wtorek, 30 marca 2010

Boccaccio w rytmie hip-hopu.

Jak przekonać dzisiejszą młodzież, wychowaną na filmach akcji i grach komputerowych, do sięgnięcia po klasykę? Najprościej jest opowiedzieć historię dość luźno nawiązującą do owej klasyki, dodać kilka gagów, koniecznie sporo cycków i wmieszać w to wszystko troszkę odniesień do dnia dzisiejszego. W ten, niezbyt wyszukany sposób, powstał film Davida Lelanda 'Virgin Territory', który nasi wspaniali tłumacze przerobili na 'Dekameron'.

W skrócie: młody Anakin Skywalker przybywa do miasta, w którym żelazną ręką rządzi Lord Sith de la Ratta. Poznaje tam Pampineę, świeżo osieroconą dziedziczkę miejscowej fortuny. Pannom w owym mieście, ewidentnie z powodu panującej w nim zarazy, rzuciły się na mózg dziwne pomysły. I tak Simona, najbliższa przyjaciółka Pampinei, dręczy swojego narzeczonego okrutnie, skazując go na męczarnie życia w cnocie. Pampinea zaś, mogąca wybierać między dumnym Lordem Sith a przybyłym z odległej prowincji młodym Jedi, Dimitrijem Wiaczesławem Aleksandrowiczem Dzierżyńskim, pierworodnym (i zarazem jedynym) synem Aleksandra Piotra Abramowicza Dzierżyńskiego, obdarza uczuciem Anakina, który nie dość, że zapomina o czekającej gdzieś na Coruscant Padme, to jeszcze w wyniku spisku Sithów musi nająć się jako ogrodnik w miejscowym, żeńskim klasztorze. Mniszki nudząc się okrutnie traktują Anakina jako własną maskotkę i wykorzystują jego wrodzone umiejętności. Pampinea, która trafia przypadkiem do klasztoru, ratuje Anakina od okrutnego losu, sama jednak musi poświęcić swoje życie w ofierze Mrocznemu Lordowi de la Ratta. W międzyczasie poznajemy losy Simony, która natrafiając w lesie na słodko pląsających w rytm hip hopu Cyganów zostaje porwana i uwięziona. W niewoli odkrywa własną seksualność i wykorzystując słabość mężczyzn do porównywania długości własnych przyrodzeń wydostaje się ratując przy okazji swego narzeczonego i resztę przyjaciół. Wnet następuje scena finałowa, w której Anakin wspólnie z Dimitrijem Wiaczesławem Aleksandrowiczem Dzierżyńskim, pierworodnym synem Aleksandra Piotra Abramowicza Dzierżyńskiego (który oprócz syna spłodził jeszcze dziewięć córek), wybawiają Pampineę z opresji a Lord Sith zostaje pokonany dzięki odkryciu jego słabości - lęku wysokości. Anakin już ma wracać do Padme, na Coruscant, gdy Pampinea rzuca na niego urok, dzięki czemu Jedi zapomina o swojej misji ocalenia Galaktyki i zostaje z oblubienicą. Nie staje się przez to Darthem Vaderem, nie płodzi Luke'a i Lei, a senator Palpatine bez przeszkód przez resztę życia włada Imperium, zostawiając je po swojej śmierci swojemu Padawanowi, Hrabiemu Dooku. Jak widać wszystko kończy się dobrze, wszyscy są zadowoleni - nawet Dimitrij Wiaczesław Aleksandrowicz Dzierżyński, pierworodny syn Aleksandra Piotra Abramowicza Dzierżyńskiego, który znajduje prawdziwą miłość, i fałszywy ksiądz, który najmuje się po wszystkim jako ogrodnik w miejscowym, żeńskim klasztorze. Padme co prawda najpierw pała straszliwym gniewem i chce urwać Anakinowi źródło Mocy, lecz szybko znajduje ukojenie w ramionach Poggla Mniejszego, z którym zakłada rój i staje się Królową - Matką.

Czegóż więc możemy dowiedzieć się dzięki temu arcydziełu sztuki filmowej? Między innymi tego, że już Boccaccio wiedział o trwającej wojnie między Jedi i Sith, tego, że Cyganie mieszkają w Tunezji, i że Dzierżyński jest jednym z bohaterów Decameronu. Przeciętny nastolatek, zamiast po książkę sięgnie po film, i później na sprawdzianie napisze, że dzieło to traktuje o seksie, pojedynkach na miecze i nierządzie w kościele katolickim. Nie mój to jednak problem, film równie dobrze może sprawić, że ów nastolatek sięgnie jednak po książkę, i męcząc się straszliwie przebrnie przez 100 opowieści Boccaccia.

Mnie się film podobał, sporo (niezbyt wyszukanego) zabawnego humoru sytuacyjnego i kilka naprawdę fajnych gagów sprawiło, że bawiłem się dobrze. Poza tym - ten film cyckami stoi i już nawet dla nich warto spędzić te 90 minut z Anakinem i jego nowymi przyjaciółmi. No i jest scena z krową. Zwłaszcza scena z krową.

Chętnym jeszcze tylko napiszę, że w miesiącu kwietniu HBO wyświetli go jeszcze trzykrotnie - wieczorami 6go, 24go i 29go.

P.S. Wszystkie cycki, które pojawiły się w tekście, występują w opisywanym wyżej filmie. Żaden cycek nie ucierpiał ani przy kręceniu filmu ani przy pisaniu powyższej notki. Najgorzej na tej całej historii wyszła krowa, która na skutek odniesionego szoku przestała dawać mleko i musiała się poddać długiej psychoterapii.

czwartek, 25 marca 2010

W króliczej norze...

... Z głębi ran, w blasku hord, idzie DżaberZwierz - okrutny...
Z wielką ciekawością śledziłem pojawiające się w sieci informacje dotyczące nowego filmu Tima Burtona - Alicji w Krainie Czarów. Prezentowane fotosy z filmu po raz kolejny pozwoliły wierzyć, że wizjonerski styl, jaki znamy z wcześniejszych produkcji Burtona, zostanie utrzymany, zaś sam film okaże się majstersztykiem. Z takich czy innych powodów nie dane mi było zobaczyć filmu bezpośrednio po premierze, lecz gdy wreszcie udało się nam dotrzeć do kina - absolutnie nie żałowałem, gdyż sala świeciła pustkami, przez co można było poświęcić się rozrywce bez zakłóceń w stylu siorbiącej, szeleszczącej i chrupiącej publiczności. Wybraliśmy rzecz jasna wersję 3D z napisami, by czerpać radochę z łamania języka przez Deppa czy lekko nieobecnego głosu Alana Rickmana, obsadzonego tym razem w roli niebieskiej gąsienicy.

Szyderca, szyderca... Chcieli mnie ściąć!

Jaki jest ten film? Już na początku lekkie zdziwienie, że plansza tytułowa głosiła, że tytuł filmu brzmi 'Alice in Wonderland', a nie 'Tim Burton's Alice in Wonderland'. Jak się okazało, zupełnie słusznie, gdyż moim zdaniem wytwórnia (Walt Disney Pictures) ułagodziła i przytemperowała nieco demoniczne ekscentryczne wizje reżysera. Choć trzeba przyznać, że są sceny (no, może jedna czy dwie), które uzasadniają znaczek PEGI +12. Film to feeria barw i kolorów - dużo bardziej subtelna i mniej dynamiczna niż opisywany gdzieś niżej Avatar, no i dużo bardziej mroczna - to znak szczególny Burtona. Scenografia jest iście bajkowa i dopieszczona pod każdym względem. Zamki są odpowiednio bogate i wystylizowane, lasy - przerażające, a Grzybowy Kącik Absolema jest mocno... psychodeliczny. To samo można powiedzieć o kostiumach, a specyficznego smaczku dodają szczegóły (takie jak na przykład nietoperze trzymające żyrandol ze świecami, których bym nawet nie zauważył, gdyby Kobieta Mego Życia mi ich nie pokazała, czy 'żywe' meble albo przepaska na oku Waleta Pik). Również bohaterowie są bardzo wyraziści, wręcz przerysowani, lecz jednocześnie niesłychanie sympatyczni. Z całej ich plejady bardzo szybko można wybrać własnego faworyta, którego każde pojawienie się na ekranie będzie budziło uśmiech widza.


Paradoksalnie, opowiedziana przez Burtona historia nie jest dokładną adaptacją powieści Carrolla, jeno swoistą interpretacją, czerpiącą garściami ze specyficznego słownictwa (zaczerpniętego m.in. z wierszyka o Dżabersmoku) i pewnej pokrętnej logiki, jaką obdarzone jest to dzieło. Bez podstawowej znajomości 'Alicji' Carroll'a nie odnajdziemy tych wszystkich smaczków i haczyków, o które postarali się scenarzyści, lecz z drugiej strony, jeśli idąc do kina oczekiwać będziemy wiernego odtworzenia historii, to srodze się zawiedziemy. Jednak jest to film osadzony mocno we współczesnej kinematografii, dzięki której podkręcono mocno dynamizm opowieści, wzbogacono ją o kilka punktów kulminacyjnych (w tym tradycyjne Starcie Antagonistów) i wiele robiących wrażenie efektów specjalnych (w końcu to też jest film w 3D!). Właśnie, trójwymiar w tej produkcji nie jest wszechobecny, jak w Avatarze, ale raczej dyskretnie uwypuklający to, co się dzieje na ekranie.

Okręt mój płynie dalej...

Muszę przyznać, ze wychodząc z kina miałem mieszane uczucia - z jednej strony 'Alicja w Krainie Czarów' jest duuuużo lepszą pozycją niż 'Sweeney Todd' czy 'Charlie i Fabryka Czekolady', z drugiej jednak - od wizjonera, jakim bez wątpienia jest Burton, wymaga się rzeczy nietuzinkowych i frapujących. Choć film jest przesiąknięty klimatem, to jednak brakuje mu jakiegoś elementu, który daje się zapamiętać na długo (hmmm... może głos Dżabersmoka? ;) ), za to są elementy czysto komercyjne, obliczone na ściągnięcie publiki do kin (co pewnie jest wymogiem Disneya, a co nie do końca może przynieść zamierzony efekt. Znajome z mojej pracy zgodnie stwierdziły, że mimo, iż ich dzieciom spodobał się bardzo trailer, to do kina ich nie wezmą, bo klimat filmu jest zbyt sugestywny. Czyżby obawiały się, że po seansie ich pociechy ubiorą się na czarno, zafarbują włosy na rudo, upudrują policzki i zaczną słuchać muzyki emo?). Poza tym nie mogę nie wytknąć dwóch elementów, które mnie rozczarowały. Pierwszy to sposób poruszania się Białej Królowej, nienaturalny, przywodzący na myśl marionetkę o zardzewiałych stawach. Drugi, który rozczarował mnie najbardziej, to sposób znikania Kota z Cheshire - jako ostatnie, znikały jego oczy. Cóż, nie można mieć wszystkiego.

Jednym zdaniem - warto obejrzeć, ale bez nastawiania się na obcowanie z dziełem wybitnym. Raczej wypadałoby potraktować 'Alicję' jako niezobowiązującą rozrywkę mile dopełniającą leniwe niedzielne popołudnie.

P.S. Muzyki do zobrazowania notki użyczył zespół KAT oraz kapele obficie czerpiące z jego twórczości. Nie dlatego, że KAT ma cokolwiek wspólnego z Alicją w Krainie Czarów (choć cytaty wydają się mi dość trafione ;) ), ale dlatego, że już mamy wiosnę.

P.S. Kolejny. Jeśli ktoś ma ochotę, może się zapoznać z inną fajną i nie spoilującą recenzją filmu - o , tutaj, w Kawie z Cynamonem. :) Ja na ten przykład nie cierpię cynamonu...

środa, 17 marca 2010

Sláinte!

... i tym razem nie będzie to notka o kapeli ;), ale toast, który dziś powinien rozbrzmiewać jak świat długi i szeroki. Więc na szybko - kufel w dłoń i ... Sláinte!