środa, 22 kwietnia 2009

Pochwała niewiedzy

Od małego byłem uczony, że powinienem się na wszystkim znać i jak najwięcej rzeczy potrafić załatwić czy zrobić samemu. Mój własny wysiłek był zawsze wyżej ceniony niż dużo lepiej wykonana praca specjalisty z danej dziedziny. Musiałem więc znać się w równej mierze na dekarstwie, elektronice, mechanice precyzyjnej, ekonomii czy prawie (dobrze, że w domu nie było zaawansowanych technologicznie sprzętów, wtedy do listy doszły by z pewnością fizyka kwantowa i chemia molekularna ;) ) Te nauki pozostały w mej głowie i dziś stają się źródłem wielu problemów...

Przykładowo - po sporządzeniu ważnych i pilnych dokumentów, puściłem je w obieg urzędowy do podpisania przez Miłościwie Nam Panującego Wojewodę. Pech chciał, że tego dnia do obsługi sekretariatu przydzielono szalenie miłą Młodą Osobę, przyuczającą się do pełnienia tej trudnej i odpowiedzialnej funkcji. Zwyczaj w biurze nakazuje, że gdy wojewoda podpisze dokumenty, to sekretariat informuje o tym fakcie zainteresowane osoby. Dzień minął, informacji nie otrzymałem. Następnego dnia upomniałem się u wojewody o te dokumenty - uspokojono mnie, że jeśli jeszcze ich nie otrzymałem, to do końca dnia pojawią się na moim biurku. Minął kolejny dzień, ja - i parę innych osób, którym zaginęły dokumenty - urządziliśmy akcję poszukiwawczą - nic, jak kamień w wodę. Wojewoda nawet papierów na oczy nie widział. Dziś wreszcie, po zakrojonych na szeroką skale poszukiwaniach, dokumenty znalazły się u mnie. Owa Młoda Osoba nie miała pojęcia co zrobić z papierami, więc zabrała je ze sobą (a nie pracuje w pełnym wymiarze czasu). Niewiedza nie zmusiła jej do poszukiwań odpowiedzi, za to mnie przysporzyła sporo kłopotów. Ona zaś absolutnie nie przejmowała się wagą sytuacji - cóż, jej ignorancja oszczędziła jej zmartwień...

Z innej beczki - dostałem od swej małżonki poręczny dysk twardy, żeby mieć wszystko co trzeba pod ręką i nie przerzucać sterty CD w poszukiwaniu 'tego śmiesznego teledysku z kurą'. Jego instalacja to nic trudnego, trzeba tylko rozkręcić obudowę, przyśróbować dysk, podłączyć kabelki i voila... Hola, hola, a dlaczego system pokazuje miast obiecanego 1 TB miejsca jedynie 33 MB? (A i tak nie wierzcie producentom - 1 TB to niecałe 932 GB...) Hmmm... sprawdźmy w internecie. 'To znana cecha dysków tego producenta, krzaczą się przy instalacji na płycie głównej tamtej firmy!' - piszą na forum. Ale jest na to rada - ściągnij i uruchom program xxx-ruf.mich.an.exe, z pewnością pomoże. Ściągam, instaluję, uruchamiam i otrzymuję jakże pożyteczną informację, że owszem, że error, i że fatal. Grrr. Ale forum (inne) radzi dalej - 'Mnie pomógł program Self.Test!' Oki doki, mam program, wymaga wypalenia mirrora na CD, wypalam, odpalam w DOSie i nawet nie mogę przeczytać komunikatu o błędzie... bo to przecie DOS. 'A sprawdziłeś sterowniki?' Sprawdzam, ściągam, instaluję, krew mi w żyłach już buzuje, lecz się właśnie okazuje, że to były głupie luje. 'Tu może pomóc jedynie wymiana płyty głównej' informuje mnie kolejny ekspert z forum zrób.sobie.dobrze.pl, a mi się już skończył zasób słownictwa powszechnie uznawanego za obelżywe, bo w ciągu dobrych pięciu godzin walki ze sprzętem zużyłem wszystkie ich zapasy, a swojski 'zakręt' stał się w moich ustach łagodny i poetycki jak powiew wieczornej bryzy. Więc dzwonię do dostawcy sprzętu, że mam problem, i pytam, czy może spotkali się z podobnym w przeszłości, i co radzą. Radzą serwis. No dobra. Pakuję sprzęt i jadę. Piętnaście minut później okazuje się, że inny egzemplarz tego samego dysku bezproblemowo podejmuje współpracę z płytą główną, zaś ten, który sprzedano Mej Lubej ma 'najprawdopodobniej uszkodzoną elektronikę bądź firmware'. I co? Gdybym tkwił w słodkiej nieświadomości, jak rozwiązać dany problem, oszczędził bym sobie i wszystkim dookoła pięciu godzin złości, irytacji, wściekłości i zniechęcenia. Bo gdybym nie wiedział, że 'ten dysk tak ma', to przyjąłbym założenie, że sprzedano jej bubla, i od razu popędził po wymianę. Lepiej więc nie wiedzieć, niż wiedzieć.

Jak widać, wiedza jest źródłem wszelkich nieszczęść. Lepiej jest tkwić w błogiej nieświadomości, niż żyć z bagażem własnych doświadczeń, które często w sytuacji kryzysowej można sobie o kant dupy rozbić. Wiedza potrafi ciążyć (jak na przykład wiedza, że ni hu hu nie uda się ukończyć projektu w terminie), gdy nieświadomość odpręża (zapomninamy o terminie dopóki go nie przekroczymy). Wiedza potrafi zatruć (gdy znamy konsekwencje swego czynu), gdy niewiedza pozwala być beztroskim. Tak można by jeszcze długo wymieniać. A puenta? Niech będzie taka: spożywając szklankę wódki (ok. 250 g) zabijasz około 1000-2000 komórek nerwowych w swoim mózgu. Komórki te się nie regenerują. Czyż może być więc przyjemniejszy sposób wprawienia się w tak potrzebną nam niewiedzę?

1 komentarz:

Monika Zawadzka pisze...

Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !