym, bezpretensjonalnym rockiem. Fajne miejsce do spędzenia wieczoru z Najlepszą z Najlepszych czy z przyjaciółmi. Tuż obok Groty znajduje się jeden z najbardziej uroczych 'zabytków' Torunia - pomnik Filusia, psa pilnującego kapelusza i parasola swojego pana - profesora Filutka, znanego z rysunków Zbigniewa Lengrena.

Jednak prawdziwym spécialité de la maison Torunia okazały się być Kuranty. Ten położony przy Rynku dwupoziomowy klub podbił nasze serca pomysłem, wystrojem oraz repertuarem. Kulinarnym, rzecz jasna. Dolny poziom kurantów to pub z parkietem, urządzony w iście niebanalnym stylu, z podświetlanymi szybami, dającymi wrażenie przebywania raczej na szczycie wieży, niż w piwnicy. Do tego pierwsze starcie z toaletą, wyposażoną w umieszczone centralnie naprzeciwko wejścia do niej lustra, kończy się niejakim osłupieniem. Górna część, restauracyjna, urządzona w stylu dyskretnej elegancji, proponuje opróz szerokiej gamy napojów, także posiłki. Przyznam szczerze, że choć atmosferę skutecznie psują rozwieszone tu i ówdzie ekrany telewizorów, na których wiją się bohaterowie teledysków serwowanych przez stacje muzyczne, to Kuranty zdecydowanie najciekawiej prezentowały się z odwiedzonych przez nas klubów. W menu już od pierwszej strony witają nas pierogi, głośno wołając 'Wybierz mnie! Nie! Mnie!'. Nic więc dziwnego, że zaczęliśmy od pierogów (zapiekanych z mozzarellą), i na pierogach (z pieca) skończyliśmy, po drodze zaliczając pierogi na słodko. Bez dwóch zdań Kuranty można określić pierogowym niebem, i każdy pierogowy obżartuch powinien się tam pojawić. Jednocześnie zostaliśmy bardzo mile zaskoczeni wyborem herbat na zimno - nie tych sygnowanych przez Liptona czy Nestea, ale prawdziwych, świeżo parzonych, mocnych i esencjonalnych, chłodzonych lodem, z dodatkiem cytryny, limonki, listka mięty czy odrobiny malinowej konfitury. Herbaty te były zaprawdę rewelacyjne, choć dziś nie jestem w stanie sobie przypomnieć niestety, która z herbacianych firm je dostarczyła.

Deser.

Na kilka ciepłych słów zasłużył też Manekin, czyli bar naleśnikowy, w którym wylądowaliśmy na śniadaniu (w moim przypadku - drugim :) ) . Lokal urządzony w stylu western (lecz nie country ;) ) wydał się nam idealnym miejscem na rozpoczęcie tego deszczowego dnia. Po pierwsze - kawa. Podana niemalże od razu po złożeniu zamówienia (a chyba nie muszę tłumaczyć, że poranek przed kawą to zły i niedobry poranek) i na tyle dobra, że skończyła się baaardzo szybko. No i naleśniki. Spore (choć Najlepsza z Najlepszych pewnie użyła by słowa: gargantuiczne ;) ) i naprawdę przepyszne. Zamówiłem sobie wiśniowego potwora z białym serem i czekoladą, i było to naprawdę bardzo mądrze wydane 11 złotych. Najlepsza z Najlepszych wolała rozpocząć dzień od czegoś nieco bardziej wytrawnego, i swego wyboru również nie żałowała. I jeśli w Kurantach odnajdziecie pierogowe niebo, to Manekin zabierze Was na wyżyny naleśnikowego smaku.

Weekend w Toruniu sprawił, że na dwa dni oderwaliśmy się od rzeczywistości, wypoczęliśmy i odstresowaliśmy się na dobre. I pomyśleć, ze wszystkie te wspaniałości leżą o dwie godziny jazdy od Poznania!

czwartek, 11 lutego 2010

Furia, czyli u progu wielkiej kariery

Na początku była nicość. Z tej nicości wyewoluował gatunek ludzki i dość szybko zabrał się za własną eksterminację. Z nienawiści do ludzi powstał więc Massemord, nieświętym parający się metalem. Założycielem Massemord był Nikt, zwany też Nihilem, i razem z podobnymi sobie hymny ku skończeniu świata układał. Pierwszy cios przyszedł po dwóch latach - cztery szybkie cięcia pod szyldem '... and blade still to clean' rozbudziły apetyt na więcej. Pół roku później ten sam materiał wzbogacony o nowe wałki nagrano i zatytułowano 'Another Holocaust Rises'. I przyszedł czas, że Nihil zapragnął czegoś nowego, a że niesłychanie twórczy to człowiek, to uwolnił Furię...


Pierwsze demo, 'I Spokój', nagrał sam. W drugim - 'I Krzyk' - pomogli mu ziomki z Massemord. Po demach przyszedł czas na 'Martwą Polską Jesień', pełnometrażowe wydawnictwo, EPkę 'Płoń' i najnowsze splunięcie w twarz gatunku ludzkiego - 'Grudzień za Grudniem', wydane przez Pagan Records.


Massemord również nie próżnował, przez ten sam czas wydając cztery kolejne albumy - mało tego, muzycy wystartowali z kolejnym ansamblem - FDS, który zarejestrował EPkę 'XII.07'.


Ci sami ludzie w trzech różnych projektach zaprezentowali trzy różne twarze black metalu. Nie ukrywam, ze do Furii mam najbliżej. Napiszę więcej, muzyka zaproponowana przez czartów z Katowic była dla mnie najważniejszym chyba odkryciem kiepskiego w sumie 2009 roku. Dawno nie słyszałem tylu emocji w agresywnej przecież muzyce. Co w niej słyszę? Pustkę prowadzącą do depresji, przeraźliwe zimno, krajobraz po nuklearnej zimie... Pamiętam jak dziś, gdy pewnego pięknego jesiennego dnia wjechaliśmy autem na tereny Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego - z miejsca zrobiło się ciemno, otoczyły nas kłęby szarej brudnej mgły, krajobraz przytłoczył nas i przyprawił o poczucie beznadziejności. Nic dziwnego, że muzyka Furii ocieka brudem i mrozi brzmieniem...

Furia? Wspomnijcie moje słowa, oni będą wielcy...

środa, 10 lutego 2010

N.E.M.E..SyS

Dziś króciutko. Zupełnym przypadkiem udało mi się trafić na stronkę mających chyba nie do końca wszystko w porządku z garem Francuzów z N.E.M.E.sys. Nigdy o nich wcześniej nie słyszałem, nigdy wcześniej nie dane mi było obcować z ich muzyką. A jaka jest ich muzyka? Energetyczna, choć momentami toporna. Wypełniona łatwo przyswajalnymi melodiami, choć może zbyt mało jeszcze pomysłowa. Czerpią garściami z takich tuzów harsh electro jak Hocico czy Suicide Commando, dla przeciwwagi dorzucając odrobinkę wpływów Zeromancera czy (ciupkę więcej) DeathStars.

Muszę przyznać, że to, co pokazują videa koncertowe, w pełni mnie przekonuje. OK, Pan Wokalista nie może się zdecydować, czy chce być nowym Brunem Krammem, czy Stefanem Ackermannem, ale przynajmniej wie, co chce robić w życiu. Wie, że chce drzeć ryja, a ja to kupuję. Nie jestem wysublimowanym melomanem, wystarcza mi energia bijąca ze sceny, a zdaje mi się, że show tej akurat kapeli może mi tej energii dostarczyć aż w nadmiarze. Cóż robić, zachęcam do zapoznania się z tfurczością owych dżentelmenów i wyrobienia sobie własnej opinii...

czwartek, 4 lutego 2010

You, me & WII.

Niejaki Gavin Friday śpiewał onegdaj o kłótniach, które w każdym, nawet najlepszym związku zdarzają się, bo zdarzyć się muszą. Że niby jestem ja, jesteś ty, a między nami wojna światowa numer trzy. Że ból, że łzy, że pot... ale ja nie o tym miałem dziś naskrobać.

A może jednak o tym?

Wszystko zaczęło się przez moją gębę niewyparzoną. Było trzymać buzię na kłódkę, i nie wspominać Szanownej Małżonce o tym, jak to czytująca tego bloga koleżanka z pracy przyjaciółka z lat szczenięcych została obdarowana sprzętem do Nieinwazyjnego Spalania Kalorii w Domu. Rzucona mimochodem wzmianka stała się zaczątkiem całkiem potężnego sporu...

- Wiesz, mąż sprawił znajomej WII - rzuciłem między anihilacją jednego niemilca a pozyskaniem rudy kobaltu z niedalekiego złoża. - I ona bardzo to sobie chwali.
- Mhm, - dobiegło z fotela obok. Najlepsza z Najlepszych ewidentnie wysyłała na tamten świat kolejny zastęp gethów.
- Czego to ludzie nie wymyślą... Kiedyś człowiek ślinił się na widok Road Race, a teraz nawet można mieć komputerowego osobistego trenera i ćwiczyć jogę przed ekranem... - kontynuowałem, ponieważ Raptus miał przed sobą jakieś trzy minuty nudnego lotu z jednego końca planszy na drugi.
- Trener? Joga? - Najlepsza z Najlepszych zastrzygła uszami. Chwilowy brak koncentracji sprawił, że jej ekran rozbłysł i pokrył się czerwienią. - Ale jak to tak?
- No, ponoć siedzisz sobie przed telewizorem i ćwiczysz. I spalasz kalorie.

Pół godziny później Najlepsza z Najlepszych odkrywała świat Nintendo w internecie.
- Wyobraź sobie, że mają Medal of Honor! - prawie krzyczała. - I nawet tę twoją Fifę! I trzeba się ruszać! Skakać! A jak dokupisz sobie kontroler, to obmierzy Ci BMI, puls, ustali dietę, zaparzy kawę i to wszystko nie wychodząc z domu!
Smętnie pomyślałem o niedawno nabytej wadze stojącej w łazience. Faktycznie, ona kawy nie parzy...
- I będziemy mogli grać w tenisa! I kręgle! Może nawet w dwie osoby jednocześnie!

Kolejne dni wypełnione zostały prośbami, groźbami, udowadnianiem wyższości WII nad PS3, XBoxem 360 i Canal+ Sport, stwierdzeniami, że absolutnie nie będzie przeszkadzała nam dodatkowa maszyneria (po PeCetach, Złommodorku i służbowym lapie już ósma w naszym domu) i że na pewno jest da nam więcej frajdy niż designerski Dell Inspiron. Cóż robić, jestem tylko facetem. No skusiła mnie ta Fifa z Lewandowskim na okładce, no.

Więc jest, stoi sobie na honorowym miejscu i łypie na nas diodą.

Na początku było tak fajnie. Podłączyć WII potrafi nawet średnio rozgarnięty pięciolatek. Baterie do kontrolerów, kabelek do prądu, kolejny do telewizora i ostatni do czujnika ruchu. Wszystko w zestawie. Super. Konsola poprosiła nas ślicznie o stworzenie swoich avatarów - tak zwanych Mii. Było wiele radości. Najlepsza z Najlepszych stworzyła sobie śliczną dziewczynkę w czerwieni, ja zaś sprawiłem sobie długiego i chudego jak tyczka łysola z wielką głową. Tenis okazał się wciągający, jednak nie tak jak łucznictwo. Pół wieczoru spędziliśmy szyjąc z łuku do coraz to dalej oddalonych celów.

Drugiego dnia Najlepsza etc. przypomniała sobie, że pora poćwiczyć. Stepper na podłogę, Fit Plus do napędu, i dawaj! Na początku pomiary, i tu gra wycięła mi paskudny numer. Po pomiarach, mój śliczny, chudziutki avatarek przybrał na wadze. I to sporo. Co więcej, nie udało mi się go odchudzić. Cóż, może gdy kolejne pomiary wykażą poprawę, jego wygląd wróci do normy. Póki co jednak, przypomina on małą okrąglutką bulwę. Z wielką głową oczywiście. Aha, BMI jest liczone chyba dla Japończyków. Przy moich 194 cm wzrostu, WII zaproponowała idealną wagę 82 kg, czyli o jakieś 12 kilo mniej, niż staram się osiągnąć :)

Co oferuje domowy trener? Całą masę ćwiczeń, do wyboru, do koloru. Tak, jogę też. Tak, naprawdę. Po prawdzie, są to ćwiczenia, które kazała mi wykonywać Pani Przedszkolanka. A potem Pani Wychowawczyni. Nie zmienia to jednak faktu, że po półgodzinnej sesji z WII potrafię być ledwie żywy delikatnie zmęczony, a jogging w Fit Plus wyciąga ze mnie siódme poty wyciąga ze mnie siódme poty.

Gry, które dostajesz w pudełku z konsolą i kontrolerami, są bardzo rozbudowane. W jednej grze dostajemy kilka różnych minigierek. Ich minusem jest to, ze są naprawdę mini, mogą więc szybko się znużyć. Ile można strzelać z łuku, ile można biegać czy żonglować piłeczkami. Jednak na chwilę obecną mogę jedynie stwierdzić, że jest ich mnóstwo, wszystkie są fajne, a niektóre - przynajmniej dla mnie - trudne. Nintendo stworzyło konsolę familijną, to co widziałem do tej pory pozwala mi stwierdzić, że dla pięciolatka taka konsola to idealne wejście w świat gier komputerowych. Pamiętacie? Akapit temu pisałem o ćwiczeniach dla przedszkolaków...

Co tak naprawdę daje mi WII? Zabawę i odrobinę ruchu. Gdy wstaję zmęczony sprzed World of Warcraft, odpalam WII Sports i się bawię. A mięśnie pracują. Oczywiście, truchtanie w miejscu przed telewizorem nie zastąpi mi joggingu, a aerobic nie zastąpi mi siłowni, czy rzeczywistego treningu, ale przynajmniej stwarza mi takie pozory, że po 'zaprawce' w domowych kapciach, wycisk jaki dostanę biegając czy pocąc się na siłowni będzie choć odrobinę mniejszy, niż gdybym ruszył na te zajęcia od razu.

Kolejną fajną rzeczą jest motywancja. Konsola umontowywuje mnie aby choć przez kilka minut poruszać się przed nią. W realnym życiu nie znajdę motywacji, by wieczorem ubrać się ciepło i ruszyć w śnieg aby pobiegać. Boję się, że przy pierwszych oznakach zmęczenia zamiast biegać, stanąłbym (i wrócił do domu spacerkiem). Tu natomiast widzę wirtualny dystans, który przebiegłem, widzę, że zostały mi jeszcze tylko dwie minuty truchtania (głupio by było tak sobie stanąć, nie?) a mój trener po zakończeniu każdego ćwiczenia podlicza spalone kalorie (nawet jeśli nie liczy ich w setkach ;) ). To motywuje. Do tego jeszcze system, który dzięki owemu stepperowi potrafi pokazać, dlaczego źle wykonałeś ćwiczenie i jak możesz następnym razem je poprawić. Oczywiście, to tylko maszyna, i można ją momentami 'oszukać'. Ale przy próbie realnego ćwiczenia z WII, będzie to raczej oszukiwanie samego siebie.

No i poza tym jest bajer, mogę sobie wrzucić do konsoli nawet Mii kota, któremu nie podoba się dziwne zachowanie współdomowników, i który nie jedną figurę w jodze potrafi zniweczyć ładując się na kolana w nieodpowiednim momencie ;)