środa, 22 kwietnia 2009

Pochwała niewiedzy

Od małego byłem uczony, że powinienem się na wszystkim znać i jak najwięcej rzeczy potrafić załatwić czy zrobić samemu. Mój własny wysiłek był zawsze wyżej ceniony niż dużo lepiej wykonana praca specjalisty z danej dziedziny. Musiałem więc znać się w równej mierze na dekarstwie, elektronice, mechanice precyzyjnej, ekonomii czy prawie (dobrze, że w domu nie było zaawansowanych technologicznie sprzętów, wtedy do listy doszły by z pewnością fizyka kwantowa i chemia molekularna ;) ) Te nauki pozostały w mej głowie i dziś stają się źródłem wielu problemów...

Przykładowo - po sporządzeniu ważnych i pilnych dokumentów, puściłem je w obieg urzędowy do podpisania przez Miłościwie Nam Panującego Wojewodę. Pech chciał, że tego dnia do obsługi sekretariatu przydzielono szalenie miłą Młodą Osobę, przyuczającą się do pełnienia tej trudnej i odpowiedzialnej funkcji. Zwyczaj w biurze nakazuje, że gdy wojewoda podpisze dokumenty, to sekretariat informuje o tym fakcie zainteresowane osoby. Dzień minął, informacji nie otrzymałem. Następnego dnia upomniałem się u wojewody o te dokumenty - uspokojono mnie, że jeśli jeszcze ich nie otrzymałem, to do końca dnia pojawią się na moim biurku. Minął kolejny dzień, ja - i parę innych osób, którym zaginęły dokumenty - urządziliśmy akcję poszukiwawczą - nic, jak kamień w wodę. Wojewoda nawet papierów na oczy nie widział. Dziś wreszcie, po zakrojonych na szeroką skale poszukiwaniach, dokumenty znalazły się u mnie. Owa Młoda Osoba nie miała pojęcia co zrobić z papierami, więc zabrała je ze sobą (a nie pracuje w pełnym wymiarze czasu). Niewiedza nie zmusiła jej do poszukiwań odpowiedzi, za to mnie przysporzyła sporo kłopotów. Ona zaś absolutnie nie przejmowała się wagą sytuacji - cóż, jej ignorancja oszczędziła jej zmartwień...

Z innej beczki - dostałem od swej małżonki poręczny dysk twardy, żeby mieć wszystko co trzeba pod ręką i nie przerzucać sterty CD w poszukiwaniu 'tego śmiesznego teledysku z kurą'. Jego instalacja to nic trudnego, trzeba tylko rozkręcić obudowę, przyśróbować dysk, podłączyć kabelki i voila... Hola, hola, a dlaczego system pokazuje miast obiecanego 1 TB miejsca jedynie 33 MB? (A i tak nie wierzcie producentom - 1 TB to niecałe 932 GB...) Hmmm... sprawdźmy w internecie. 'To znana cecha dysków tego producenta, krzaczą się przy instalacji na płycie głównej tamtej firmy!' - piszą na forum. Ale jest na to rada - ściągnij i uruchom program xxx-ruf.mich.an.exe, z pewnością pomoże. Ściągam, instaluję, uruchamiam i otrzymuję jakże pożyteczną informację, że owszem, że error, i że fatal. Grrr. Ale forum (inne) radzi dalej - 'Mnie pomógł program Self.Test!' Oki doki, mam program, wymaga wypalenia mirrora na CD, wypalam, odpalam w DOSie i nawet nie mogę przeczytać komunikatu o błędzie... bo to przecie DOS. 'A sprawdziłeś sterowniki?' Sprawdzam, ściągam, instaluję, krew mi w żyłach już buzuje, lecz się właśnie okazuje, że to były głupie luje. 'Tu może pomóc jedynie wymiana płyty głównej' informuje mnie kolejny ekspert z forum zrób.sobie.dobrze.pl, a mi się już skończył zasób słownictwa powszechnie uznawanego za obelżywe, bo w ciągu dobrych pięciu godzin walki ze sprzętem zużyłem wszystkie ich zapasy, a swojski 'zakręt' stał się w moich ustach łagodny i poetycki jak powiew wieczornej bryzy. Więc dzwonię do dostawcy sprzętu, że mam problem, i pytam, czy może spotkali się z podobnym w przeszłości, i co radzą. Radzą serwis. No dobra. Pakuję sprzęt i jadę. Piętnaście minut później okazuje się, że inny egzemplarz tego samego dysku bezproblemowo podejmuje współpracę z płytą główną, zaś ten, który sprzedano Mej Lubej ma 'najprawdopodobniej uszkodzoną elektronikę bądź firmware'. I co? Gdybym tkwił w słodkiej nieświadomości, jak rozwiązać dany problem, oszczędził bym sobie i wszystkim dookoła pięciu godzin złości, irytacji, wściekłości i zniechęcenia. Bo gdybym nie wiedział, że 'ten dysk tak ma', to przyjąłbym założenie, że sprzedano jej bubla, i od razu popędził po wymianę. Lepiej więc nie wiedzieć, niż wiedzieć.

Jak widać, wiedza jest źródłem wszelkich nieszczęść. Lepiej jest tkwić w błogiej nieświadomości, niż żyć z bagażem własnych doświadczeń, które często w sytuacji kryzysowej można sobie o kant dupy rozbić. Wiedza potrafi ciążyć (jak na przykład wiedza, że ni hu hu nie uda się ukończyć projektu w terminie), gdy nieświadomość odpręża (zapomninamy o terminie dopóki go nie przekroczymy). Wiedza potrafi zatruć (gdy znamy konsekwencje swego czynu), gdy niewiedza pozwala być beztroskim. Tak można by jeszcze długo wymieniać. A puenta? Niech będzie taka: spożywając szklankę wódki (ok. 250 g) zabijasz około 1000-2000 komórek nerwowych w swoim mózgu. Komórki te się nie regenerują. Czyż może być więc przyjemniejszy sposób wprawienia się w tak potrzebną nam niewiedzę?

wtorek, 21 kwietnia 2009

Na Wschód... Tam musi być jakaś cywilizacja! - część II

Prawie rok temu męczyłem Was całkowicie subiektywnym wyborem kapel zza wschodniej granicy, prezentujących przeróżne odmiany muzyki łatwej i przyjemnej. Jako, że świat idzie do przodu (a także zainspirowany poniekąd tym wpisem) postanowiłem umieścić na swym blogu kolejnych kilka zespołów wartych polecenia. Zdaję sobie sprawę, że to wciąż tylko wierzchołek góry lodowej, i że w krajach post-sowieckich działa masa wartościowych bandów, ale powolutku, sukcesywnie kolejne nazwy będą się pojawiać na tym blogu. Obiecuję :)

Аркона - czyli powrót do przeszłości

Arkona już była prezentowana na łamach tego bloga. Jednak widząc ten teledysk, nie mogłem się oprzeć, by przypomnieć o tym zespole. Są teraz Naprawdę Wielcy, liderują całej rosyjskiej scenie folk viking pagan slavonic black death metalu. Teraz jest ich czas, więc warto zapoznać się z ich twórczością. No i Masza, kobieta o niedźwiedziej gardzieli...

Ария - czyli weterani sceny

Aria to jeden z pierwszych radzieckich zespołów rockowych w ogóle. Ich geneza sięga połowy lat siedemdziesiątych, acz jako oficjalną datę założenia zespołu podaje się rok 1983. O historii zespołu można by książkę napisać, warto jednak wiedzieć, iż grupa jako pierwsza z rockowych sław ZSRR grała koncerty na Zgniłym Zachodzie. Do historii także przejdzie okładka tego albumu :) Aria gra do dziś, a na początku maja koncertuje w warszawskiej Progresji.

Кипелов - czyli kariera na własną rękę

Walerij Kipelov to długoletni wokalista Arii, który w roku 2002 na skutek różnic w kwestiach muzycznych, finansowych i społecznych opuścił zespół. Obecnie nagrywa własna muzykę, która nie odbiega zbytnio od tego, co prezentowała jego macierzysta grupa (no, może jest w niej więcej ckliwych pościelów...).

Кукрыниксы - czyli ghothycka rewolucja

Kukryniksy poznałem przypadkiem, gdy szperałem po sieci w poszukiwaniu muzyki grupy Kino. Zespół powstał jako kapela stricte punkowa, jednak z czasem jego muzyka ewoluowała i skierowała się w rejony emo-gotyckie. Hm, słyszałem gorszych reprezentantów tej sceny, warto dać chłopakom szansę i posłuchać ich rzewnych, słowiańskich zawodzeń.

Любэ - czyli żołnierska grochówka

Ljube podobno jest ólóbionym zespołem Władimira Żyrinowskiego. Ljube podobno jest ólóbionym zespołem Władimira Putina. Ljube podobno jest ólóbionym zespołem... Tak można by długo wymieniać. Ljube ma w Rosji status podobny do polskiego Raz Dwa Trzy - niby nikt ich nie słucha, ale wszyscy znają ich piosenki, a osobistości chętnie przyznają się do bycia fanami zespołu. Poza tym Ljube śpiewa o wojnie, weteranach, walce i przelewie krwi, co w kraju, w którym każdy, kto nie jest kaleką, przechodzi obowiązkową służbę wojskową, gwarantuje im sporą grupę docelową :) Ich piosenki świetnie sprawdzają się w charakterze pieśni biesiadnych, a nie ma przecież nic piękniejszego niż wspólna biesiada z kolegami z wojska...

Romove Rikoito - czyli akustycy z Prus

Romove Rikoito to kapela, która neofolka łączy z klasycystycznym brzmieniem smyków i wszystko to podlewa ambientoidalnym sosem. Rewelacyjni koncertowo - o ile ktoś jest nastawiony na kontemplację a nie na szaleństwa (wciąż wspominam ich występ na małej scenie Castle Party 2000). Zespół w tekstach krzewi kulturę Pruską w pierwotnej jaćwięgowsko-sasinowskiej istocie, zaś jego członkowie są mocno zaangażowani w tzw. ruch pogański.

Siela - czyli przeobrażenie motyla

Na początku Siela grała gotyk. Czysty, inspirowany TFOTN i TSOM, nieskażony elementami elektro. Ale elektro ukochało sobie Bałtów, i wżarło się głęboko w tamtejszą brać gotycką. I spytała Siela tamtejszych gotów - azaliż będziecie nas słuchać? Tylko jeśli gracie elektro - odpowiedzieli goci. Zasępiła się Siela, że trzeba będzie bufiaste-falbaniaste kiece sprzedać, lateks kupić i bita dodać. Aż przyszedł czas, że Siela bita dodała i lateks kupiła. I było wiele radości.

Anapilis - czyli bałtyjski gotyk

Nie wszystkie zespoły poszły śladem Sieli. Anapilis do nich nie należał. Zespół powstał pod koniec lat 90-tych ubiegłego wieku w Kownie. Jego członkowie od samego początku są związani z festiwalami Kunigunda Lunaria i Menuo Juodragis. Muzyka kapeli to czysty, oldskulowy gotyk z lekkimi naleciałościami folkowymi. Band jest dość chimeryczny - nagrywał od przypadku do przypadku i gustował w krótkich formach - EP'kach.

Zalvarinis - czyli 'gówna nie sprzedaję'

Tak zareagował pan prowadzący stoisko Dangus Music na Castle Party bodajże w 2006 roku na pytanie o płyty Zalvarinis bądź projektu Ugnelakis. Cóż, może dla niego, który siedzi w scenie litewskiej i promuje ją od lat, muzyka tych kapel nadaje się do podtarcia tyłka. Ale - gusta są różne, i dla mnie Zalvarinis gra całkiem strawną mieszankę folku i rocka. Ale to możecie ocenić sami.

Theodor Bastard - czyli ci posępni peterburżanie

Na zakończenie perełka - Theodor Bastard to rosyjska kapela gotycko/cold wave. Choć nie jest szeroko znana w Polsce, to mogła zdobyć popularność pojawiając się na pewnym festiwalu muzycznym, który przynajmniej dwukrotnie został wspomniany w tym wpisie. Niestety - Rosjanie w Polsce nie wystąpili i są przez to znani bardziej wśród fanów twórczości Kol'a Belov'a, niż wśród fanów mrocznej muzy, a szkoda. Kol Belov - autor teledysku - jest zresztą świetnym kandydatem do cyklu 'Mam Talent', gdyż jego specyficzne animacje potrafią poruszyć do żywego. Polecam.

Vicious Crusade - czyli epoka berka kucanego

Vicious Crusade to zespół z Mińska, z Białorusi. I to powinno wystarczyć. W reżimie Łukaszenki są w stanie nagrywać płyty, na których rzeczywiście słychać coś więcej niż pierdzenie wzmacniaczy. Co więcej, w swoim kraju zaczynają stawać się legendą, taką samą jak kiedyś Aria w Rosji, czy Kat u nas.

Dub Buk - czyli Sieg-maschine z Charkowa

Ukraińcy z Dub Buk to wyznawcy popularnego na wschodzie łączenia satanizmu z kulturą zamawiania trzech piw przez podniesienie ręki. W swoim agresywnym black metalu znajdują miejsce dla dziarskich, ludowych melodyjek, które wychodzą spod palców nadobnej niewiasty. Dzięki temu muzyka grupy zyskuje szeroką paletę folkowych barw. Jak dla mnie numer jeden z Ukrainy. Tego trzeba posłuchać, to trzeba znać!

Temnozor - czyli mroźne klimaty

Temnozor to kolejny przedstawiciel łączenia pogaństwa, satanizmu i nazizmu w jeden konglomerat - cóż, chłopaki starają się być jak najbardziej radykalni. Kapela powstała w 1996 roku niedaleko (jak na warunki rosyjskie) Moskwy. Od samego początku łączyli łagodne akustyczne brzmienia i ostre napierdalanie. Dla niektórych połączenie tych muzycznych stylów jest równie niestrawne, jak połączenie ideologii, ja jednak nie robię z tego problemu i grupę szanuję. Bo fajnie napierdalają.

Apraxia - czyli szatany z Witebska

I oto ostatnia z prezentowanych Kapel - białoruska Apraxia. Udało im się ciekawie połączyć viking metal z folkiem. Poza tym głoszą wiarę w przodków i sympatyzują z nurtem NSBM. No i mają w swej dyskografii okładkę z Białym Czarodziejem - jak można ich nie lubić?

piątek, 17 kwietnia 2009

Mam Talent - Remi 'Bezczelny' Gaillard

Wyczyny Remi'ego Gaillard'a po raz pierwszy zobaczyłem jako przerywnik w programie Watt's na Eurosporcie. Najpierw znacząco popukałem się w czoło, potem zaś zaczęło mnie to bawić. Teraz, wiedząc już coś więcej na temat samego Remiego, uważam jego wyczyny za nie tylko zabawne, ale i kształcące :)

Nie mam pojęcia o ideologicznej stronie jego działalności. Ponoć to anarchista, i stara się ukazywać bzdurność wszelakich zależności - od państwa, kościoła czy korporacji. Z drugiej strony - daje się poznać jako fan sportu, i tu jego działania mają inny sens - pokazują, ze jeśli się czegoś wystarczająco mocno pragnie, to można to zrealizować, choćby w najbardziej głupi sposób. Informacji tych nie potrafię zweryfikować (bo nie znam francuskiego ;) ), ale takie odniosłem wrażenie śledząc jego wyczyny. Cóż zatem robi Remi?

Podszywa się :) W 2002 roku, na meczu Ligi Światowej siatkarzy udawał reprezentanta Francji. Tak, Remi to ten, który tak ładnie śpiewa :) Trener chyba w końcu doliczył się, że ma o jednego gracza za dużo i dyskretnie sprowadził go z parkietu :)

W tym samym roku, po wygranym przez FC Lorient Pucharze Francji (1:0 z Bastią), Remi pojawił się na boisku, by celebrować zwycięstwo. Udało mu się odebrać gratulacje od prezydenta Chiraca :), a nawet dać kilka autografów!

Inny aspekt jego działalności to czysty, i nie skażony myśleniem sport. Zresztą - zobaczcie sami :)





Ale na sporcie się nie kończy - są jeszcze gry komputerowe...


Inwencja tego pana nie zna granic :) Warto poświęcić moment i zapoznać się z tym, co ma nam do przekazania... Choćby z czystej ciekawości :)



czwartek, 9 kwietnia 2009

Romantycy polskiego andergrandu.

Podziemna muzyka metalowa wyróżnia się z reguły podłością brzmienia i maksymalnym radykalizowaniem przekazu. Garażowe kapele starają się być najszybsze, najbardziej bluźniercze i najcięższe. Ich członkowie oczywiście nie wylewają za kołnierz i nie przebierają w środkach, aby pozostawić po sobie wrażenie totalnej bezkompromisowości. Tymczasem, w połowie lat dziewięćdziesiątych w polskim podziemiu zaistniał nurt romantycznego symfonicznego metalu, będący ewenementem na skalę europejską.

Dlaczego piszę - ewenement? Ano dlatego, że na świecie nie łączono elementów dark ambientu z black metalem. Zachodnie kapele albo wybierały drogę symfonicznego metalu, być może bardziej strawnego, za to o wiele bardziej pompatycznego (Limbonic Art), albo schodziły na drogę ambientu (cóż poradzę, że Ulver pasuje tu najlepiej, choć muzyka tej kapeli to jeszcze inna para kaloszy). Polskie grupy, w połowie ubiegłej dekady, znalazły właściwą sobie niszę, w której klawiszowe pasaże łączyły z blackowym skrzekiem. I choć niektóre z nich później ewoluowały zgodnie z zachodnimi trendami, dwa projekty dzielnie trwały w raz obranej stylistyce, by później jednak sczeznąć i pozostać we wdzięcznej pamięci kilku osób - w tym w mojej.

Najpierw trzeba wspomnieć o kapelach, których dorobek zasługuje na odrębny wpis - Profanum, które lubowało się w mroku i ostatecznie zdryfowało ku ambientowi, oraz Darzamat, który z kolei podążył ku awangardowemu black metalowi. Obie kapele istnieją po dziś dzień, choć opinie o tym, czy Profanum uraczy nas jeszcze kiedykolwiek nowym albumem są podzielone.
December's Fire - Anioł Samotnych<- kliknij by posłuchać 'December's Fire - Anioł Samotnych'
December's Fire to projekt jednego człowieka, Piotra Weltrowskiego, znanego z Hefeystos oraz ze współpracy z Behemothem. Projekt (bo ciężko nazwać ten twór zespołem) powstał na początku roku 1994, i szybko zaczął nagrywać. Pod szyldem December's Fire ukazały się dwie demówki - instrumentalna 'Across the Sorrowfields of Baltic' i 'Deszcz Mą Łzą, Piorun Mym Krzykiem', oraz pełen album - 'Vae Victis'. Materiały demo nie znalazły uznania w oczach publiczności - pierwszy ze względu na tragiczną jakość nagrań, a drugi z uwagi na to, że przeciętnego metalowca interesowała w owym czasie muzyczna rzeź, a nie spokojne, klawiszowe pasaże wspierane melorecytacjami. Jednakże pomocną dłoń wyciągnęła Atratus Music, czyli maleńka wytwórnia płytowa skupiająca w swych szeregach kapele z Gdańska (opróćz Hefeystos i December's Fire wydała między innymi 'Grom' Behemotha i 'Rebel Souls' Damnation). Firma ta wydała 'Vae Victis', która o dziwo zebrała same pozytywne recenzje. Być może sprawiła to wreszcie dopracowana muzyka, być może fakt, że zaśpiewał na niej imć Nergal. Zachęcony sukcesem Piotr przygotował i wydał przy pomocy Krzysztofa Azarewicza minialbum 'Ogień' (limitowany do 200 kopii), zaś później... Później, jak to w Polsce bywa, właściciel Atratus Music zrobił wałek, na którym przekręcił wszystkie wydawane zespoły. Przygotowany nowy album projektu, mający nosić tytuł 'Ars Infernali', nie został nigdy ukończony, zaś muzyka, mająca się na nim znaleźć trafiła w części na demo dark ambientowego projektu Weltrowskiego i Azarewicza - The 4th is Eligor - 'When the Purity is Raped'. Projektu, który również nie przetrwał próby czasu. Na chwilę obecną December's Fire to zamknięty rozdział, ale pozostaje nam mieć nadzieję, że niespokojny duch Weltrowskiego pozwoli mu stworzyć nową muzykę, być może pod nowym szyldem.
December's Fire - Pragnę Twej Krwi<- kliknij by posłuchać 'December's Fire - Pragnę Twej Krwi'
Jak najkrócej opisać muzykę December's Fire? To spokojne, fortepianowe pasaże uzupełnione klawiszowymi plamami, czasem brzmieniem akustycznej gitary. Od czasu do czasu słychać skrzeczący wokal, dawkowany oszczędnie, z umiarem. Nad całością unosi się lekko oniryczny klimat, acz całość nie jest pozbawiona jakiegoś podskórnego niepokoju... Teksty? Cóż, dość pretensjonalne i trącące buzującymi hormonami, doprawione odrobiną bluźnierstwa - tu ukłon w stronę sceny metalowej. Dla mnie 'Vae Victis' jest ważnym albumem - w dużej mierze inspirował moje ówczesne próby plumkania na klawiszach...
Nirnaeth - Zmierzch<- kliknij by posłuchać 'Nirnaeth - Zmierzch'
Drugim projektem, który współtworzył romantyczno-mroczną scenę metalową, był cieszyński Nirnaeth. Powstał on nieco później, bo pod koniec 1994 roku, z inicjatywy Piotra Wójcika, znanego na scenie pod ksywą Smrtan a udzielającego się między innymi w Themgoroth, Svantevith, Shoggot, Eblis, Empiria i mającego na koncie solowe wydawnictwo. Pierwotnie projekt nazywał się Araunthar i pod tą nazwą zarejestrował demo 'Sorrow'. Demo to ze względu na niską jakość dźwięku nie zostało nigdy wydane, Smrtan zdecydował też o zmianie nazwy na Nirnaeth. Już pod tym szyldem nagrany zostaje materiał 'Opus Nirnaeth', do którego wydania Smrtan powołuje do życia własną wytwórnię - Dagdy Music. Muzyka na tej płycie odchodzi od czysto fortepianowych brzmień, by skierować się ku syntezatorowym plamom, wzbogaconym skrzypcami. Dobra promocja i niezły odzew ze strony fanów pozwala nawiązać kontakt z hiszpańską wytwórnią Abstract Emotions, pod której skrzydłami wydany zostaje album 'Haudh 'en' Nirnaeth'. O zespole zaczyna się już mówić coraz głośniej, do składu zaczynają dołączać muzycy z zaprzyjaźnionych kapel - Themgoroth i Vim Patior. W poszerzonym min. o gitarę elektryczną składzie zespół nagrywa ostatnie swoje dzieło - 'Nirnaeth Arnoediad'. W ramach promocji materiału zespół daje koncerty, min. na małej scenie festiwalu Castle Party w roku 2000 (przed Cemetary of Scream i Behemoth). W międzyczasie problemy finansowe dopadają Abstract Emotions i Smrtan musi sobie radzić sam, prace nad kolejnym albumem (mającym ponoć nosić tytuł 'Auta I Lome') zostają zawieszone. Smrtan rozwija wytwórnię i skupia się na innych projektach, Nirnaeth zostaje odsunięty w cień, z którego kiedyś być może powróci. Ale prawdopodobnie pod inną nazwą, gdyż kilku bojowych francuzów wykonujących siarczysty black/death metal ten szyld zawłaszczyło :).

Muzyka Nirnaeth to - podobnie jak w przypadku December's Fire - melorecytacje i pełne spektrum klawiszowych brzmień. Późniejsze wydawnictwa wzbogacane są przez gitary i skrzypce, oraz ostry, skrzeczący wokal :) Co do wokalu zresztą, to pamiętam jak przed występem na CP osobnik odpowiedzialny za wrzaski wielokrotnie prosił o wyciszenie mikrofonu. Realizator dźwięku nie kwapił się do tego, więc młodzieniec o zaprezentował próbkę swoich możliwości, skutecznie ogłuszając zebraną publiczność. Realizator nie do końca chyba radził sobie z kapryśnym sprzętem, i wokalista cały koncert prześpiewał na sucho, bez mikrofonu. Trzeba jednak przyznać, że był doskonale słyszalny nawet w najbardziej oddalonym zakątku sali :) I jeszcze dwa słowa o tekstach... Smrtan najlepszym tekściarzem nie jest, i w związku z tym praktycznie cały pierwszy album wypełnia poezja Micińskiego - dość ciekawie wypada w konfrontacji z muzyką Nirnaeth. Pełnej dyskografii zespołu, i tego, jak sobie radzili możecie posłuchać na przykład tu.

środa, 8 kwietnia 2009

Bogowie Chiptunes'ów

Całkiem niedawno sporo miejsca na blogu poświęciłem metalowej scenie z mej młodości. Dziś chciałbym sięgnąć jeszcze głębiej, aż do sielskiego dzieciństwa mego... Wtedy bowiem, drogą nie do końca świadomych wyborów kształtował się mój gust muzyczny. I jeśli jesteście ciekawi, czego słuchałem mając dziesięć lat, to zaraz Wam tę ciekawość zaspokoję...

Pierwsi wykonawcy, którzy bardzo mi się podobali, zostali mi podrzuceni przez moich Rodziców. Byli to Drupi, Afric Simone i Goombaya Dance Band. Ich płyty zdzierałem do cna :) Później jednak, gdy w moim domu zagościł komputer, oddałem cześć Bogom Elektroniki i zasłuchiwałem się praktycznie wyłącznie w dźwiękach przez nich tworzonych.

Bogów Elektroniki było trzech - Jeroen Tel, Rob Hubbard i Adam Gilmore. Razem pozostawili w mej pamięci co najmniej pięćdziesiąt świetnych melodii, dźwięków, które niesamowicie mnie inspirowały (i jeszcze bardziej irytowały moich Rodziców). Niestety, ciężko jest w internecie odnaleźć materiały, które nadają się do wrzucenia na bloga, jednak udało mi się odnaleźć parę perełek. Pamiętajcie tylko, że ich dzieła powstawały w latach 80-tych, na komputerach 8-bitowych, potrafiących jednocześnie odgrywać dźwięki na maksimum czterech kanałach. Ale nie o technikalia tu chodzi, a o emocje - gwarantuję, że tych nie zabraknie! A więc, do dzieła!

Draconus

Na pierwszy ogień idzie absolutne arcydzieło, przez wielu uznawane za magnum opus Adama Gilmore'a. To muzyka do Draconusa, żmudnej dosyć gierki, która jednak przynosiła wiele satysfakcji. Jednak dla mnie najważniejsza w tej grze była muzyka z intra - której słuchałem do upadłego, i którą zgrałem sobie nawet na taśmę, by móc jej słuchać również poza domem :) Tu - wersja nieco przyśpieszona, ale nie tracąca nic ze swojej przebojowości.

Cybernoid I i II


Obie muzyczki są dziełem Jeroena Tela (w drugim filmiku przewińcie mamroczącego faceta, melodia zaczyna się na 0:50), i obie są przecudowne. Gdy Jeroen komponował je, nie miał nawet szesnastu lat. Gdy ja ich słuchałem, pewnie nie miałem dziesięciu ;). O tym, jak bardzo melodie te zapadły w zbiorowej świadomości graczy świadczyć może choćby to wykonanie Cybernoida II na orkiestrę symfoniczną z 2006 roku, z Holandii. Trzeba będzie się zainteresować płytką z rejestracją tego wydarzenia!

Delta

To z kolei dzieło ostatniego z wielkiej Trójcy - Roba Hubbarda. Delta to taka strzelanka, jakich pełno było na ośmiobitowce, wariacja na temat Zybexa. Tu również muzyka była dla mnie ważniejsza niz fabuła, dlatego też byłem bardzo dumny, gdy za ten motyw muzyczny wzięli się zarówno profesjonaliści, jak i amatorzy :).

Ghosts'n Goblins

Ta melodia, wraz z fragmentem zerżniętym z preludium Szopena i demonicznym wyciem w czołówce, siedzi mi zawsze w głowie, gdy oglądam filmy spod znaku miecza i magii. Sama gra zaś była tak dobra, że wielokrotnie ją kończyłem. Była też jednym z powodów 'przesiadki' z Atari na Commodore, którego nie mógł mi wybaczyć kuzyn. Okazało się jednak, ze takie rozwiązanie wyszło nam na dobre, gdyż gry się nam nie nudziły, i podczas gdy on marzył o Bubble Bobble na Atari, ja marzyłem o polskiej Cywilizacji na C=64. :) Tak czy inaczej, melodia z Ghosts'n Goblins doczekała się również wersji z przesterowanymi gitarami. :)

Ten króciutki wpis to tylko wierzchołek góry lodowej, gdyż wspominając o melodiach z gier, które podobają mi się najbardziej nie mogę zapomnieć o paru kolejnych grach i kilku tfurcach, którzy odcisnęli swoje piętno na mej edukacji muzycznej (a także o kilku zupełnie współczesnych kapelach, które eksplorują te poletko). Ale to temat na kolejny wpis. :)

środa, 1 kwietnia 2009

... und Gott tanzt.

... und er sah', das est gut wahr.

Goci. Dla nich koncert ulubionego zespołu mógłby się zamienić w pielgrzymkę do Częstochowy. Albo do Lipska ;)

Albo i nie. Byle było wystarczająco dużo miejsca wokół...

Metal zasadniczo można tańczyć po męsku...

... albo po kobiecemu.

Problem stanowi jedynie fakt, że jednoczesne machanie głową ciężko pogodzić z oglądaniem widowiska :)

... oczywiście są jeszcze fani techno. Należy ich odróżnić od Gotów, albowiem nie mają z nimi absolutnie NIC wspólnego. Absolutnie.

No i jest Technowiking.

A tak ewoluował taniec przez lata współczesnej muzyki rozrywkowej... Trzeba przyznać, że współczesne nurty zdają się być bardziej... ekspresyjne :)