środa, 28 października 2009

Trick or treat?

Od samego rana coś było nie tak. Najpierw, gdy spokojnie przemierzałem lasy Felwood, z upiornym rechotem przeleciała obok mnie Trollica na miotle. Zwaliłem to na karb wczorajszej liba... kolacji, na której ewidentnie ktoś doprawił czymś mocniejszym kufel mego ulubionego Pieruńsko Mocnego. Później zza krzaków obserwowało mnie coś, co było ewidentnie krzyżówką gnomich i orczych genów. Cóż, miłość nie jedno ma imię, i nie takie rzeczy się zdarzają. Lecz kiedy miałem już dosiąść gryfa w Szmaragdowym Posterunku, z głośnym świstem nadleciała dynia i nabiła mi się na głowę. Zakląłem brzydko, a kleista, cuchnąca dynią maź wlała mi się do ust. Spróbowałem zerwać ją ze swojej głowy - nic z tego , siedziała mocno. Udało mi się jedynie wyciąć w niej otwory, przez które mogłem odetchnąć zadynionym powietrzem i ujrzeć - skryty za pomarańczową mgiełką - świat.

Dynie były wszędzie. Jedne leżały gdzie popadnie, inne robiły za lampiony. Gdzieś niedaleko widniały pozostałości bądź dyniowej uczty, bądź bitwy na dynie. Dynie były nawet w karmniku dla gryfów. Mały brodaty krasnolud leżał na trawie, trzymając się za brzuch i zanosząc śmiechem. Jego towarzysz, białowłosy elf śmiał się piskliwie, trzymając w dłoniach spory owoc. Jasne było, że ma zamiar użyć go, jako pocisku. Postanowiłem działać. Wyciągnąłem przed siebie ręce w geście Przyzywania, usta same wyrecytowały początek Inkantacji, gdy nagle, tuż przy uchu, usłyszałem cichy szept...

Trick or treat?

Świat zgasł...

...

Kubuslav i Bamborac siedzieli ponuro na trawie. Na ich głowach tkwiły dynie. Niedaleko, w kałuży, rechotała żaba, która moment temu była gnomem.
- Pieprzone Taureny - wybulgotał krasnolud. - Nigdy nie umieli się bawić...

Gdy wyżynanie nie kręci jak kiedyś...

Gdy już przemierzyłeś wszystkie ścieżki w Azeroth, Outlandzie i Northendzie, gdy łby wszystkich najważniejszych złoczyńców przytroczyłeś do łęku siodła swego wierzchowca, może przyjść czas na nudę. Lecz nie! przygotowano dla Ciebie coś nowego, ekscytującego, coś ekstra... Święta. To czas, gdy rywalizacja między Hordą a Sojuszem przenosi się w inny, mniej krwawy wymiar. To czas na słuchanie opowieści przy kominku, na uczczenie pamięci Bohaterów, czy na zwykłą zabawę w wesołej kompaniji. Tych świąt jest 15, lecz wciąż dodawane są nowe, często cykliczne. A święta są przede wszystkim te znane z naszego kalendarza, jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc, ale także obchodzi się Letnie Przesilenie, Halloween, Oktoberfest czy Walentynki. Gdy nadchodzą święta, zwiększa się ruch na serwerach. Każdy chce spróbować świątecznych przysmaków i wziąść udział w świątecznych przygodach, by otrzymać upragnioną nagrodę.

It's Halloween...

Halloween, święto duchów, trwa dwa ostatnie tygodnie października. Mieszkańcy krain przystrajają swe domostwa w dyniowe lampiony, po świecie szaleje Bezgłowy Jeździec a karczmarze witają swych gości pytaniem o wybór między łakociem czy psikusem. W zamian obdarują cię jakimś drobiazgiem, jak różdżka pozwalająca zmieniać innych w duchy, ninja czy piratów, cukierki, po zażyciu których można zmienić się w szkielet, czy dynie, które masz umieścić na głowach innych graczy. Możesz wziąć udział w gaszeniu pożarów wznieconych przez Bezgłowego Jeźdźca, by uzyskać swą własną Samobieżną Miotłę Lewitacji (TM), albo po prostu go zabić, by zagarnąć dość rzadki Szybki Środek Lokomocji Lotniczej BROOOM, albo Mroczny Hełm Demonicznego Uśmiechu. Możesz też olśnić wszystkich nienagannym uśmiechem uzyskanym dzięki użyciu miast wykałaczki - potężnego kilofa, a - jeśli masz pecha i trafisz na zły humor karczmarza - możesz zostać zmieniony w żabę, nietoperza, czarnego kota, czy nawet... miniaturkę słynnego Diablo!

Oktoberfest

Tego święta nie da się pamiętać. To czas, gdy krasnoludy wytaczają ze swych piwniczek baryłki ze złotym trunkiem, wszyscy tańczą, jodłują, klepią się po kolanach i... usiłują utrzymać się na nogach. Do zdobycia są między innymi unikalne wierzchowce - baryłka piwa i różowy słoń, stroje miłośników piwa a także... członkowstwo w Ekskluzywnym Klubie Smakoszy Piwa, którego członkowie co miesiąc odbierają najbardziej unikalne wytwory sztuki piwowarskiej, jakie wytwarzane są w Azeroth. Niech przykładem będzie piwo binarne, po którego spożyciu przez godzinę można się porozumiewać jedynie za pomocą ciągów zerojedynkowych :). Cóż trzeba zrobić? Przede wszystkim spożywać :) lecz w programie jest także ciskanie kuflami oraz prowadzenie pojazdów pod wpływem :) Dla nie lubiących piwa osobników jest także stoisko z wytwornym winem, a dla abstynentów - najdoskonalszy wytwór gnomiej technologii - okulary, po których założeniu spojrzysz na świat z perspektywy człowieka (bądź orka, nie jestem rasistą) trunkowego.

Dożynki

Odbywają się pod koniec września. To czas, gdy można oddać cześć bohaterom i podziękować bogom za udane żniwa. Fajerwerki rozbłyskują na niebie, a grobowce bohaterów wypełniają się małymi lampkami zapalanymi przez pielgrzymujące postacie. W ramach gościnności otrzymać można wiele wyszukanych niecodziennych potraw (choć dla gnoma, który jadł grillowaną ośmiornicę oraz To Niezwykłe Coś niewiele rzeczy robi wrażenie), i wysłuchać wielu historii o wiekach, które minęły.


Przesilenie Letnie

Jeden z najweselszych okresów w roku. W lasach rozpalane są wielkie ogniska, w których dzień i noc płonie święty ogień. O ile ktoś go nie zgasi. Zarówno Sojusz, jak i Horda, umyśliły sobie bowiem wygasić ognie przeciwników. I tu zaczynają się podchody... Poza tym tańczy się (niekoniecznie nago) w świetle księżyca, żongluje pochodniami, zieje ogniem (sic!) czy obsypuje wybrankę bądź wybrańca płatkami letnich kwiatów. Dla kolekcjonera, oprócz stroju, który sprawia, że wyglądasz ogniście, można uzyskać ognistego towarzysza, który reaguje na twoje emocje. Lecz podstawą jest taniec - wiruje się wokół specjalnego słupa, krzesając butami iskry i jednocześnie wzbudzając w sobie magię... Jednym słowem jest pięknie!



(Ty)Dzień Dziecka

Jeden dzień w czerwcu to stanowczo zbyt krótko, aby u(nie)szczęśliwić sieroty z Azeroth. W tym bowiem czasie każdy może przysposobić sobie padawana... znaczy się sierotę, którego zachcianki trzeba spełniać (w stylu: 'Całe życie chciałem zobaczyć morze...'). Aby nie było zbyt cukierkowo, sierotę można też upokorzyć (np. opychając się na jego oczach słodyczami i nie zostawiając mu ani okruszyny). Niektóre sieroty chciałyby otrzymać słodziutkie, miluchne stworzonko, inne wolą podróże po świecie czy widowiska (w stylu pokonania gracza ze strony przeciwnej na oczach dziecka). Żadne jednak nie może oprzeć się magii słodyczy. Można się sprawdzić w roli wirtualnego rodzica... bez końca odpowiadając na pytania w stylu 'A dlaczego tamtemu panu świecą oczy?' ;).

Wielkanoc

Wiadomo - Wielkanoc to zbieranie czekoladowych pisanek (które stają się w tym okresie czymś w rodzaju oficjalnej świątecznej waluty) oraz polowanie na Króliczka. A także rozdawanie kwiatów i przyprawianie sztucznych uszu innym graczom. Można się wtedy również zająć mnożeniem króliczków czy zbieraniem jajek innych niż czekoladowe :) Całkiem kusząca alternatywa :)

Walentynki

To okres stresu dla nieumarłych. Zapadają bowiem na nieuleczalną chorobę nakazującą umieszczać wszędzie różowe serduszka i być dla siebie miłym. Cóż można wtedy robić? Przede wszystkim - podrywać oraz leczyć zawody miłosne. Innymi słowy, polować na innych graczy starając się obdarować ich nadmiarem miłości :) Lecz biada ci, jeśli spróbujesz na siłę zakochać Taurena w Gnomicy... Można także udać się na piknik czy znaleźć niezwykłego... goblina - amorka, który zasypie wszystkich strzałami miłości. Oraz oczywiście bombonierki i alkohol - niezbędny w leczeniu zawodów miłosnych. Poza tym, w Undercity i Ironforge szaleją Demony Miłości - dosyć odrażające stworzenia, które sprawiają, ze ludzie w ich obecności robią rzeczy, których nie zrobiliby na trzeźwo...

Święto Księżyca

To czas, gdy oddaje się cześć Księżycowi, czas gdy trzeba po raz kolejny stawić czoła Omenowi - potężnej bestii, która otrzymała niegdyś błogosławieństwo Elune. To czas, gdy na niebie rozbłyskują fajerwerki i gdy można wystroić się w chyba najbardziej eleganckie stroje jakie widział Azeroth. W tym okresie Horda i Sojusz jednoczą się, by wspólnie słać w niebo ogniste kule i pokonać siły ciemności.

Boże Narodzenie i Nowy Rok

Czym byłoby Boże Narodzenie bez choinek, prezentów i Mikołaja? Wszystko to można znaleźć w stolicach Hordy i Przymierza. Każda rasa jednak świętuje inaczej, i jak ludzkie siedziby rozbłyskają ogniem w kominkach i łakociami na drzewku, tak orki na drzewku wieszają inne... hmmm... rzeczy, a ogień służy im nie do ogrzewania się, tylko przyrządzania tajemniczych mikstur. Do tego, niezależnie gdzie się udasz, wszędzie toczone są wojny na śnieżki - także w tropikach czy sercu pustyni. Wszędzie też uwijają się gnomy - pomocnicy Mikołaja. Przy odrobinie szczęścia możesz sam się w taką postać zmienić, bądź otrzymać specjalnego, świątecznego towarzysza :) A Nowy Rok? To wielka, pankontynentalna balanga :)

Tydzień Pielgrzyma

W trakcie tego święta, wracamy do opychania się smakołykami. W każdym mieście stoją świątecznie zastawione stoły, od których wstajesz tylko po to, aby znów zasiąść do posiłku. Ekscytujące są bójki z użyciem żurawiny i indyków... Indyki... One są wtedy wszędzie! A wszystko dlatego, że każdy może otrzymać samopał, obtaczający ofiarę w pierzu. I - być może - w smole. Z niezrozumiałych względów najczęściej poluje się tak na Rzezimieszków... Poza tym ważne jest przygotowywanie posiłków - każdy może nauczyć się świątecznych potraw, przy czym niestety niektóre z nich przyrządza się dopiero po osiągnięciu odpowiedniego poziomu...

Święta, święta i po świętach...

Święta to fantastyczna mobilizacja dla graczy. Zadania świąteczne są atrakcyjne (baaaardzo różnią się od typowego 'idź i zabij stu orków') i zapewniają fajne, losowe nagrody. Dlatego też mimo, iż można je wykonywać wielokrotnie, nie nudzą się. Zawsze towarzyszy im ekscytacja - czy może teraz dostanę coś ultra fajnego?? Mobilizacja, odpowiednio poprowadzona, może przenieść się na kolejne godziny spędzone w świecie, bo przecież trzeba trochę 'urosnąć', by móc wykonać jakiegoś specjalnego świątecznego questa. Poza tym rzeczywiście zwiększa się liczba osób grających, co pozwala fajnie spędzić czas w interakcji z innymi :) Jednym słowem - święta to jeden z wielu genialnych pomysłów Blizzarda na wyciągnięcie z mojej kieszeni ciężko zarobionych ojro na abonament :)

czwartek, 13 sierpnia 2009

Z warząchwią i kopyścią przez Węgry

Kiedy wyjeżdżam za granicę pamiętam o trzech rzeczach: wygodnym kapeluszu, dobrym humorze oraz tym, by kiedy tylko się da kosztować smaków miejscowej kuchni. Dzięki temu zawsze wracam pełen nowych doznań (z reguły pozytywnych :) ). Tym razem trafiłem na Węgry, gdzie moje soki trawienne musiały stawić czoła takim smakołykom, jak oko wołu, kandyzowany imbir, szef kuchni czy dziewicze ślozy...

Zanim dotarliśmy na Węgry, czekała nas długa droga. Po drodze raczyliśmy się pierogami z okna i plackami ziemniaczanymi à la Rekin na Castle Party oraz nieśmiertelnymi parkami v rohlikach i pyszną Kofolą na Spiskim Zamku. Długo by chwalić walory miejscowych kuchni. Wystarczy podkreślić, że pierogi z okna można było potem skonsumować w autentycznym salonie z epoki późnego Gomułki a Kofola jest napitkiem absolutnie wyjątkowym w skali świata - stanowi świetne połączenie coli z ekstraktem ziołowym podobnym w smaku do nalewek ziołowych typu Becherovka czy Jägermeister.

Aggtelek
Babgulyas i dziewicze łzy

Jaskinia Baradla w Aggtelek to najdłuższa jaskinia środkowej Europy. Nic więc dziwnego, że zanim zeszliśmy w głąb Ziemi, zdecydowaliśmy się na solidny posiłek. Jako, że miejscowe menu było dość ubogie, babgulyas wydawał się jedyną - prócz szaszłyka - potrawą kuchni węgierskiej. Szaszłyk zamówiła Kasia i bardzo go sobie potem chwaliła. Nie mogła nadziwić się odpowiednio przyrządzonej cebulce, która owszem, była zeszklona, lecz nie spieczona, jak to bywa w większości polskich szaszłyków. Węgrzy bowiem bardzo uważają aby cebuli nie pozbawić wody, dzięki czemu ich potrawy zyskują na smaku i aromacie. Mój babgulyas okazał się wariacją na temat zupy fasolowej na gulaszu. Dużo rzadszy od typowej Gulaschsuppe ale za to doskonale przyprawiony, no i bardzo gorący.
Wieczorkiem, po zbadaniu jaskiń i lekkim przemarznięciu (temperatura pod ziemią nie była wyższa niż 10 stopni) pozwoliliśmy sobie na pełen posiłek. Tym razem były to pieczone pierożki z mięsnym farszem dla Mej Lubej, oraz wołowina duszona w sosie pieprzowym dla mnie. Pierożki były o tyle fajne, że każdy z nich był z innym nadzieniem, niestety, było ich niewiele. Za to moje danie sprawiło, że się rozpłynąłem. A wszystko, przez sos! Esencjonalny, pachnący winem, mocno pieprzowy za to wcale nie ostry! To on stanowił o sile potrawy.
Pewnie jesteście ciekawi, cóż to są owe dziewicze ślozy. Ano, najprościej mówiąc, jest to szeroka gama drinków bezalkoholowych. Szanująca się kawiarnia ma w swym repertuarze co najmniej kilka takich napojów. Są to albo wariacje na temat znanych drinków jak Caipirinha czy Mojito (zwane wtedy np. Virgin Mojito, choć spotkałem też drink o nazwie Virgin Mary :) , który miał w swoim składzie selera!), albo autorskie kompozycje z kruszonego lodu, soków owocowych i zmiksowanych w blenderze owoców. Dlaczego piszę o bezalkoholowych drinkach? Ano, po pierwsze dlatego, że na Węgrzech dopuszczalna ilość promili alkoholu we krwi dla kierowcy to 0,0 i nie ma przebacz, a po drugie - są one zwyczajnie pyszne! Szczególnie rozsmakowałem się w mieszaninie o nazwie Tear of Passion, mająca w swoim składzie soki pomarańczowy, ananasowy oraz zmiksowane w blenderze do konsystencji piany marakuja z brzoskwinią. Dla mnie bomba!

Tokaj
Wino i tajemnice

Być na Węgrzech i nie odwiedzić Tokaju, to tak jak być na Węgrzech i nie zobaczyć Balatonu ;). Ta stolica wina, malowniczo usytuowana u zbiegu rzek Cisy i Bodrogu, na zboczu wygasłego wulkanu, to słodkie, spokojne miasteczko z wręcz oniryczną atmosferą. Przyjechaliśmy tam w jednym celu - degustować i odkrywać nowe, winne smaki. Restauracja do której trafiliśmy wyróżniała się wielką salą, pełną rozmaitych trofeów myśliwskich. Jasne więc dla mnie było, że zamówię, jak to stało w karcie... The Mystery of Tokai. Dzięki przemiłemu kelnerowi, który odwodził mnie od zamówienia tego dania z kluskami (galuska), zamówiłem z frytkami (fries), a dostałem... z ryżem (rice). Oprócz ryżu, pod całkiem sporym omletem, znajdował się kawałek ryby (lina, jak przypuszczam), pieczone udko kurczęcia i smażony płat mięsiwa, który równie dobrze mógł być wariacją na temat schabowego jak panierowaną dziczyzną. Mój Skarb zamówił natomiast stek, którego wielkość wprawiła w osłupienie nawet mnie. Był to jeden z największych połci wołowiny, jakie kiedykolwiek widziałem na talerzu. Lecz gwoździem programu miały stać się wina :). Tokaj oferuje bowiem turystom zwiedzanie piwnic winnych wraz z degustacją. My wybraliśmy najbardziej znaną, zabytkową Piwnicę Rakoczego.
Jako, że nie jesteśmy koneserami win, z bogatego repertuaru degustacyjnego wybraliśmy podróż poprzez rozmaite rodzaje win tokajskich. Mieliśmy przemiłą przewodniczkę, dzięki której dowiedzieliśmy się bardzo wiele o samych winach, jak i sposobach ich wytwarzania, przygotowywania i zwyczajach konsumpcyjnych. Warto bowiem wiedzieć, że za niepowtarzalną słodycz i aromat win tokajskich odpowiadają słońce, wysuszające część owoców niemal na rodzynki, oraz bardzo szczególna pleśń, która te owoce pokrywa. Jako pierwszego dano nam skosztować Tokaju Furmint. Jest on wytwarzany z winogron najpowszechniejszej w Tokaju odmiany Furmint, z całych kiści nie zawierających najcenniejszych owoców - tych wysuszonych i nie zainfekowanych pleśnią. Rezultat to kwaśne, wytrawne białe wino o szczególnym aromacie. Kolejnym winem był Tokaj Hárslevelű - półwytrawny trunek o intensywnym smaku, w którym nuty owocowe mieszały się z ciepłymi nutami przypraw i lipy. Jest on wyrabiany jedynie z winogron odmian Hárslevelű, podobnie jak kolejny trunek - Sárgamuskotály jedynie z winogron odmiany Yellow Muscat. Ten, zaserwowany nam jako trzeci w kolejności, wyróżniał się bardzo owocowym smakiem. Jednocześnie podczas degustacji można było niemal poczuć lekkie musowanie wina - po dodaniu do niego wody sodowej (picie wina rozcieńczonego wodą sodową to kolejny węgierski wynalazek) można uzyskać drinka rewelacyjnego na upały - odświeżającego i nie uderzającego do głowy.
Trzy kolejne wina to już ekstraklasa, a wszystkie sporządza się z winogron odmiany Furmint. Tokaj Szamorodni, nazwany tak przez polskich kupców, którzy stwierdzili, że to wino się praktycznie samo robi :), sporządza się z całych kiści. Jako, że siłą rzeczy trafiają się tam najcenniejsze dla winiarzy spleśniałe owoce, wino dostaje słodyczy i aromatu, a także procentów - jest średnio o 4% mocniejsze, niż bardziej 'poślednie' tokaje. W zależności od rocznika (czyli ilości najcenniejszych owoców) może być słodsze bądź wytrawniejsze, zawsze jednak jest pyszne. No i wreszcie najsłynniejszy Tokaj Aszú. O nim poeta pisał, że 'nie masz wina nad Węgrzyna'. Wino o kolorze ciemnego bursztynu, bardzo słodkie, a im słodsze - tym mocniejsze, i niesamowicie aromatyczne. Ciężko opisać ten aromat komuś, kto nie smakował Aszú, z uwagi na jego unikalność. Ma w sobie coś z miodu, coś z intensywności winogron - po prostu poezja. Wytwarza się go całkowicie ręcznie - ze zdrowych gron Furminta obrywa się zainfekowane owoce do osobnych, drewnianych cebrów - puttonyos. Pozostałe, wymyte i bez łodyg i liści, wyciska się do moszczu. Później, w zależności od tego, jakiej jakości wino chce się osiągnąć, wyciska się owe cebry owoców, puttony, do moszczu. W ten sposób wino zyskuje oznaczenie swej jakości - 3 puttonyos to dobry Tokaj Aszú, 6 puttonyos - najwyższej próby. Szóstym winem był unikat, którego nie ma w szerszej sprzedaży - czyli Tokaj Fordítás. Jest on wytwarzany poprzez powtórne wyciśnięcie soków z uprzednio użytych winogron pokrytych pleśnią. Dzięki temu wino to uzyskuje jedyny w swoim rodzaju ciepły aromat przypraw, kory drzew i suszonych owoców. Doskonałość w każdym calu...

Hortobagy
Czardy i bogracze

Do Hortobagy pojechaliśmy, aby ujrzeć pusztę, czyli węgierskie stepy. Przy okazji udało nam się zobaczyć prawdziwe czardy, zachowane gospody z przełomu XIX i XX wieku. Właśnie w muzealnej czardzie, na jednej z ekspozycji ujrzeliśmy bogracze - tradycyjne pusztuńskie kociołki, służące do przygotowywania posiłków. Mimo, iż płonęła w nas chęć aby jeden z nich zabrać ze sobą do Polski, postanowiliśmy powstrzymać się i zamiast tego spróbować tradycyjnej potrawy przygotowanej w bograczu. Jakież było nasz zdziwienie, gdy okazało się, że żaden z lokali nie oferował tradycyjnych bograczowych gulaszów...
Zamiast tego wybraliśmy więc rzecz dość popularną na Węgrzech, a mianowicie półmisek dla dwojga - tu zwany półmiskiem z czardy. Taki półmisek to z reguły trzy bądź cztery rodzaje 'zapychaczy' - ziemniaki z wody bądź krokieciki, kluski 'galuski', ryż (czasem podawany z odrobiną zielonego groszku, ciekawe połączenie), makaron albo frytki, oraz kilka rodzajów mięsa. Obowiązkowo jest tam smażona ryba słodkowodna (lin bądź sum, w zależności od lokalu), drób w formie smażonych filetów, skrzydełek bądź udek, oraz wołowina, często fantazyjnie doprawiona boczkiem. Do tego w ramach urozmaicenia odrobina surówek (głównie marchew i kapusta), pieczarki, duszona papryka, smażona cebula czy smażone kawałki serów. Półmisek taki choć zaplanowany dla dwojga, spokojnie może wykarmić trójkę głodnych podróżników.

Eger
Bycza krew i szef kuchni

Eger to urokliwe miasto położone u stóp Gór Bukowych. Jego burzliwa historia sprawia, że i po dziś dzień Eger to tygiel, w którym mieszają się wpływy różnych kultur. Również i kulinarnych. Bowiem nie w każdej kulturze szef kuchni jest jednym z najważniejszych składników podawanych dań... Tak, to nie błąd. Restauracja, w której zdecydowaliśmy się na posiłek wyszła na przeciwko potrzebom Polaków, którzy w pogoni za węgierskim winem udają się do Egeru, i miała menu przetłumaczone na polski. Spora bowiem część naszych rodaków nie tylko nie zna węgierskiego (co jest w sumie zrozumiałe), ale także nie posługuje się żadnym z mniej barbarzyńskich języków. Choć już wcześniej widzieliśmy w węgierskim menu srytki, to szef kuchni stanowił dla nas wyzwanie, zwłaszcza, że stanowił główny składnik przynajmniej dwóch potraw... Postanowiłem więc zamówić jedną z nich - przysmak myśliwego. Aby jednak nie być głodnym, w razie, gdyby szef kuchni okazał się łykowaty i niestrawny, zamówiłem pasującą do myśliwych zupę grzybową. Kasia wybrała zupę owocową, na którą nabrała strasznej ochoty, oraz potrawę 'dziewcząt zbierających wino'. Zupy były doskonałe. Kasia pod sporą pierzynką ze śmietany odkryła, że w jej zupie prócz wiśni i brzoskwiń pływają także winogrona i ananasy, ja zaś z pewnym rozczarowaniem stwierdziłem, że w mej zupie owszem, są grzyby - ale nie leśne, lecz pieczarki. Gdy nadeszło drugie danie okazało się, że i w jednym, i w drugim przypadku jest to dziczyzna w rewelacyjnym, gęstym sosie. Sos Mej Lubej okazał się być mocno winny, mój zaś - słodki i orzeźwiający, z podobnym zestawem owoców co zupa Kasi. Obrazu dzieła dopełniały galuski i kwaśna śmietana. Rewelacja! Choć do dziś zachodzę w głowę, czy to co zjadłem, to był jelonek, czy może jednak szef kuchni, któremu zdarzyło się przesolić którąś z potraw...
Eger słynie także z winnic, które porastają okoliczne wzgórza. Wytwarza się tu jedyne w swoim rodzaju wytrawne czerwone wino - Byczą Krew, czyli Egri Bikavér. Inaczej niż w Tokaju, gdzie tłoczy się tylko białe szlachetne wina, w Egerze wyrabia się szeroki wachlarz trunków, od czerwonych, przez różowe, po białe. Słynne na całą Europę są egerskie piwniczki, zwłaszcza te leżące w Dolinie Pięknej Pani. Jest ich tam sporo, wykute głęboko w skale, jedna przy drugiej. Tam, we wnętrzu góry, w ciszy i spokoju, w odpowiedniej temperaturze leżakują wina. Przy wejściach do piwniczek natomiast powstały winiarnie, gdzie można kosztować trunki i... zamawiać je na litry, w czym przodują nasi przedsiębiorczy rodacy. Trzeba jedynie pamiętać, że wino nalane bezpośrednio z beczki do plastikowych pojemników, czy szklanych gąsiorków, należy szybko opróżnić, by nie przeszło zapachem pojemnika, albo zwyczajnie się nie zepsuło. Do leżakowania nadają się wyselekcjonowane i butelkowane wina, które również można nabyć w Dolinie Pięknej Pani.
Dla smakosza win jest to raj na ziemi. Każda z piwniczek oferuje przynajmniej sześć do dziesięciu rodzajów wina, do tego wino z różnych roczników potrafi znacząco się różnić. Różnią się także wina z sąsiednich piwniczek, tak jak różnią się winnice z których pochodzi napój i jak różni się sposób jego wytworzenia. Niektórzy leżakują swe wina w drewnianych beczkach, inni - w metalowych kadziach, jeszcze inni mają kadzie z kamienia. Nic, tylko przechadzać się i kosztować kolejnych trunków, do czego barmanki same zachęcają nalewając odrobinę wina do kieliszków i po podjęciu przez klienta decyzji uzupełniając kielich wybranym trunkiem. Tylko trzeba pomyśleć o noclegu na miejscu, bo te 0,0% za kółkiem potrafi człowieka zaboleć. W każdym razie, Moja Pani była zachwycona. :)

Budapeszt
Langosze, perskie przyprawy i strudle

...ale zacznę od czegoś zupełnie innego. W Budapeszcie bowiem udało nam się zjeść absolutnie przewspaniałe potrawy węgierskiej kuchni - wołowinę po pesztańsku i dziczyznę w winie. Maestria smaków, jaką zapewnił nam kucharz w restauracji, do której trafiliśmy zupełnym przypadkiem, była niezapomniana. Obydwie potrawy były bardzo proste - ot, mięso uduszone w sosie, do tego zwykłe kluski czy krokieciki ziemniaczane, i coś na kształt surówki. Natomiast cuda tkwiły - po raz kolejny - w sosach. Sos Kasi zawierał w sobie świeżą paprykę, cebulkę, pieczarki i bodaj śmietanę, podczas gdy moja dziczyzna pływała w sosie miodowo - winnym, co nadawało potrawie jedynego w swoim rodzaju aromatu. Także po wizycie w Budapeszcie mogliśmy z całą pewnością stwierdzić, że to nie gulasze czy lecza stanowią o sile węgierskiej kuchni, ale właśnie sosy.
Muszę się przyznać, że Budapeszt przywitał nas takim upałem, że posiłki musiały być lekkie i aromatyczne. Stąd trafiliśmy do przytulnej perskiej knajpki, w której oprócz fajki wodnej (nie zdecydowałbym się na nią, bo już samym rozgrzanym budapesztańskim powietrzem ciężko było oddychać) był szeroki wybór sałatek. Sałatki te zawierały w sobie prawdziwą fetę i kilka rodzajów oliwek - Moja Żona rzecz jasna w swojej musiała mieć różnego rodzaju brzydale - macki ośmiorniczek, krewetki i małe małże. Do tego 'wisienką na torcie' były perskie przyprawy, których nie odważę się zidentyfikować, nadające sałatkom fajnego orientalnego posmaku.
No i langoliery... Langosze znaczy się. Absolutnie niesamowita niesamowitość. Langosz to węgierski, wielki, drożdżowy racuch, podawany nie na słodko, jak to się zwykło u nas podawać, ale na słono. Racuch ten ma wielkość niedużej patelni i jest w miarę płaski. Jada się go samego, posolonego, albo w wersji extra, czyli posmarowanego kwaśną śmietaną i posypanego serowymi wiórkami z miękkiego, niewysuszonego sera. Podaje się go oczywiście na ciepło, tak, aby śmietana go lekko schłodziła, a ideałem jest, by ser stał się jednocześnie leciutko ciągnący. Pycha!
Strudle natomiast to specyficzne, ukochane przez Austriaków ciastka z różnorakim nadzieniem. W budapesztańskiej Hali Targowej, wśród wszystkich kolbas, arbuzów, salami, brzoskwiń i papryki było kilka stoisk oferujących te smakowitości. Można było zamówić strudla z twarogiem, jabłkami, makiem, orzechami, wiśniami albo dowolną kombinacją tych składników, jak też pewnie ze składnikami, o których dziś już nie pamiętam. Zupełnie przypadkiem dowiedzieliśmy się też, jak się takiego strudla robi (a robi się go całkiem inaczej ;) ) - otóż najpierw szykuje się masę do nadzienia, ważne, aby była plastyczna. Z masy robi się odpowiedniej wielkości wałek, nadziewa wzdłuż na specjalny rożen, smaruje olejem i oblepia wąskim a długim skrawkiem ciasta. Następnie wałkuje się całość tak, aby znikły miejsca, gdzie stykały się krańce skrawka ciasta, i wkłada do rozgrzanego piecyka rożnowego. Ważne, by rożen się cały czas obracał przy pieczeniu. Kilka minut, i pyszotka jest gotowa.
Na tym samym targu udało nam się skosztować trochę kandyzowanych owoców - wytwarzanie tych cudeniek ma długą tradycję na Węgrzech. Trzeba przyznać, że świeże kandyzowane owoce mają doskonały aromat, a jeśli nie są jeszcze wysuszone, to dodaje im smaku. Szczytem był kandyzowany imbir - słodki i pyszny, lecz po momencie potrafiący wypalić dziurę w gardle. Stanowił dla mnie zamiennik dla napojów energetycznych - po zgryzieniu małego imbirka nie miałem siły by zmrużyć oka przez dobre pół godziny, co przydawało się przy prowadzeniu samochodu późną nocą :)
Pisząc o Budapeszcie nie można zapomnieć także o marcepanie, który uważany jest za typowo węgierski przysmak. Większe marcepanerie posiadają własne mini-muzea marcepanu, w których prezentowane są w pełni jadalne, przesmaczne arcydzieła sztuki kulinarnej, których przygotowanie zajmuje miesiące, zaś zjedzenie - moment. Trzeba przyznać, że jadalny pesztański parlament czy tort z 1400 jaj robią wrażenie.

Znojmo, Morawy
Wole Oko i zielone wino

Znojmo to jedno z najstarszych czeskich miast, położone urokliwie nad brzegiem rzeki Dyiji. Jednocześnie właśnie tu zbiegają się dwa morawskie szlaki winne, a okoliczne wzgórza aż roją się od winorośli. Nic więc dziwnego, że wracając do Polski ominęliśmy Wiedeń i Bratysławę szerokim łukiem, by wypocząć trochę w tym uroczym miasteczku.
Znojmo przywitało nas festynem, na którym rzecz jasna można było skosztować miejscowych, morawskich trunków. Szczególnie przypadło mi do gustu wino Veltlínské zelené, które faktycznie jest zielone, półwytrawne i dość goryczkowate. Jednocześnie jest na tyle lekkie i owocowe, że nie gorycz nie przeszkadza w kosztowaniu. Na Morawach, podobnie jak w Egerze, każdy winiarz wytwarza kilka rodzajów win, zaś to samo wino pochodzące z różnych winnic może dość znacząco się różnić. Tu jednak kosztowanie wina jest utrudnione, bowiem winnice trzeba samemu odwiedzać - albo poczekać na któreś z Bachanalii, na których wszyscy okoliczni winiarze wystawiają swoje trunki.
Jako niestrudzony poszukiwacz rzeczy dziwnych, choć strawnych, nie mogłem sobie odmówić przyjemności skosztowania wolego oka, gdy tylko zobaczyłem je w karcie w czeskiej restauracji. Owo oko było jednym ze składników 'Żeberek po myśliwsku', więc niewiele myśląc zamówiłem tę potrawę, zastanawiając się, jak też to oko może wyglądać, i czy naprawdę chciałbym je zjeść. Gdy kelner wreszcie przyniósł zamówioną potrawę, okazało się, że dostałem żeberka z posadzonym na środku jajem. Dopiero wujek Google powiedział mi, że po czesku volské oko to sadzone jajo. :) Same żeberka były bez zarzutu, choć u nas w Polsce na taką potrawę mówi się raczej 'schab z kością' :) Mojej Pani 'Żeberka po cygańsku' smakowały tym bardziej, że mogła do nich zamówić 'Złotego Bażanta'...

Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o innych wspaniałościach, jak choćby zawijaniec z wędzonego sera, nabyty w zwykłym spożywczaku, jak ginger ale czyli napój imbirowy Kinley'a, który doskonale wiązał wodę w organizmie, czy przesłodkie napoje lodowe, które polegały na wlaniu obrzydliwie słodkiego owocowego syropu do szklanicy wypełnione drobnym lodem czy wręcz śniegiem. Muszę też wspomnieć o doskonałej miskolcowej śliwowicy i pysznym morawskim miodzie pitnym, o delikatnym posmaku orzechów. Zdecydowanie, podróż po Węgrzech była jednocześnie prawdziwą ucztą dla podniebienia, i już dzisiaj zaczynam tęsknić do pysznych węgierskich wyrobów. :) Mniam!

wtorek, 14 lipca 2009

Castle Party 2009

To już za moment, za chwilę, za dziesięć dni! Mała mieścina gdzieś w dolnośląskim wypełni się freakami wszelkiego autoramentu. Gdzieś między nimi będę i ja, ze śpiewem na ustach, wyrażającym werbalnie nienawiść do pewnej stołecznej drużyny piłkarskiej.

Przyznam szczerze - mam dosyć ciągłych pytań o ten festiwal. Tak, jedziemy. Tak, znowu. Tak, jak co roku. A kto będzie grał? Nie ważne, ważne, żeby spotkać się ze znajomymi, i spędzić fajny weekend w atmosferze, jakiej nie zapewni żadne inne miejsce na ziemi. Ale kto będzie grał? No, ten, Front jako gwiazda, i Covenant. Nie, nie TEN Covenant...

Dlatego, tylko teraz, tylko na moim blogu, rozkład jazdy tegorocznego Castle Party w wizualnej pigule.


Sympatyczni Czesi z Brna zostaną jako pierwsi rzuceni na pożarcie spragnionej publice. Ci najbardziej spragnieni będą wtedy - oczywiście - gasić pragnienie na ryneczku...


Nowa twarz na polskiej scenie electroclash, bydgoski Vein Cat to jednoosobowy live act, jawnie inspirujący się muzyką elektroniczną lat osiemdziesiątych. Koncert może być interesujący, choć to muzyka pasujaca bardziej do klubu niż na open air...


Totalna zmiana klimatu, z dyskoteki przenosimy się w rejony world music. Bułgarski Irfan otwarcie inspiruje się Dead Can Dance, zwłaszcza z okresu 'etnicznego', uzupełniając muzykę o motywy perskie i bałkańskie. Choć boję się o to, czy aby zabrzmią odpowiednio, to jest to jeden z koncertów, których absolutnie nie odpuszczę!


Pochodzący z dalekiego Archangielska Moon Far Away to muzyczna podróż przez krainę pogańskich bóstw, ociekających posoką toporów i prastarych borów. Często kojarzeni ze sceną narodowosocjalistyczną poganie dadzą - miejmy nadzieję - magiczny koncert. Autentyczna gwiazda piątkowego wieczoru!


Ci młodzi amerykanie wzięli przykład z DżejEfKeja, stwierdzili, że są pączkami i przeprowadzili się do Berlina. Co grają? Mieszankę ambientu i klimatów rodem z Ajnszturce... Einschmutzfi... Einstürzende Neubauten. Ich występy to performance, więc można spodziewać się cycków, krwi, podwieszania i innych hardkorów. Może być ciekawie - wreszcie ktoś po niesławnym i bulwersującym koncercie Umbra Et Imago pokaże cycki w Bolkowie! (Czekam jeszcze na następców Lt-No :) )


Gdy już co poniektórzy ulżą swoim żołądkom i otrząsną się z krwawego koszmaru, będą mogli wrócić na dyskotekę pod gwiazdami. Znów old school, znów elektronika, znów Polacy, tym razem z Trójmiasta. Czy będę ich oklaskiwał, nie wiem, nie moje klimaty...


Legenda polskiej zimnej fali ponownie w Bolkowie! Bydgoszczanie z pewnością zgromadzą pod sceną tłum wiernych fanów. Mnie ich muzyka nigdy nie przekonywała. Czy zmienią to festiwalowym koncertem? Wątpię, ale chciałbym, by ich show mnie miło rozczarował :)


Kanadyjski duet ostatnio sprowadził się do Niemiec, gdzie może liczyć na liczną bazę wiernych fanów. Na Castle Party będą już po raz trzeci, o ile mnie pamięć nie myli, tym razem jako gwiazda pierwszego dnia festiwalu. Ich muzyka to pełen energii synth-pop z domieszką tak popularnego w latach osiemdziesiątych new-romantic (i wyglądem naśladowców Depeche Mode :) ). Czy wystrzelą bolkowski zamek na orbitę? Mając w pamięci ich wcześniejsze koncerty, jest to prawdopodobne.

Sobota

Sane

Kolejna kapela Yanuarego z krakowskiego Thy Disease. Taka świeżynka, że nie dorobiła się jeszcze klipu na YouTube. Wielkiego sukcesu im nie wróżę, zresztą co ja piszę, pewnie i tak będę wtedy na śniadaniu...


Obdarzona ciekawym głosem Łotyszka, do tego zespół piszący fajne melodyjki. Taki misz masz muzyczny - trochę Evanescence, trochę Anathemy, odrobinka rocka spod znaku The Ramones. Może zaśpiewać fajnie, ale może też uruchomić syrenę okrętową i odstraszyć nas spod sceny.


Na tych Żabojadów się nakręcam. Żywiołowy, radosny punk rock z odrobiną naleciałości cold wave - takiej grupy dawno w Bolkowie nie było. Z braku metalowych gwiazd, to oni mogą stać się dla mnie tegorocznym hitem. Jeśli, rzecz jasna, spełnią pokładane w nich nadzieje.


Chlubną tradycją kontynuowaną w tym roku jest zapraszanie na festiwal wykonawców kojarzonych z rockiem progresywnym. dzięki temu dane mi było usłyszeć koncerty m.in. Quidam i Riverside. W tym roku na scenie zaprezentuje się warszawskie Indukti, którego muzyka zaiste skomplikowana i wielopłaszczyznowa jest. Czy będzie to występ na miarę niesamowitego koncertu Riverside sprzed dwóch lat? Zobaczymy.


Gratka dla wszystkich nietoperzy - pod sceną zaroi się od irokezów i tapirów, fishnetów i koturnów. Niemcy grają muzykę pogranicza death rocka i old skullowego ;) gotyku, która ma wszelkie walory, by zachwycić bolkowską publiczność. Czy zachwyci i mnie? Nie sądzę :). Wszak to pora obiadu będzie :)


Będę szowinistyczną świnią i na tym koncercie ustawię się w pierwszych rzędach. No co, z chęcią zobaczę, jak na bolkowskiej scenie poradzą sobie cztery, he he, cud-miód, he he, powabne Włoszki. Muzyka? Jaka muzyka? Kogoś interesuje ich muzyka?


Miejsce wywalczone na Spectrze może mi się przydać na Dreadfulach. Lata marzyłem, aby ich zobaczyć na żywo. Pamiętam, że z bólem serca musiałem odpuścić sobie ich koncert na pierwszym moim Castle Party. Potem się rozpadli, wrócili, rozpadli się, wrócili... Cóż, Dreadful Shadows to jedyny zespół tegorocznej Bolkowiady, na który autentycznie czekam, naprawdę, naprawdę niecierpliwie. Mam nadzieję, że ich zimny rock rozgrzeje mnie do białości.


Wracają do Bolkowa z nową płytą i ciekaw jestem jak zabrzmią na żywo. Z pewnością staroci nie zagrają, bo teraz Fading Colours to energetyczne bity i agresywny rytm. I jedyna, niepowtarzalna DeCoy ze swoim scenicznym stoicyzmem. :) Kolejny koncert, który po prostu trzeba zobaczyć!


Najbardziej metalowy zespół tegorocznego Castle Party. Chyba, że Sane okaże się mocniejszy :). Lata świetności Niemiaszki mają już za sobą. Jeszcze osiem lat temu obsrałbym zbroję z zachwytu na wieść, że zagrają. Dziś, po zawirowaniach w składzie, romansem z elektroniką pojmowaną bardzo elektronicznie, wreszcie rozpadzie i reaktywacji, są jedną wielką niewiadomą. Czy zagrają stare numery? Czy będą się bawić z publicznością wplatając w koncert cytaty ze Slayera, Sepultury czy Metalliki, jak im się już zdarzało? Wreszcie - czy będzie 'Tears of Time'??


Gwiazda wieczoru i dla mnie gwiazda festiwalu. Szwedzi z Covenant. Czego oczekuję? 'We Stand Alone'. 'Bullet'. 'Dead Stars'. 'Call The Ships To Port'. 'Like Tears In The Rain'. I będę szczęśliwy.

Niedziela

Head-Less

Jeszcze będą nam w głowach wybrzmiewać bity Covenanta, a już na zamku budzić nas będzie chciał niemiecki Head-Less. Grają muzykę miłą, łatwą i przyjemną, coś jak Terminal Choice, który tak oczarował mnie parę lat temu. Damy mu szansę? Nie wiem, wszak Świny też będą wzywać...


Są ponoć legendą francuskiej sceny death rockowej. Ponoć ich koncerty zmiatają z ziemi wsie, miasteczka i niewielkie metropolie. Ponoć wstyd ich nie znać. Ja na ten przykład ich nie znam, a to, do czego dotarłem szukając materiałów do niniejszego wpisu wcale mnie nie zachęca, abym ciągnął swe stare kości na zamkową górę tak wcześnie rano. W końcu kiedyś trzeba zjeść to śniadanie, nie?


Mnóstwo muzyki musi rozbrzmiewać w głowie Svena Friedricha. Ma swoje (reaktywowane) Dreadful Shadows? Ma. Gra w Zeraphine? Gra. Do tego postanowił jeszcze założyć elektroniczny projekt solowy, i z nim wystąpić w Bolkowie. Fajnie. Z chęcią zobaczę, jak sobie radzi. Z tego, co słyszę, to mocno wzorował swoją muzę na VNV Nation... A Krip Rejdjohedowy fajnie mu wyszedł :P


W ramach bycia festiwalem muzyki alternatywnej zaprasza się do Bolkowa czasem zupełnie dziwne zespoły. W tym roku polską scenę dziwności reprezentuje łódzki N.O.T. Dziwna, transowa muza... hmmm... chyba to będzie przerwa na browarka...


Kolejny koncert nie do odpuszczenia. Porcja zimnego rocka dostarczana przez Voida i Betrayala jest jak haust ożywczego powietrza w upalny, parny dzień. Zespół jest wręcz wielbiony przez bolkowską publiczność, można więc liczyć na fajny, po prostu fajny koncert :)


Można tego zespołu nie trawić, można się z nich nabijać, jednak od lat kroczą swoją własną drogą i nagrywoją po prostu fajne numery. Do tego połączenie zespołu z metalowcami z Sacriversum podkręca atmosferę podczas koncertów. Ja z chęcią obejżę ich występ, moze zagrają 'Revengera'? ;)


Nasi zachodni sąsiedzi lubią maszerować. Taki pruski dryl. Może dlatego tak popularny jest u nich wszelkiego autoramentu industrial? KMDFM jest jego legendą. Chłopaki się nie oszczędzają. Jeśli będą w formie, mogą roznieść scenę w drobny mak, a ja tam będę, aby to zobaczyć. I maszerować, ma się rozumieć!


Niemiaszki z Diary of Dreams to starzy bywalcy Castle Party. W tym roku będą już trzeci raz. Czy będą grali tak magicznie, jak pięć lat temu? Czy to ważne? Wierne grono fanów (i zwłaszcza fanek) szczelnie wypełni zamkowy dziedziniec by podziwiać rozwianą klatę Adriana Hatesa (copyright by Joulo). Będzie to miła chwila wytchnienia po KMDFM i przed gwiazdą festu, która jeńców brać nie będzie...


Belgijscy ojcowie EBMu. Electronic Body Music. Grają od zawsze. Po raz pierwszy w Polsce. Co zagrają? jak zagrają? czy starczy nam sił, aby zobaczyć choć fragmnent ich występu?


Oprócz zespołów, Bolków nawiedzą także dziesiątki DJów, VJów, performerów i wszelkiej maści freaków. Oto, kto zapowiedział swoje przybycie...

Pan Tadziu

Pan Tadziu to zasłużony animator kultury, amator dobrej swojskiej muzyki i nalewek wszelakich. Niestrudzenie zapewnia wysokiej klasy akompaniament wszystkim znajdującym się na bolkowskim rynku i w promieniu kilku najbliższych przecznic. Co roku rozwija swe instrumentarium, ponoć na Castle Party 2009 ma dysponować profesjonalnym nagłośnieniem.

Mistrz Yoda

Mistrz Yoda od kilku lat nieustannie dba o to, aby podczas festiwalu nikomu nie stała się krzywda. Jego opiekuńcze ramiona to także częste miejsca spotkań prawdziwych bi-gothów. W trudnych chwilach bawi się w Zeusa i sprowadza na miasto burze.

Chór Studentek Wrocławskiej Akademii Ekonomicznej

W repertuarze same gotyckie przeboje: Like A Virgin, Bierz Mnie (Będzie Wspaniale), Bogini Seksu i inne. Występy chóru odbywają się oczywiście w Bolkowskich lochach.

Pi i Sigma - przybysze z Matplanety

... podobno tylko w Bolkowie mogą się poczuć jak wśród swoich...

piątek, 10 lipca 2009

Reklama dźwignią handlu.

Dziś rano znalazłem w skrzynce na listy powyższą ulotkę. Wciąż czując resztki snu postanowiłem ją pobieżnie przejrzeć, zanim jej nie wyrzucę. Już pierwszy rzut oka zmroził moją krew i wstrząsnął mną do głębi. Czegoś... takiego... nie wymyśliłbym nawet w najgorszych snach... Ale jak widać pomysł upośledzonego estetycznie grafika zadziałał, reklama gdzieś tam do mnie dotarła, odniosła jednak nie zamierzony skutek - firma od ulotki na mnie nie zarobi, już wolę szperać na Allegro.

Ulotka ta przypomniała mi o kilku innych, równie złych reklamach. Pozwólcie, że przybliżę je Wam...

Zły Bliźniak Forda Ka.

Jedno jest pewne - felinofile go nie kupią.

Bądź kibicem, postaw kasę.

Ach te emocje, ten duch czystej, sportowej rywalizacji. Taaak, ścisły kanon reklam 'approved by UEFA'. ;)

W poszukiwaniu Świętego Halibuta... ekhm... Świętego G.

Koszykarz, baseballista, rajdowiec, gimnastyczka, siatkarki (plażowe), biegacz (i jego ego)... Z tego nie mogło wyjść nic dobrego... A może jednak? ;)

Bądź veganem.

Na koniec coś fajnego. Nawet dla takiego mięsożercy jak ja :).

środa, 1 lipca 2009

Mam Talent: System of a Down i ich naśladowcy

Dziś będzie krótko i na temat. Trzy klipy, trzej wykonawcy, tematem pracy domowej - superprzebój System of a Down - Toxicity. Który, mam nadzieję, kojarzycie :)


Vedres Csaba and the Kairosz Quartet.
Klasyczna wersja na fortepian i kwartet smyczkowy - warto zwrócić uwagę na dopracowane aranżacje. Nie poszli bowiem na łatwiznę i każdy z... ekhem... refrenów... jest rozpisany inaczej. Szczególną uwagę zwraca brawurowo odegrana coda pod koniec utworu... Dla miłośników klasyki - i Apocalyptiki :)

Szaleni puzoniści z Bordeaux powracają z teledyskiem na żywo prosto z pięknej Tuluzy. Warto podkreślić doskonały kontakt z publiką - podczas ich występów nikt się nie oszczędza, całe stadiony potrafią wpaść w amok. Szczególną uwagę zwraca brawurowo odegrana coda pod koniec utworu... Dla miłośników Milesa Davisa i Jana Garbarka :)

Bardzo andergrandowa horda z czeskiego Havířova. Totalny kult - rozpadli się zanim zarejestrowali debiutancki album. Warto podkreślić głębokie przesłanie teledysku. Szczególną uwagę zwraca brawurowo nakreślony mosh pod koniec klipu. Dla miłośników Simpsonów i totalnego czeskiego podziemia.

wtorek, 30 czerwca 2009

Jak zarobić, a się nie narobić... w Azeroth


- Raptusie, jedno chciałbym wiedzieć, bo mnie to gnębi. Miałem nie zadawać pytań, nie zapytam więc, ale zgadnę, a ty potwierdzisz albo zaprzeczysz. Dobra?
- Zgaduj.
- Ten zjełczały tran, ten olejek, wosk i miski, ten cholerny powróz, to była zagrywka taktyczna, prawda? Chciałeś odwrócić uwagę konkurencji od koszenili i mimozy? Wywołać zamieszanie na rynku? Hę, Raptusie?
Drzwi otwarły się gwałtownie i do kantorka wbiegło coś bez czapki.
- Szczawiór melduje, że wszystko gotowe! - wrzasnęło cienko. - Pyta, czy nalewać?
- Nalewać! - zagrzmiał gnom. - Natychmiast nalewać!
- Na ryżą brodę starego Rhundurina! - zawył Kubuslav, gdy tylko za goblinem zamknęły się drzwi. - Nic nie rozumiem! Co tu się dzieje? Co nalewać? W co nalewać?
- Pojęcia nie mam - wyznał Raptus. - Ale interes, Kubuslavie, musi się kręcić.

Mówi się, że pieniądz potrafi wstrząsnąć posadami świata. I faktycznie tak bywa :) Przynajmniej tu, w Azeroth, zdarza się, że odpowiednio ulokowane fundusze mogą kogoś wzbogacić, a kogoś zrujnować. Wszak jest to świat tak podobny do naszego...

Gdy po raz pierwszy wystawiłem nos z krypty, dostałem pierwsze zadanie i poszedłem mordować biedne stwory, okazało się, że każdego pokonanego przeciwnika można ograbić. To, co można znaleźć przy powalonym, jest determinowane przez silnik gry i zależy między innymi od dysproporcji poziomów pomiędzy zwycięzcą a pokonanym. Z reguły przeciętny stwór nosi przy sobie drobną kwotę w srebrze lub miedzi oraz różnej jakości przedmioty. Przedmioty kiepskiej jakości, oznaczone poprzez nadanie nazwie szarego koloru, to uszkodzone hełmy, połamane tarcze, wystrzępione miecze czy skrawki futra, kopyta a nawet kościana klatka piersiowa :) Są to śmieci, które przy odrobinie dobrej woli można sprzedać u kupców różnej maści (swoją drogą ciekawe, do czegóż im ten cały złom?). Przedmioty, których nazwa mieni się zielenią, to przedmioty nieczęste, magiczne z reguły. Warto z nich korzystać, bo użytkownik otrzymuje bonusy do różnego rodzaju cech. Czasem także zielone są ważniejsze składniki do prowadzenia rzemiosła. Niebieskie są przedmioty rzadkie, z reguły potężniejsze od zielonych, jeszcze potężniejsze są fioletowe - a najbardziej wartościowe są pomarańczowe - legendarne, często wypadające po jednej sztuce na serwer. No i wreszcie przedmioty z białą nazwą. W ten sposób oznaczone są wszelkiego rodzaju komponenty, które można wykorzystać do rozwoju własnych profesji, składniki skomplikowanych ubiorów, potraw, eliksirów czy czarów. I to właśnie one dają spore pole do popisu dla handlowców, takich jak Raptus.

Gdy po raz pierwszy wystawiłem nos z krypty każdy srebrnik był na wagę złota. Pamiętam, jak się cieszyłem, gdy uskładałem pierwszą złotą monetę. Gdy, jako już zahartowany w bojach wojownik trafiłem do miasta, od razu skierowałem swe kroki do zamtuza domu aukcyjnego, by za żywą gotówkę nabyć jakiś fajny sprzęt. I wtedy zdębiałem. Uskładałem sztukę złota, zbierając i spieniężając wszystko co się dało. Zaś najprostsze przedmioty na aukcjach kosztowały dużo, dużo więcej. Przyznaję, ze na jakiś czas mnie to zniechęciło, jednak gdy mój osobisty trener wyciągnął ode mnie ostatniego srebrnika wróciłem na aukcje aby sprzedać wątrobę zobaczyć, czy nie mam czegoś, co byłoby atrakcyjne dla innych...

- Nie ucz mnie handlu, dupku - oburzył się Yarl. - Ja w Thunder Bluff wziąłbym dziewięćdziesiąt albo i sto za sztukę. A ty ile dostałeś od exodarskich cwaniaków?
- Sto trzydzieści - powiedział Raptus.
- Łżesz, wywłoko.
- Nie łżę. Pognałem konie prosto do portu, Yarlu, i tam znalazłem zamorskiego handlarza futer. Kuśnierze nie używają ani kodo, ani eleków, formując karawany, bo są za wolne. Futra są lekkie, ale cenne, trzeba więc podróżować szybko. W Exodarze nie ma zbytu na konie, więc koni też nie ma. Ja miałem jedyne dostępne, więc podyktowałem cenę. To proste...
- Nie ucz mnie, powiedziałem! - wrzasnął Yarl, czerwieniejąc. - No, dobra, zarobiłeś więc. A pieniądze gdzie?
- Obróciłem - rzekł dumnie Raptus, naśladując typowe dla taurena przeczesywanie palcami gęstej czupryny. - Pieniądz, Yarlu, musi krążyć, a interes musi się kręcić.
- Uważaj, żebym ja ci łba nie ukręcił! Gadaj, co zrobiłeś z forsą za konie?
- Mówiłem. Nakupowałem towarów.
- Jakich? Coś kupił, pokrako?
- Ko... koszenilę - zająknął się gnom, a potem wyrecytował szybko. - Pięćset korcy koszenili, sześćdziesiąt dwa cetnary kory mimozowej, pięćdziesiąt pięć garncy olejku różanego, dwadzieścia trzy baryłki tranu, sześćset glinianych misek i osiemdziesiąt funtów wosku pszczelego. Tran, nawiasem mówiąc, kupiłem bardzo tanio, bo był cokolwiek zjełczały. Aha, byłbym zapomniał. Kupiłem jeszcze sto łokci bawełnianego sznura.
Zapadło długie, bardzo długie milczenie.
- Zjełczały tran - rzekł wreszcie Yarl, bardzo wolno wypowiadając poszczególne słowa. - Bawełniany sznurek. Różany olejek. Ja chyba śnię. Tak, to koszmar. W Exodarze można kupić wszystko, wszelkie cenne i pożyteczne rzeczy, a ten tu kretyn wydaje moje pieniądze na jakieś gówno. W moim imieniu. Jestem skończony, przepadły moje pieniądze, przepadła moja kupiecka reputacja. Nie, mam tego dość...

W Azeroth oprócz wykonywania zadań i ubijania potworów można rozwijać się i zarabiać poprzez rzemiosło - każda postać ma dwie profesje do wyboru, a do tego korzysta z czterech innych wspólnych dla wszystkich graczy. Profesje można podzielić na dwa rodzaje - związane z pozyskiwaniem surowców (jak garbarstwo, zielarstwo czy górnictwo) i z ich wykorzystaniem (jak krawiectwo, alchemia czy inżynieria). Pozyskane surowce (ruda, klejnoty, zioła, skóry) można sprzedać na aukcji, można też sprzedać gotowe produkty (ubrania, biżuterię, broń, eliksiry). Co ciekawe, aby mieć dostęp do bardziej zaawansowanych przepisów, należy osiągnąć określony poziom rozwoju profesji, zwykle poprzez produkcję mniej skomplikowanych przedmiotów.

Niektóre receptury wymagają różnorodnych składników. I tak przykładowo, aby wykonać Barbarzyńskie Karwasze trzeba skompletować - oprócz odpowiedniej skóry i futra - także małe perełki, kły drapieżnika i łuskę raptora. Okazuje się więc, że najprościej, zamiast żmudnego kolekcjonowania niezbędnych ingrediencji, wygodniej jest nabyć je na aukcjach. Składniki te potrafią osiągać niezwykle wysokie ceny. A więc, jeśli będąc zielarzem i alchemikiem dysponujemy jakąś rudą czy kłami - warto zamiast sprzedawać je za grosze u sklepikarzy - wystawić je na aukcji. Wystawienie na aukcji kosztuje prowizję - różną w zależności od ceny przedmiotu i czasu trwania aukcji. Prowizja ta jest zwracana, jeżeli przedmiot znajdzie nabywcę, natomiast przepada, jeśli nikt nie chce tego przedmiotu kupić. Każdą aukcję można wystawić na 12, 24 bądź 48 godzin - z doświadczenia wiem, że największe zainteresowanie mają aukcje długoterminowe, z opcją natychmiastowego zakupu. Dlaczego? Ano dlatego, że jeśli ktoś chce wyprodukować rzeczone karwasze, to nie chce mu się czekać 8 godzin na zakończenie aukcji z perłami (z opcją, ze go ktoś przelicytuje), tylko chce je otrzymać niezwłocznie.

Każda z frakcji ma swój własny dom aukcyjny. Jego filie znajdują się w miastach - stolicach. Dlatego rynek jest wspólny - to, co zostało wystawione w Exodarze, może być kupione w Ironforge. Ale od przeciwnej frakcji nie można kupować - towar wystawiony w Thuinder Bluff będzie widoczny tylko w stolicach Hordy. Rynek między Hordą a Sojuszem opanowali goblińscy przemytnicy - w czterech miastach goblińskich piratów można znaleźć domy aukcyjne, których oferty są dostępne dla każdego, kto odwiedzi goblińskie miasta. Ceny wystawienia przedmiotów są tam jednak kosmiczne, niemniej daje to możliwość robienia machlojek i wpływania na ekonomie całych frakcji...

- Zrobiłeś dobry interes na koszenili, Raptusie. Bo widzisz, w Ashenvale doszło do przewrotu...
- Wiem już - przerwał gnom. - Indygo staniało, a koszenila zdrożała. A ja zarobiłem. To prawda, Kubuslavie?
- Prawda. Masz u mnie w depozycie sześć tysięcy trzysta czterdzieści sześć koron i osiemdziesiąt kopperów. Netto, po odliczeniu mojej prowizji i podatku.
- Zapłaciłeś za mnie podatek?
- A jakżeby inaczej - zdziwił się Kubuslav. - Przecież godzinę temu byłeś tu i kazałeś zapłacić. Kancelista już zaniósł całą sumę do ratusza. Coś około półtora tysiąca, bo sprzedaż koni była tu, rzecz jasna, wliczona.
Drzwi otworzyły się z hukiem i do kantorka wpadło coś w bardzo brudnej czapce.
- Dwie korony trzydzieści! - wrzasnęło. - Kupiec Hazelquist!
- Nie sprzedawać! - zawołał Raptus. - Czekamy na lepszą cenę! Jazda, z powrotem na giełdę!
Młody goblin chwycił rzucone przez krasnoluda miedziaki i znikł.
- Taak... Na czym to ja stanąłem? - zastanowił się Kubuslav, bawiąc się ogromnym, dziwacznie uformowanym kryształem ametystu, służącym jako przycisk do papierów. - Aha, na koszenili kupionej za weksel. A list kredytowy, o którym napomykałem, potrzebny był ci na zakup wielkiego ładunku kory mimozowej. Kupiłeś tego sporo, ale dość tanio, po trzydzieści pięć kopperów za funt, od teldrassilskiego faktora, owego Trufla czy Smardza. Galera wpłynęła do portu wczoraj. I wówczas się zaczęło.
- Wyobrażam sobie - jęknął Raptus.
- Do czego jest komuś potrzebna kora mimozowa? - nie wytrzymał Sprytek.
- Do niczego - mruknął ponuro gnom. - Niestety.
- Kora z mimozy, panie elfie - wyjaśnił krasnolud - to garbnik używany do garbowania skór.
- Jeśli ktoś byłby na tyle głupi - wtrącił Raptus - by kupować korę mimozową zza mórz, jeśli w Felwood można kupić dębową za bezcen.
- I tu właśnie leży wampir pogrzebany - rzekł Kubuslav. - Bo w Felwood druidzi właśnie ogłosili, że jeżeli natychmiast nie zaprzestanie się niszczenia dębów, ześlą na kraj plagę szarańczy i szczurów. Druidów poparły driady, a tamtejszy gubernator ma słabość do driad. Krótko: od wczoraj jest pełne embargo na felwoodską dębinę, dlatego mimoza idzie w górę. Miałeś dobre informacje, Raptusie.
Z kancelarii dobiegł tupot, po czym do kantorka wdarło się zdyszane coś w zielonej czapce.
- Wielmożny kupiec Sulimir... - wydyszał goblin - kazał powtórzyć, że kupiec Raptus, gnom, jest wieprzem dzikim i szczeciniastym, spekulantem i wydrwigroszem, i że on, Sulimir, życzy Raptusowi, aby oparszywiał. Daje dwie korony czterdzieści pięć i to jest ostatnie słowo.
- Sprzedawać - wypalił gnom. - Dalej, mały, pędź i potwierdź.

Skoro dotarliście aż tutaj, pora podzielić się z Wami kilkoma przydatnymi zasadami, dzięki którym łatwo i przyjemnie zarobicie pierwszy tysiąc sztuk złota, będąc nawet niskopoziomowym bohaterem.

- z reguły ceny surowców wielokrotnie przewyższają cenę przedmiotu, który ma z nich zostać wykonany. Dlaczego? Ano dlatego, że większość graczy chce rozwijać swoje profesje, aby mieć dostęp do potężniejszych przedmiotów. Polega to często na wytwarzaniu taśmowo jednego i tego samego przedmiotu, z reguły tego, do którego surowce są najpowszechniejsze na rynku, dopóki wykonanie owego przedmiotu gwarantuje wzrost punktów profesji. Stąd przykładowo powstaje deficyt na rynku sztabek srebra, a rynek zalewają setki srebrnych pierścieni, które siłą rzeczy stają się coraz tańsze, aby potencjalni nabywcy zechcieli je kupić. Srebro - jako materiał - staje się wtedy coraz droższe. Dlatego warto zapoznać się z kilkoma popularnymi surowcami, które warto nabywać zawsze wtedy, gdy ich ceny zejdą poniżej określonego progu, i sprzedawać - choćby w tym samym czasie - za 200% ceny ich zakupu. Ja za takie surowce uznaję srebro, prawdziwe srebro, wełnę a ostatnio nawet żelazo.

- warto zadać sobie chwilę trudu i rozpoznać - choćby za pośrednictwem jednego z wielu popularnych serwisów jak wow-wiki czy thottbott - który surowiec jest wykorzystywany do produkcji wielu różnych przedmiotów - a który tylko do jednej czy dwóch. Wtedy wiadome jest, jakie będzie zapotrzebowanie na rynku. Przykład? Ruda mithrilu przyda się jubilerowi, inżynierowi czy kowalowi, a w formie sztabek - także kuśnierzowi czy zaklinaczowi. Znaleziony czasem przy rudzie mithrilu czarny kryształ przydaje się tylko do produkcji kamienia filozoficznego, a więc przedmiotu, który przeciętny alchemik produkuje w swoim życiu tylko raz.

- warto przed rozpoczęciem produkcji wybadać sytuację na rynku - często jest tak, że nikt nie wytwarza skomplikowanych przedmiotów, do których potrzebne są surowce pozyskiwane przez różne profesje - przykładem są choćby owe karwasze. Warto wtedy skompletować niezbędne składniki i sprzedawać te przedmioty - będąc jedynym producentem na rynku (bo nikomu innemu nie będzie chciało się tego robić). Wtedy to my dyktujemy ceny i nie bójmy się podyktować ich na wysokim poziomie - z pewnością znajdzie się ktoś, kto nie zawacha się wydać tych kilku sztuk złota.

- nigdy nie podawajmy ceny minimalnej (licytowalnej) na niskim poziomie - często jest tak, że o takie przedmioty bije się tylko dwóch węszących okazję licytantów, i przedmiot, za który liczyliśmy zgarnąć 20 sztuk złota zejdzie za 20 srebrników, bo nikt nie decyduje się na wysoką cenę 'Kup Teraz'.

- spekulujmy! Nie bójmy się kupować tanio, nawet gdy sami nie potrzebujemy towaru, korzystajmy z licytacji by kupić coś za ułamek rzeczywistej wartości, a później sprzedajmy bez żalu, za wygórowaną cenę.

- spekulujmy! Jeno rozważnie - nie potrzebujemy setek bel jedwabiu, skoro na aukcjach pojawiają się wciąż nowe... Dlatego spekulujmy w tych towarach, gdzie nie ma zbyt wielu dostawców na rynek. W przeciwnym razie możemy nie być w stanie zahamować ciągłego obniżania cen przez wystawiających...

- spekulujmy agresywnie! Jeśli mamy wystawione jakieś towary za 10 sztuk złota, a konkurencja wystawia identyczne za 5 - może warto przemyśleć nabycie ich i wystawienie we własnej cenie? Tyczy się to zwłaszcza niewielkiego rynku surowców. Są bowiem takie, jak niektóre klejnoty na ten przykład, których na rynku jest niewiele. Przejęcie takiego rynku poprzez wykupywanie każdego towaru innego niż własny (do pewnej ceny) i sprzedaż własnych surowców pozwala w niedługim okresie czasu podnieść ich cenę o wielokroć. Przeciwników, którzy chcą dalej stosować ten manewr wykańczamy poprzez wystawianie swojego towaru do pewnej wysokości ceny - jeśli cena ich towaru idzie w górę, wystawcie swój we wciąż wysokiej - ale sporo niższej cenie - i czekajcie na efekt. W pewnym momencie ceny się uspokoją i można próbować przejąć rynek od nowa :)

- kombinujmy! Z reguły nabywcy nie patrzą, kto wystawia aukcję, tylko za ile. Przy przedmiotach wytworzonych przez rzemieślnika warto jest wystawiać 'okazje' - poświęcić się i wystawić jeden przedmiot za trzykrotną wartość (zdając sobie sprawę z tego, ze nikt przy zdrowych zmysłach nie kupi tego w tej cenie), i pięć za pół ceny tego pierwszego. Jeśli ktoś zobaczy, że jest tak duża różnica w cenie, to jest większa szansa, że się skusi i zakupi :)

- wnikliwie obserwujmy wybrane rynki i wycofujmy się - kryzysy również często się zdarzają w tym świecie i nie chcemy tracić kasy na wystawianie towaru, którego nikt nie kupi.

- jeśli nikt nie kupił 20 sztuk surowca na jednej aukcji, może warto rozważyć podzielenie tego surowca na 20 aukcji po jednej sztuce?

- sprzedawajmy w weekend! Podczas weekendu dużo więcej osób gra niż w tygodniu. Oznacza to ni mniej ni więcej jak tylko spory wzrost cen od piątku do niedzieli.

- uważajmy podczas wakacji - wtedy w weekendy ruch na aukcjach jest nawet słabszy niż w tygodniu :)

- kombinujmy z ceną - jeśli jakiś towar sprzedał się na pniu, sprawdźmy, czy nie wystawiliśmy go zbyt tanio. Jeśli jakieś przedmioty ciągle się sprzedają, może warto je również produkować nawet jeśli nie rośnie już od nich poziom rzemiosła?

- jeśli na rynku Sojuszu brakuje jakiegoś towaru, albo jest zbyt drogi, rozważmy przelogowanie się na postać Hordy, wykupienie go i wystawienie na goblińskich aukcjach, i vice versa. Możecie również transferować gotówkę, wystawiając np. jakiś śmieć za 1000 sztuk złota i kupując go własną postacią po drugiej stronie konfliktu :)

- odrzućmy wszelkie wyrzuty sumienia. Rynek w Azeroth jest spsuty przez firmy, sprzedające wirtualne sztuki złota za realną, ciężką kasę. Nie dajmy się namówić na promocje typu 1000 sztuk złota za 50 euro, bo to zwykłe złodziejstwo. Gracze którym nie chce się pracować, mają to za krwawicę głównie rodziców. Także niskopoziomowe postacie z reguły szybko zaczynają dysponować dużą gotówką - albo od znajomych, albo są to kolejne inkarnacje graczy, którzy dobrnęli juz swoimi podstawowymi postaciami do 80 poziomu i szukają nowych wyzwań. Nie bójmy się wykorzystywać na aukcjach błędów niedoświadczonych graczy - jeśli ty nie kupisz tych przedmiotów wystawionych za ułamek ceny, to z pewnością zrobi to ktoś inny. Za to możesz pomagać niskopoziomowym graczom, jeśli Cię ładnie poproszą, a nie będą żebrać zaczepiając o złoto.

- obserwujmy kanał handlowy na czacie - można się z niego dowiedzieć, czego brakuje na aukcjach, i kto wie - może uda wstrzelić się w sytuację, będąc jedynym oferentem poszukiwanego surowca na rynku?

Kubuslav sięgnął pod zwoje pergaminu i wydobył krasnoludzkie liczydełko, istne cacko. W odróżnieniu od liczydeł stosowanych przez ludzi, krasnoludzkie liczydełka miały kształt ażurowej piramidki. Liczydełko Kubuslava wykonane było jednak ze złotych drutów, po których przesuwały się graniasto oszlifowane, pasujące do siebie bryłki rubinów, szmaragdów, onyksów i czarnych agatów. Krasnolud szybkimi, zwinnymi ruchami grubego palucha przesuwał przez chwilę klejnoty, w górę, w dół, na boki.
- To będzie... hmm, hmm... Minus koszty i moja prowizja... Minus podatek... Taak. Piętnaście tysięcy sześćset dwadzieścia dwie korony i dwadzieścia pięć kopperów. Nieźle.
- Jeżeli dobrze liczę - rzekł powoli Raptus - to łącznie, netto, powinienem mieć u ciebie...
- Dokładnie dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć koron i pięć kopperów. Nieźle.
- Nieźle? - wrzasnął Sprytek. - Nieźle? Za tyle można kupić dużą wieś albo mały zamek! Ja w życiu nie widziałem naraz tylu pieniędzy!
- Ja też nie - powiedział gnom. - Ale bez ferworu, elfie. Tak się składa, że tych pieniędzy jeszcze nikt nie widział i nie wiadomo, czy zobaczy.
- Ejże, Raptusie - żachnął się krasnolud. - Skąd takie ponure myśli? Sulimir zapłaci gotówką lub wekslem, a weksle Sulimira są pewne. O co więc chodzi? Boisz się straty na śmierdzącym tranie i wosku? Przy takich zyskach śpiewająco pokryjesz straty...
- Nie w tym rzecz.
- W czymże więc?
Raptus chrząknął, opuścił łysą głowę.
- Zarabiam w takim tempie, że kończą mi się pomysły, na co mogę te fundusze wydawać...

Wszystkie wtrącenia pochodzą ze ździebko przerobionego opowiadania imć Sapkowskiego - 'Wieczny Ogień'.